wtorek, 14 grudnia 2010

Piwo

Tak nazywaliśmy skrótowo jeden z przedmiotów na studiach politologicznych. Oficjalna nazwa brzmiała: "Prawa i wolności obywatelskie". Jeśli już przy skrótach jesteśmy, to mieliśmy niezły ubaw - jako studenci politologii - kiedy na pytanie, co studiują, przedstawiciele równoległych do nas stosunków międzynarodowych odpowiadali: "Stosunki".

Piwo było w dawnej Polsce jednym z nielicznych przejawów równości - pili je wszyscy, niezależnie od statusu społecznego i majątkowego. Zwykle było tańsze niż wódka - przynajmniej w naszych szerokościach geograficznych. W końcu jednak doszło do tego, że stało się napojem plebsu: marynarzy, żołnierzy, chłopów.

W legendach pokolenia reprezentowanego przez mojego tatę, piwo kiedyś było lepsze. Kiedyś, czyli w PRL. Zwykliśmy ten system kojarzyć nie tylko z godziną 13:00 (godzina otwarcia monopolowych była wcześniejsza, ale zdaje się, że w latach 70. wprowadzono zasadę, że dopiero od 13:00 można w nich było sprzedawać alkohol), ale i z robotnikami spod budki z piwem. W "Przypadku" Kieślowskiego piwo z kufla na Fabrycznym w Łodzi odgrywa rolę nie mniej ważną od ruszającego z peronu pociągu.
Piwo w PRL wcale nie było takie dobre, jak chce to pamiętać mój tata. Lepsze stało się po upadku absurdalnego systemu. Na krótko jednak, bo z tego co pamiętam, zniechęciłam się do złocistego napoju pod koniec studiów. Coś było nie tak. Na szczęście teraz z przyjemnością zagłębiam się w zakamarki sklepów z piwami regionalnymi. Z tego co zauważyłam, piwo wraca nie tylko do moich łask.

Co takiego jest w piwie? Goryczka, ale i nutka słodu. Delikatna piana, zacny wygląd. Jeśli dobrze się trafi, to zapach będzie mocny, orzeźwiający, niezdominowany przez drożdże tylko przez podpalane zboże. I ten niesamowity wybór. Nie tylko jasne i ciemne, górnej i dolnej fermentacji, pszeniczne, kukurydziane, jęczmienne. Przecież to pewien ciąg i można wybrać coś z całej skali. Nadal nie bardzo znam się na tym wszystkim. Powoli jednak eksperymentuję, poczytuję w Internecie i już coś niecoś o swoich faworytach wiem. Serce oddałam Guinnessowi, czyli typowi "stout", ale o swoje miejsce walczą też piwa pszeniczne z mini-browarów i niektórzy przedstawiciele rodzaju "lager" ("Dobrze posiedzieć przy Żubrze", "Wodzu, prowadź na Warkę! - Bar wzięty!").

Nie jestem zwariowanym apostołem małych browarów i ich niepasteryzowanych produktów. Z przyjemnością poddałam się łódzkiej modzie na piwa regionalne, do tego niepasteryzowane, ale bez przesady: kiedy giganci ockną się i zaproponują produkty lepszej jakości, to do nich wrócę. Na razie cieszę się podwójnie: z tego, że piwo znowu mi smakuje i z tego, że odrodziły się przynajmniej niektóre browary regionalne (nawet jeśli stało się to w ramach większych firm, jak w przypadku browaru w Łomży), zatrudniające ludzi z pobliskich miejscowości.

Niech żyją piwowarzy!

niedziela, 14 listopada 2010

"Imaginary heroes"

Chodzi o temat, który zainteresował mnie nie tylko dlatego, że pojawił się "w życiu". Zresztą to też ciekawe i nadające się do dalszej analizy: kwestia, nad którą akurat się zastanawiamy, pojawia się w rozmowach, filmach, gazetach i książkach, z jakimi właśnie się stykamy. Czy tylko dlatego, że poświęcając danemu zagadnieniu naszą uwagę zaczynamy pod jego kątem postrzegać rzeczywistość?
Wracając do bohaterów: w ciągu 5 ostatnich lat obejrzałam w telewizji wiele interesujących filmów, jednak kilka z nich jest szczególnych. Łączą się jak kawałki układanki. Być może patrzę na nie w ten sposób, bo oglądałam je w dużych odstępach czasu i fabuły nieco się zatarły? Wolę jednak myśleć, że są śladem tego, o czym zaskakująco rzadko wspominają socjologowie, psycholodzy i badacze kultury: to nie filmy kształtują rzeczywistość - to świat, w którym żyjemy buduje kino. Pewne tematy mogą przewijać się latami, zaświadczając o tym, że istnieją stałe, ważne społecznie motywy (przynajmniej w danym kręgu kulturowym, w tym przypadku dotyczy to obszaru euroatlantyckiego). Zdarza się, że znajduje to odbicie w produkcjach z kilku kolejnych lat, z sąsiadujących dziesięcioleci, ale te odległości mogą być też dłuższe.

Na ile odwagi stać nas w codziennym życiu? Ile każdy z nas nosi w sobie bohaterstwa? Czy będziemy potrafili odnaleźć się w różnych, czasem bardzo problematycznych, a czasem niebezpiecznych sytuacjach? Czy stać nas na mówienie prawdy, na nie-granie? W jakim stopniu postępujemy według zasady "tak trzeba", a na ile potrafimy od "normalności" odstąpić. Potrafimy przestać szarpać się z życiem, postępować gniewnie? Kiedy godzimy się z niedoskonałością, która nie tylko nas otacza, ale i istnieje w nas samych?
Sprawdza nas życie, kolejne napotykane okoliczności. Każdego w różnym stopniu, w różnym czasie. W filmach jest o tyle łatwiej, że - tak jak w eksperymencie laboratoryjnym - mamy wydzieloną przestrzeń, czas, warunki, badane obiekty. Taki skumulowany do około 90 minut fragment wymyślonego życia.

Kadr z filmu "Imaginary heroes"

Zacznijmy od obrazu sprzed dwóch tygodni: "Imaginary heroes" ("Wymyśleni bohaterowie", 2004 r.). Wyreżyserował go Dan Harris, a zagrali: Sigourney Weaver, Jeff Daniels, Emile Hirsch (znany z "Into the Wild" Seana Penna), Michelle Williams.
Dzięki temu filmowi przypomniałam sobie o kilku innych:
- "Safe Passage" ("Bezpieczne przejście", 1994), reż.: Robert Allan Ackerman, obsada aktorska: Susan Sarandon, Sam Shepard, Nick Stahl, Robert Sean Leonard, Jason London,
- "Donnie Darko" (2001), reż.: Richard Kelly, zagrali: Jake Gyllenhaal, Maggie Gyllenhaal, James Duval,
- "Moonlight Mile" ("Mila księżycowego światła", 2002), reż.: Brad Silberling (tak, tak - to ten od "Miasta aniołów"), ekipa aktorska: Jake Gyllenhaal, Ellen Pompeo, Susan Sarandon, Dustin Hoffman,
- "Garden State" ("Powrót do Garden State", 2004), reż.: Zach Braff, wystąpili: Zach Braff, Natalie Portman, Peter Sarsgaard,
- "Elizabethtown" (2005), reż.: Cameron Crowe, obsada: Orlando Bloom, Kirsten Dunst, Susan Sarandon, Judy Greer.

Tych kilka różnych obrazów łączy jedno: niesamowity klimat. Nie chodzi o magię (chociaż obecność królików poruszających się w otoczeniu bohaterów "Donnie'go" mogłaby na to wskazywać), ale o atmosferę dobrego filmu. Z pewnością istnieje taka kategoria, jak "radiowy głos", chociaż gdyby poprosić każdego z nas, by to opisał, mielibyśmy problem. Podobnie jest z "dobrym filmem". To zwykle coś na co trafiamy przypadkiem, przełączając programy pilotem od telewizora (ja mam tylko dwa kanały - Jedynkę i Dwójkę, więc nie mam problemów ze znalezieniem czegoś dobrego przypadkiem, tyle że muszę poczekać do późnych godzin nocnych). Wykluczamy superprodukcje: na ekranie telewizora i tak nie można czerpać radości z tych wszystkich efektów i wielkich scen. To muszą być małe opowieści. Coś, jak "American Beauty", czy "Smażone zielone pomidory": coś, co możnaby przenieść do teatru. Niewielu aktorów, kilka wnętrz i plenerów. Wszystko opiera się na tym, czy aktorzy udźwigną temat.

Wymienione przeze mnie tytuły mogą być zaliczone do filmów psychologicznych, dramatów obyczajowych, co z pewnością odstrasza wielu odbiorców. Rzeczywiście, są to produkcje na spokojne popołudnia. Poruszają niewesołe tematy, ale mimo wszystko w pozytywny sposób. Zapewne wiele razy w moich wpisach pojawi się coś takiego, jak: "smutne, a jednak wesołe". Jak w życiu: śmiech poprzez łzy. Zdarza się coś złego, ale trzeba iść dalej, życie przecież nie czeka, czas się nie zatrzymuje. Nieprzypadkowo dwa z tych filmów rozpoczynają się od powrotu z pogrzebu.
W kilku tytułach zagrali ci sami aktorzy, niektóre zrobili reżyserzy, których nie podejrzewalibyśmy o realizację spokojnego filmu. We wszystkich obrazach wśród wiodących wątków znajdziemy problemy młodych ludzi i konflikt na linii: dorosłe już prawie dzieci - rodzice.

To, co łączy moje ulubione filmy pięciolecia z TVP, wyraziła jedna z postaci:

"Not everyone could be a hero".

niedziela, 7 listopada 2010

Analiza?

Kiedy zadaje mi się pytania o to, dlaczego poszłam na takie a nie inne studia i co będę po nich robić zwykle kluczę i mówię o tym, że chcę być dyktatorem i naprawiać świat. Taki żart. Najniebezpieczniejsi dla kraju ludzie to tacy, którzy chcą go naprawiać poprzez wielkie, oparte na ideałach eksperymenty społeczne - jeden człowiek nie może znać recepty na wszystkie problemy i nie może innym dyktować, jak mają żyć. To dlatego demokracja jest najlepszym z wypróbowanych przez różne społeczności systemów.

Jack Ryan był analitykiem, bohater "Trzech dni Kondora" także. Oczywiście byli to bohaterowie opowieści sensacyjnych, więc oprócz opracowywania materiałów zajmowali się też pościgami, ukrywaniem się i zabijaniem. Ja wolę tę pierwszą część: opracowywanie materiałów. Dzięki komputerom i Internetowi jest to o wiele prostsze, niż jeszcze na przykład 60 lat temu. Nadal jednak potrzebny jest człowiek. Całe miliony ludzi, którzy na podstawie odpowiednich danych będą dochodzić do wniosków. Logika, przyczyna i skutek, racjonalność, ale i: niestabilność budowanych przez człowieka porządków, nieracjonalność, emocje. Między innymi to trzeba brać pod uwagę. Nie ma z tego wielkich pieniędzy, tak jak w przypadku budowania chociażby modeli ekonometrycznych. Nie ma sławy. Ale jest jakaś taka satysfakcja z tego, że połączyło się fakty z różnych dziedzin, nagięło się swój umysł do poruszania się po określonym, na początku nieznajomym obszarze, przebrnęło się - z pożytkiem - przez skomplikowany materiał, pokonało się zniechęcenie do tego materiału. I to jest to. Teraz trzeba jeszcze dowiedzieć się, jak to sprzedać. Jak wyraził to (mniej więcej) Friedrich August Hayek: frustracja ludzi na wolnym rynku rodzi się też między innymi z tego, że oni sami są odpowiedzialni za swój los. Mają możliwości, które mogą wykorzystać i powinni odnaleźć się na rynku, powinni znaleźć kogoś, kto zapłaci im za ich umiejętności, za ich wiedzę. Jeśli się nie odnajdą, to cierpią.

czwartek, 21 października 2010

"Harvey"

Ja i mój królik
Lekko zalkoholizowany, nieśmiały, biały, wysoki, przystojny... królik. Ma przyjemną białą sierść, różowy nosek i takież same podbicia łapek, śmiesznie rusza wąsami i kitką. Skąd wiem, jak wygląda i czy jest przystojny? Ponieważ zagrał z Jamesem Stewartem w filmie pod tym właśnie tytułem. Harvey był najlepszym przyjacielem głównego bohatera opowieści o przyjaźni, alkoholu, psychologii i psychiatrach. Film pochodzi z 1950 roku. Już dźwięk i kolor, ale jeszcze nie obraz panoramiczny. Wyścig pomiędzy Hollywood a telewizją (którego kolejnej odsłonie zawdzięczamy wspaniałe seriale ostatnich 10, 20 lat) miał się dopiero rozpocząć.

Jak pokazać niewidzialnego królika w czasach przed powstaniem Industrial Light & Magic? Przekonajcie się sami. Niezłą zabawą jest szukanie "sztucznych" scen, czyli takich, w których współczesny widz od razu zauważa niedoróbki techniczne obrazu, jednak - co ciekawe - jest ich mniej niż w wielu współczesnych filmach. Od ponad stu lat, od wczesnej fazy rozwoju kina wiadomo, że im mniej wydumanych sztuczek się stosuje, na tym mniej wpadek się naraża. Na przykład wielki królik w "Harvey'u" pojawia się w całej swej okazałości chyba tylko raz.

Nie twierdzę, że zanim do pracy w filmie zaprzęgnięto komputery, to efekty specjalne były proste. Było wręcz odwrotnie: tworzono skomplikowane mechanizmy i używano trudnych tricków, by oszukać oko kinowego widza. O co więc chodzi z tym "wydumaniem"? Właściwie trudno mi to wytłumaczyć bez pomocy odpowiednich fragmentów filmowych. Spróbujcie się jednak zastanowić, czy nie jest tak, że szybciej "starzeją się" (są niewygodne do oglądania po kilku latach, przeszkadzają, rozpraszają, denerwują) efekty w takich obrazach, jak "Gwiezdne wrota", czy "Park Jurajski", niż w czymś takim, jak "Metropolis", czy właśnie "Harvey".

Georges Melies już w 1901 roku nakręcił film o podróży na Księżyc (okazał się serowy ten Księżyc, co potwierdziła kolejna wyprawa, tym razem w wykonaniu Wallace'a i Gromita). Z ciekawostek, to jeszcze przed I wojną światową reżyser polskiego pochodzenia, Władysław Starewicz, tworzył filmy przy pomocy żuków. Nie sztucznych, tylko prawdziwych owadów, które zabijał i lekko udoskonalał drutem, tak by odnóża mogły się poruszać. Taka była jedna ze ścieżek rozwoju animacji.

Na szczęście Harvey nie musiał zostać ubity. To człowiek w kostiumie królika.
Jeśli chcemy to do czegoś porównać, w odwodzie mamy "Donniego Darko", ale w Donnie'm królik wypadł znacznie gorzej niż w "Harvey'u".

Ech, taki przystojniak. Ciekawe, czy jeszcze można go spotkać. Jamesa Stewarta niestety nie. Zmarł w 1997 roku, po prawie 90 latach życia, w czasie którego wystąpił w kilkudziesięciu doskonałych filmach.

poniedziałek, 11 października 2010

Podlasizm

Zielone płuca Polski - tak nazywamy ten region. Od Suwałk, przez Białystok i Łomżę po Siemiatycze. Podlasie to znane nam dosyć dobrze - przynajmniej z nazw - województwo. Puszcza Białowieska, Biebrza, Wigry, Narew, Suwalszczyzna, Puszcza Knyszyńska, Rospuda. Albo też: Browar Dojlidy, Żubrówka, Łomża Niepasteryzowane, Łaciate, Mlekovita, sękacz, pampuchy, mrowisko, babka ziemniaczana, kartacze. Znane? Pewnie, że tak. Okazuje się jednak (wpadło mi niedawno w ręce opracowanie badań dotyczących skojarzeń z regionami, ale nie pamiętam co to było i nie mogę znaleźć), że Polakom Podlasie kojarzy się tylko z kilkoma produktami, z kolorem zielonym i z biedą. Polska "B": brak nadziei na lepsze jutro.

Trzeba rozruszać ten region - tak, żeby jego mieszkańcy nie tęsknili za powrotem wielkiego przemysłu. Kluczem do rozwoju powinno pozostać rolnictwo, turystyka, browary i gorzelnie. Trzeba tym ludziom dać/przywrócić wiarę w siebie, trzeba dać im wsparcie.
Trzeba? Pewnie, że tak.
Kto ma to zrobić? My: ja, Ty, Wy, oni.
Ciągle słyszę tylko, że nie mamy dużych pieniędzy i nic nie możemy. Tyle tylko, że wielkie pieniądze już się pojawiły - unijne. Każdy z nas może zaś przeprowadzić chociaż jedno: zamiast jechać na urlop do Tunezji, na Bahamy, czy w Alpy może jechać na Podlasie. Że nie ma tam nic ciekawego?


Poszukajcie - tam jest mnóstwo interesujących rzeczy. Wszystko pośród względnego spokoju, doskonałej kuchni, dosyć sympatycznych ludzi, no i pięknej melodii charakterystycznego zaśpiewu. Nie zapominajmy też o tym, że dzięki przemytowi - do niedawna rozwiniętemu na dużą skalę - i uwarunkowaniom historycznym, Podlasie stanowi nasz pomost ze Wschodem. Wykorzystajmy to doświadczenie mieszkańców i pomóżmy im odbudować legalne kontakty handlowe. Dysponujemy najpotężniejszą bronią obywateli demokratycznego państwa z gospodarką rynkową: pieniędzmi. Kupujmy produkty nie tylko z naszego regionu, ale i z Podlasia. Dajmy jego mieszkańcom coś realnego i policzalnego. Dlaczego? Bo warto. Nie tylko dla idei, ale dla korzyści gospodarczych. Zasobniejsi mieszkańcy Podlasia będą wymagać mniej zapomóg, będą płacić podatki, a na urlopy będą wybierać się w inne rejony Polski.

Wszystko jest możliwe: chciałabym pewnego dnia - raczej prędzej niż później - zobaczyć uśmiech szczęścia na twarzach mieszkańców Łap.

Na tym właśnie zasadza się doktryna podlasizmu. Wydaje się idealistyczna i głupia? W takim razie spróbujcie wymyślić coś praktyczniejszego i mądrzejszego, co każdy z nas będzie mógł zastosować niemalże z dnia na dzień.

środa, 29 września 2010

Ennistymon


Ennistymon
The town looks like hundreds of others. When you are traveling through Ireland you can see many places like this one. Each of them has a fast food (e.g. Franco's, Enzo's), a chinese take away, a small cheap restaurant, many pubs (in Ennistymon once were more than 50 pubs for 2 thousand people; now the number is around 10), a church, a Garda Station, a fire station, a doctor's place, vet's, groceries, chemist's, barber, clothes shop, bookmakers, supermarket (e.g. Supervalu, Dunnes Stores, Tesco), sometimes a library and a bookshop. Everyone on the street smile at you, often asks "How are you?". Everyone in the shop is nice and helpful. Nobody disturbs you, almost everyone ask offers help. In bigger places, like Limerick, Galway, Cork, Belfast or Dublin situation might be different, but in fact, just a little. I started to think about this similarities and just a few dissimilarities between West and East, North and South, different parts of Ireland. For me they are almost the same, but it's obvious, that everyone from Clare knows when he or she is journeying through any other county, for them there is a difference between Leinster and Connacht. It is all the same for me, I am not from this island.

This, rather obvious observation, made me think about Poland. For example: you fell asleep in a bus in Białystok and how do you know, that this village, which you passed few hours later is in Śląsk, Kaszuby, Zachodniopomorskie or Małopolska? We have mountains in the South and sea in the North, many lakes in north-west, a big old forests in the east, a large sparsely populated land in the south-east. There are coalmines in Śląsk, a big farmers' land in the west, but seriously: when you are traveling through small places, like Mszana Dolna, Poddębice, Lesko, Wągrowiec or Orneta - how do you know, where are you? You don't have any bloody idea.

Mszana Dolna
Everything should be on the map - if you have got one. You should remember main orientation points from geografic lessons in the primary school. And you may ask other passengers, because everyone is from different place and might know something. And you have signs on the bus and train stations. Let's create a thought experiment. Imagine, that someone removed all the signs. Mszana Dolna, Poddębice, Lesko, Wągrowiec and Orneta are similar. You have a small town center, a fast-food, groceries, clothes shop, a library, a fire station, a municipal office, medical office, sometimes a vet and a police station. And that's all. But I'm pretty sure, that somehow we know. We put together everything, what I enumarated and we use this in our mind to find out where are we now.


Then, how do you know, that you are not in Poland? Oh, that is very simple: because of roads. If there are no big holes, you are not in Poland. I travelled through just a few countries, and almost each time I knew where I was. Because of films, books, tales of my friends. But sometimes I am wondering, how it is, and how to distinguish Holland from Belgium through the bus window. Is this possible? People are different, countries just so. Is south part of Poland more similar to Slovakia or to Kaszuby? What defines land? GPS and orientation points?
Anyway, it is possible to find differences and to make out one part of Poland from the other, one town from the other. It's difficult, but possible. But the most important thing is this one: don't fall asleep in the bus, when you are traveling somewhere for the first time. Just in case.

Agriculture

This time I spent almost all my free days in a small market town at western coast, near Liscannor Bay. It was marvelous, even in this hard time of economic crisis. "Irish people are proud and I believe in their's achievements, in their's strength" - this were the words of president Mary McAleese that opened a big event in Athy (Kildare county) this September. There was a big fair of agriculture, a farmers holiday. Everyone enjoyed it. There were cows, bulls, sheeps, a milk machinery, even clothing shops and hairstylists, who advised people how to look great, not only in the field.


This year was not a happiest one indeed. More than 30 thousand people left the island that month. Emigration is something natural for Irish people, but after economic boom they believed it was the end of such fate for Ireland. Now they know, that there is not enough job opportunities for young people. And they are preparing young people for agriculture schools. It might be the end of Celtic Tiger but it is not the end of Irish Dream. They could be again a strong, proud nation of hardworking people. And they will. With their president, who doesn't have much power to decide, but gives people hope, makes them believe. In different way than president Obama in the US. She is quiet and not much of a showmen. In spite of this, she is great. She is a good woman in right place at a right time. A hard time.

Mary McAleese

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Czas

Świat szybko się zmienia. Zwykłam nawet powtarzać, że za szybko.

Czas to interesująca kategoria - coś w sam raz dla stereotypowego filozofa, który poświęca całe życie w przepastnej bibliotece po to, by chociaż spróbować zgłębić tę wielką tajemnicę. Filozofem jeszcze nie jestem. Fizykiem też niestety nie.

Istnieje, czy nie istnieje ten czas? Można go "oszukać"? Jak go liczyć? Czy skończy się, kiedy zatrzyma się ostatni zegar, czy też wtedy, kiedy umrze ostatni człowiek zdolny odczuć i zmierzyć jego upływ? Wyjaśnienie tych kwestii zostawiam innym, których prace mam nadzieję kiedyś przeczytać. Zdaję sobie tylko sprawę z paradoksów związanych z kategorią czasu. Wiem, że świat zmienia się szybko, ale tylko w jakiejś skali. Weźmy skalę życia człowieka. Dzisiaj przypomniałam sobie, że jeszcze 10 lat temu nie potrafiłam założyć skrzynki e-mail, 5 lat temu nie widziałam nic dziwnego w tym, że krzyże wiszą w szkołach i urzędach, a rok temu myślałam, że jeszcze tylko dwa lata i napiszę doktorat (oczywiście dzisiaj nadal daję sobie dwa lata). Inaczej: mniej niż 10 lat temu czytałam w gazetach o wojskach NATO, które - poszukując terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie - weszły do Afganistanu; 5 lat temu zrealizowałam marzenie i pojechałam do Irlandii, gdzie po ostatecznym zawieszeniu broni przez IRA nareszcie zapanował pokój; rok temu za pośrednictwem Internetu oglądałam zaprzysiężenie pierwszego nie-białego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Możnaby teraz napisać, że w swej istocie czas jest raczej powolny. Jednak czym jest jego istota i w jaki sposób czas może być szybki czy wolny, skoro płynie w tym samym tempie?

Świat zmienia się zaskakująco wolno. Wojna jest obecna w najnowszej historii Afganistanu już od kilkudziesięciu lat. Dzisiejsi mieszkańcy tego kraju raczej nie znają nie-wojennej rzeczywistości. W Irlandii i w Wielkiej Brytanii jeszcze do końca lat 90. wybuchały bomby podkładane przez IRA w złudnej nadziei, że pomoże to zrealizować marzenie wielu ludzi o zjednoczeniu wyspy. W USA polityka tzw. "affirmative action" przynosi więcej szkód niż pożytku, ale i tak powinno się być świadomym, że batalia o zrównanie praw politycznych wszystkich obywateli pierwszej nowożytnej demokracji toczyła się od początku jej powstania aż do końca lat 60. XX wieku.

Kadr z filmu "Prosta historia"

W "Prostej historii" Davida Lyncha główny bohater (dziadek, który po wielu latach życia w gniewie jedzie odwiedzić i przeprosić swego chorego brata mieszkającego jakieś trzy-cztery stany dalej) spotyka w barze weterana wojennego. Panowie wymieniają się zawstydzającymi historiami ze swoich szlaków bojowych (zabicie przez pomyłkę towarzysza broni, strzelanie do nieuzbrojonych ludzi). Dziadkowie tak sobie siedzą, smutnieją, gasną. Za ich życia wydarzyło się niemało: pierwszy film dźwiękowy, Wielki Kryzys, wojna światowa, wynalezienie długopisu, boom gospodarczy i dobrobyt lat 50., popularyzacja telewizji, otarcie się świata o nuklearną zagładę, zrównanie w prawach wyborczych Afroamerykanów, festiwal w Woodstock, spacer człowieka po Księżycu, narodziny Internetu, zbudowanie robota, upadek bloku wschodniego i wiele, wiele innych, fascynujących rzeczy. Ale oni większość życia spędzili w swych małych miasteczkach na Środkowym Zachodzie USA. Z perspektywy czasu to wszystko, co wydarzyło się na świecie i w czym nawet brali udział, jest rozmywającym się tłem. Jakie znaczenie ma bowiem to, że samoloty latają z prędkością ponaddźwiękową, skoro starszy pan ma już tak słaby wzrok i jest tak biedny, że jedyny środek transportu, z jakiego może skorzystać, to kosiarka do trawy? Czym jest Internet dla kogoś, kto nie ma dostępu do komputera? Po co rozwój medycyny komuś, kto nie ma pieniędzy na ubezpieczenie medyczne? W skali całego świata to wszystko jest ważne - to ciągłe posuwanie się ludzkości naprzód. W skali życia jednego człowieka, takiego jak bohater filmu Lyncha, mogłoby tego w ogóle nie być i w zasadzie nic istotnego by się z tego powodu nie zmieniło. Dla przygniecionych tym do czego doszło na wojnie i jak potoczyły się ich losy dziadków liczy się tylko to, czy dobrze przeżyli swoje życie - tak długie, a jednocześnie zbyt krótkie.

Przechodząc obok szkoły tańca można usłyszeć: "wolny, wolny, szybki, szybki", "wolny, szybki, szybki" itd. Kolejność tych wyrazów oraz częstotliwość ich pojawiania się zależy od tego, jaki taniec jest akurat na warsztacie. Instruktorzy muszą być geniuszami. Dla człowieka czas wydaje się płynąć właśnie tak: "szybki, wolny, wolny", "wolny, wolny, szybki, szybki"...

niedziela, 8 sierpnia 2010

"Hope There's Someone"

To tytuł piosenki Antony and the Johnsons ze ścieżki dźwiękowej "The Secret Life of Words" Isabel Coixet z 2005 roku. To bardzo dobry film. Lubię też wcześniejszy obraz tej autorki: "Moje życie beze mnie". Oba zostały wyprodukowane przez zespół, w którym znajduje się między innymi Pedro Almodovar.

Film to dzieło zbiorowe. Ktoś inny odpowiada za wyszukanie miejsc do kręcenia, czy znalezienie rekwizytów z epoki, ktoś inny za przesłuchania aktorów, za reżyserię (czasem jest kilku reżyserów i różne ekipy odpowiedzialne za drugi, trzeci i komputerowy plan). Inni ludzie dobierają oświetlenie, jeszcze inni ustawiają kamery. Są też osoby, które tworzą zespoły odpowiedzialne za muzykę, montaż, udźwiękowienie. Czasem mamy do czynienia z filmem autorskim, co oznacza, że reżyser może być dodatkowo - w różnych konfiguracjach - scenarzystą, operatorem, aktorem, montażystą, kompozytorem. Nieczęsto się to jednak zdarza. Zwykle pełnometrażowy kinowy film fabularny to dzieło kilku ważnych osób (reżyser, scenarzysta, producent, operator, autor muzyki, montażysta) i kilkuset ich współpracowników. Mimo wszystko, jakoś to na tym ekranie współgra. W filmie "Życie ukryte w słowach" współgra nawet doskonale.

Zdarza mi się tęsknić za festiwalami. Nie dlatego, żebym jakoś specjalnie lubiła rozmawiać o Passolinim, Tarkowskim czy Bressonie do piątej nad ranem, przy resztkach jakiegokolwiek jedzenia i alkoholu, po kilku dniach niewysypiania się i niemycia. Po prostu kiedy jestem zmęczona wielkimi produkcjami, na dodatek oglądanymi z doskoku raz na dwa miesiące, przypominam sobie, jak wielką frajdą był pobyt na festiwalu. Wiele filmów w kilku kinach w niewiele dni. Sama radość. W dodatku większość z tych produkcji nie miała szans na wejście do dystrybucji. Człowiek czuł się taki wyjątkowy, że na nie trafił.
Bez festiwali tego co mnie omija jest naprawdę dużo. Zdaję się więc na przypadek. Czasem zainteresuje mnie piosenka (jak z "The Guitar" córki Roberta Redforda), czy scena z gali rozdania Oscarów (tak było w przypadku "Once"), a czasem ktoś opowie mi jakiś film.
Opowiadanie o filmach jest niezwykłe. Są tam stałe motywy, jak na przykład: "bo tam wcześniej, o czym nie wspomniałam/em" albo: "i to będzie ważne, ale o tym za chwilę". Mnie trafiają się zawsze dobrzy opowiadacze. Historyjka jest spójna, napięcie rośnie. Cenię sobie zwłaszcza nakładanie na filmowy obraz emocji, spostrzeżeń i wiedzy opowiadającego. I tak właśnie zapoznałam się z "Życiem ukrytym w słowach". Następnie obejrzałam trailer i zwróciłam uwagę na piosenkę "Hope There's Someone".

Połączenie różnych elementów układanki: informacji o The International Rehabilitation Council for Torture Victims (IRCT), słów piosenek, kolorów, miejsc, światła i cienia, gry aktorów, dialogów, to w "La vida secreta de las palabras" majstersztyk. Trzeba mieć ogromne wyczucie i zaplecze intelektualne, by tego dokonać. Dlatego filmy są takie wspaniałe: pomimo całej różnorodności jest ktoś, kto trzyma wszystko w garści, dodając od siebie doświadczenie emocjonalne i mądrość. Tym kimś jest reżyser. Isabel Coixet wydaje się być jednym z najlepszych.

Fragment jednej z ulic Sarajewa po ostrzale
(zdjęcie zrobione przez Petera Andrewsa)

wtorek, 3 sierpnia 2010

Od Bałtyku po gór szczyty

Krzyż na Giewoncie
W niedzielę, 1 sierpnia, podczas uroczystości upamiętniających Powstanie Warszawskie, doszło do przykrego incydentu. Chodzi o fragment związany ze złożeniem wieńców pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach. Kiedy udawali się tam Władysław Bartoszewski (były więzień obozu w Oświęcimiu, żołnierz AK, działacz Żegoty, powstaniec warszawski; czynny polityk) i Bronisław Komorowski (były działacz opozycji demokratycznej; prezydent-elekt) rozległo się nieprzyjazne buczenie (według relacji na stronie Wyborczej). Inne powitanie przygotowano Jarosławowi Kaczyńskiemu i Antoniemu Macierewiczowi - rozległy się oklaski, skandowano: "Jarek, Jarek". Zachowywała się tak mała grupa osób, ale to ona właśnie zdominowała resztę, która posłuchała porządkowych i oddała hołd ofiarom Powstania w milczeniu. Przykład na to, że aktywna mniejszość może dosyć łatwo zdominować bierną większość.
Jest coś, co łączy niedzielny incydent z tym, co wydarzyło się w tym tygodniu pod Pałacem Prezydenckim (niedopuszczenie do usunięcia krzyża postawionego tam przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej). To skandowanie imienia "Jarek".

We wczesnej młodości zastanawiałam się nad tym, czy politycy mają kontakt z rzeczywistością, z życiem "zwyczajnych ludzi". Ponoć George H. W. Bush był bardzo zaskoczony, gdy w kilka dni po opuszczeniu Białego Domu w 1993 roku poszedł na zakupy. Powodem jego zdziwienia był skaner ułatwiający kasjerowi pracę.

Wcale nie trzeba malować trawy na zielono i odwracać śniegu białą stroną do góry, żeby polityk nie wiedział, na jakim świecie żyje. Ci ludzie - a przynajmniej najważniejsi z nich - pracują po kilkanaście godzin na dobę, głównie w gabinetach, restauracjach, kawiarniach, salach posiedzeń. Świat poznają dzięki telewizji, gazetom, Internetowi; oglądają go zza szyb uprzywilejowanych w ruchu limuzyn. Mają do przeczytania setki ważnych stron dziennie, a to i tak ściśle wyselekcjonowane przez współpracowników materiały. Barack Obama, przy okazji wizyty w jednym z wydań popularnego talk-show ("The View"), wspomniał o tym, że nie ma własnych problemów odkąd został prezydentem i codziennie czyta dramatyczne listy przysyłane przez ludzi wyrzucanych z pracy, pozbawianych przez banki majątku itp. Jednak jak wiele by tych listów nie przeczytał, nie da się ukryć, że prezydent Obama ma niewielkie pojęcie o tym, jak to jest być "zwykłym Amerykaninem".

Chciałoby się ideału: mądrych, odpowiedzialnych, wszystko-wiedzących polityków, którzy podejmują dobre dla nas decyzje. Kraj rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. Możemy złorzeczyć politykom i uważać ich wszystkich za drani, ale z drugiej strony nie potrafimy pozbyć się tęsknoty za marzeniem i wciąż pokładamy w kimś nadzieję na lepsze jutro. Bo może to właśnie ten człowiek i tym razem?

Przypominam sobie pewien film political-fiction, oglądany już pod koniec okresu, kiedy to magnetowid (u sąsiadów czy rodziny) i wprost cudownie pachnąca plastikiem kaseta video były najcenniejszymi rzeczami na świecie. Na jedno z miast ZSRR spada wystrzelona przez terrorystów rakieta z głowicą jądrową. W odpowiedzi zaczyna działać automatyczny system, który został zaprogramowany na atak z USA. Waszyngton zostaje zniszczony. Prezydenta wieziono już wtedy gdzieś dalej, ale niestety fala uderzeniowa strąciła śmigłowiec i głowę państwa uznaje się za zmarłą. Prawie cały gabinet wyparował w stolicy. Władzę przejmuje najmniej ważny, mało rozgarnięty sekretarz (zdaje się, że do spraw rolnictwa). Po zaprzysiężeniu na pokładzie Air Force One nowy prezydent zamyka się w gabinecie, klęka i prosi Boga o rozwagę przy pełnieniu dziejowej misji. Kiedy wychodzi jest już innym człowiekiem. Nie reaguje na raporty mówiące, że można jeszcze zatrzymać atomowe szaleństwo całkowitego zniszczenia. Kreml prosi przecież o kontakt i proponuje układ "miasto za miasto". Na nic zdają się ostrzeżenia "gołębi". Prezydent jest "jastrzębiem" i chce zniszczyć jak najwięcej figurek na mapie. Nie ma pojęcia, co dzieje się na dole. Wszystko czym dysponuje, to wojskowe raporty i odgrywający role jak z greckiej tragedii doradcy. Dlaczego do prezydenta nie dociera sens tego, co się stało? Dlaczego nie bierze pod uwagę możliwości dogadania się z "czerwonymi"? Ponieważ wypełnia dziejową misję. On "wie" więcej niż jego doradcy, został "wybrany" przez siłę wyższą, nie może się mylić.
Na szczęście cała ta historia kończyła się pozytywnie dla ludzkości (z wyłączeniem obszarów Waszyngtonu i - zdaje się - Krasnojarska).
Zapamiętałam dobrze tę scenę modlitwy i przeobrażenia prezydenta: stanowi ostrzeżenie, do czego może doprowadzić - dobra w zasadzie - wola.

Dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów z 4 lipca 2010 roku pomyślałam, że może jednak lepszym prezydentem byłby Jarosław Kaczyński: stary wyga, oddany państwu, prawnik. Potem obejrzałam kilka spotkań, przeczytałam wywiady, no i zapoznałam się z relacją spod pomnika Gloria Victis. Jarosław Kaczyński (ani tym bardziej Antoni Macierewicz) nie stanął przed tymi ludźmi i nie poprosił ich o ciszę. Nie pojechał też pod Pałac uspokajać nastrojów. Pewnie, że nie jest to jego obowiązkiem, ale powinnością - już tak. Tyle tylko, że Jarosław Kaczyński wpadł w koleiny wypełniania dziejowej misji. Zapewne powierzyli mu ją: Bóg i Ojczyzna. Najprawdopodobniej wydaje mu się również, że otrzymał jakiś "testament" (moralny, polityczny) od zmarłego brata. I tak będzie pełnił tę swoją misję, nie zważając na okoliczności, na otaczającą go rzeczywistość. Pomagać mu w tym będą "obrońcy" krzyża i ci, którzy przy każdej okazji wykrzykują jego imię. Jastrzębie. Po osobistej tragedii coś takiego łatwiej może uderzyć do głowy.

To smutne.

Wypadek to niestety tylko wypadek, krzyż to tylko krzyż, a polityk to tylko polityk. Nic więcej.

czwartek, 29 lipca 2010

"Bokser"

Wielka Brytania, 1972 r.

"And the battle's just begun
There's many lost, but tell me who has won
The trench is dug within our hearts
And mothers, children, brothers, sisters torn apart!"

Wielka Brytania, 1972 r.

Północna Irlandia. Belfast. Krwawa Niedziela. Londonderry. Bomby. IRA. UVF (Ulster Volunteer Force - jedna z protestanckich organizacji paramilitarnych). Brytyjscy spadochroniarze.

W latach 90. ubiegłego wieku w Irlandii Północnej (ale także w Anglii, w Republice Irlandii, a nawet w Stanach Zjednoczonych) wybuchały bomby IRA. Po ulicach Belfastu i Londonderry chodzili brytyjscy żołnierze z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Za nimi toczyły się opancerzone wozy. Ostatnią bazę na granicy irlandzko-irlandzkiej zdemontowano zaledwie kilka lat temu (przejeżdżałam wtedy tamtędy - niesamowity widok ciętych na kawałki blaszanych konstrukcji, do ostatniej chwili wywołujących strach, przypominających o tym, że pokój w Europie wcale nie jest sprawą oczywistą).

W 2005 roku ogłoszono zakończenie walk i złożenie przez IRA broni. Oczywiście, nawet bojownicy oficjalnej IRA nie oddali wszystkiego. Część arsenału została ukryta, trochę sprzedano, a nawet oddano za darmo - co może być jednym z czynników, które sprawiły, że od kilku lat na terenie Republiki i Ulsteru wzrasta liczba przestępstw z użyciem broni palnej.

Gdy spróbujecie przypomnieć sobie filmy opowiadające o zielonej wyspie, a potem porównacie ich treść z opracowaniami historycznymi, okaże się, że niektórzy filmowcy postarali się jak najlepiej odtworzyć pogmatwaną historię Irlandii XX wieku. Najbardziej znane i wstrząsające spośród tych obrazów to "Michael Collins" Neila Jordana, czy "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha (oba poruszające temat irlandzkiej wojny domowej jaka wybuchła po ustaleniach z 1921 roku, kiedy to 6 hrabstw Ulsteru pozostało własnością brytyjską). Wydaje mi się jednak, że "Krwawa niedziela" Paula Greengrassa, czy "Bokser" Jima Sheridana, pomimo tego, iż jest w nich mniej wojny i ofiar, robią większe wrażenie. Chodzi o to, że to już druga połowa XX wieku. Czasy po II wojnie światowej. W przypadku "Boksera" to lata 90. Pamiętacie je? U nas ta dekada to wyjście ostatnich żołnierzy radzieckich z Polski, pierwszy McDonalds w Warszawie, denominacja złotego, upadek wielkich zakładów przemysłowych, bezrobocie, prezydent-elektryk, przystosowywanie się do życia w zupełnie innym systemie społecznym, ekonomicznym i politycznym. Zaczęło się wyjaśnianie zbrodni komunizmu, ludziom nie groziło już UB ani KGB, nie trzeba było chować bibuły ani bać się pukania do drzwi późnym wieczorem. Polska bez wojny, bez powstań, bez krwawo tłumionych strajków. Słyszało się o tym, co dzieje się na świecie, nawet całkiem blisko nas (obawa o zjednoczenie Niemiec, wojna w byłej Jugosławii, Czeczenia), ale zasadniczo mieliśmy na głowie inne problemy, które można sprowadzić do hasła: "odbijanie się od dna".

Jakie to wszystko niesamowite!

Bertie Ahern i Tony Blair

Irlandzki cud gospodarczy nie mógł rozkręcić się na dobre, dopóki nie ogłoszono pokoju. Przypominacie sobie może kilka słynnych zdjęć z lat 90. XX wieku (na części z nich w tle stoi Bill Clinton): na jednym widać polityków z byłej Jugosławii (porozumienie z Dayton; 1995), z innego uśmiechają się do nas Icchak Rabin i Jasir Arafat (ogłoszenie powstania Autonomii Palestyńskiej; pokojowe współistnienie; 1993), a na jeszcze innym ręce ściskają sobie Bertie Ahern i Tony Blair (spotkanie premierów Republiki Irlandii i Wielkiej Brytanii w kilka miesięcy po zawarciu tzw. "porozumienia wielkopiątkowego"; za opracowanie tego dokumentu pokojowego Nobla w 1998 roku otrzymali politycy z Irlandii Północnej: katolik John Hume i protestant David Trimble). To ostatnie jest najmniej uroczyste, właściwie to jest zupełnie zwyczajne. Tymczasem, w pamiętnym 1998 roku, nareszcie zrobiono ogromny krok w kierunku ogłoszenia pokoju w Irlandii. Okupiono to drogo: falą zamachów organizacji niezadowolonych z takiego obrotu spraw. Większość mieszkańców podzielonej wyspy, pomimo chwilowego wzrostu napięcia, porozumienie jednak poparła.
Republika Irlandii zaczęła się bogacić, 6 hrabstw północnych pozbyło się brytyjskich spadochroniarzy.

Jeden z murali w Derry

Kiedy przechadzałam się ulicami Belfastu i Derry (prawidłowa nazwa to Londonderry, nadana przez protestanckich przybyszów w XVII wieku; na fali rozluźnienia często w tamtym czasie słyszało się starą nazwę: "Derry"; obecnie, wsiadając do autobusu na Busaras w Dublinie możemy na tabliczce zobaczyć "Derry" albo "Londonderry" i nikogo to nie dziwi) w 2005 roku, dwa miesiące po ogłoszeniu końca walk i kilka dni po niewielkich zamieszkach, nie mogłam nadziwić się temu, co widzę. Opustoszałe bazy, rozluźnieni ludzie. Już nie żołnierze, a policjanci na patrolach. Swobodny przejazd przez granicę i to w dodatku nowym autobusem z floty Buseireann (narodowy irlandzki przewoźnik), a nie przestarzałym Goldlinem z Północy. Nareszcie Republika przegoniła Ulster.

Niedługo możliwe będzie zjednoczenie historycznych dzielnic: Leinsteru, Munsteru, Connachtu i Ulsteru. 32 hrabstwa znowu razem: happy together. To byłoby coś! Może w stulecie Powstania Wielkanocnego zostanie rozpisane referendum? Zgodnie z "porozumieniem wielkopiątkowym" mieszkańcy Ulsteru mogą zdecydować o swej państwowej przynależności. Może w setną rocznicę uzgodnień pokojowych z 1921 roku? Potem może być za późno - dogodna chwila minie, żyjący w zjednoczonej Europie Irlandczycy zapomną o możliwości politycznego scalenia wyspy. Dlaczego uważam, że nadchodzi dobry moment na rozpisanie referendum? Z powodów ekonomicznych. Kryzys dotknął Republikę, ale jej nie zniszczył. Nadal jest to kraj atrakcyjny dla poszukujących pracy Irlandczyków z Północy. Już tylko z opowieści starszych ludzi można dowiedzieć się, że Republika była 20-30 lat temu ubogim krewnym Irlandii Północnej. Te dwa kraje różnią teraz w zasadzie tylko tablice rejestracyjne na samochodach (Republika ma podobne do naszych, a Ulster oczywiście żółte, brytyjskie). Teraz albo nigdy.

Derry: Hands Across the Divide

O czym właściwie jest "Bokser"? O tym, jak bardzo musieli zmienić się ludzie, których przyzwyczajono myśleć, że przemoc jest jedynym rozwiązaniem problemów. Dokonali tego, ale musiało upłynąć wiele czasu, by zrozumieli, iż terror do niczego dobrego nie prowadzi. Ten film nie jest wesoły. Wręcz przeciwnie, jest przygnębiający. Tym niemniej, warto go obejrzeć. Bo jeszcze kilkanaście lat temu z baz w Belfaście żołnierze otwierali ostrzegawczy ogień, obowiązywała godzina policyjna, a IRA zabijała ludzi nie za bardzo przyglądając się temu, jakiego są wyznania i narodowości. Rosły straty i rachunki krzywd do wyrównania. Zemsta, frustracja i gniew zbierały swe żniwo. Można było nadal tak żyć. Istniała też jednak alternatywa - pokojowa, zjednoczona Europa. Potrzebny był jeszcze ktoś odważny, kto powie: "Stop!". I stało się coś niesamowitego - w podobnym czasie tysiące ludzi doszły do podobnych wniosków. Nie wpadli na to z dnia na dzień. By dojrzeć potrzebowali smutnego przykładu kilkudziesięciu lat zła i setek śmiertelnych ofiar konfliktu. Tę ogromną pracę na rzecz pokoju wykonali tylko po części politycy i wojskowi. Większość uznania należy się tzw. zwykłym ludziom, którzy chcieli normalnie żyć, nie przekazując kolejnemu pokoleniu obciążenia nienawiścią. Udało im się.

środa, 28 lipca 2010

Dwie rzeczywistości

Po katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku przez kilka tygodni - w ramach porannego czytania prasy - otwierałam w przeglądarce dwa okna: w jednym stronę "Naszego Dziennika" a w drugim "Gazety Wyborczej". To był prawdziwy szok, jakby odkrywało się dwa światy równoległe z opowiadań science-fiction (takie "Continuum Małgosi"). W dodatku było to bardzo smutne doświadczenie.

Mam nadzieję, że cały czas rozwijam się intelektualnie. W związku z tym swoim rozwojem coraz ciężej jest mi jednak przyjmować wizje rzeczywistości odmienne od mojej. Na przykład, nie wyobrażam sobie siebie w rozmowie, jaką Tomasz Kwaśniewski (Wyborcza) przeprowadził ze swoim prawicowym kolegą (Pranie.pl, Duży Format, 24.06.2010).
Nie chcę nawoływać do nienawiści i nie chcę stosować przemocy. Jak mam w takim razie reagować, gdy ktoś przy mnie mówi, że to nie była katastrofa tylko zbrodnia na najbardziej wartościowych sługach Polski i że to hańba, iż zadecydowano o usunięciu krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego? I te sprawy językowe: "Katyń", zamiast "Smoleńsk"; "bohaterowie", zamiast "ofiary".

Większość moich prawicowych znajomych nie widziała nic dziwnego w tym, że kilka lat temu sąd rozpatrywał sprawę człowieka, który miał obrazić najwyższy urząd w państwie. Sama też dałam wpuścić się w te maliny zastosowania obowiązującego prawa. Na szczęście jakiś czas temu zmieniłam zdanie. Staram się odróżniać coś za co można się obrazić, od tego czym może zająć się sąd (zniesławienie). Teraz niezmiernie dziwi mnie, iż ci sami ludzie, nawołujący wcześniej do zamknięcia za kratkami człowieka, który śmiał powiedzieć coś niezbyt pięknego o prezydencie Lechu Kaczyńskim, są zadowoleni z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, insynuującego, że w związku z katastrofą Tupolewa prezydent-elekt i szef polskiego rządu mają nieczyste sumienia i powinni zniknąć ze sceny politycznej (gdyby oczywiście w Polsce była demokracja, a nie tylko - jego zdaniem - jej fasada). W związku z katastrofą samo w sobie ciekawe jest zaś to, że o spisku, złych Rosjanach i strasznym polskim rządzie mówią rodziny ofiar związanych z prawicą. Albo po prostu tylko ich głosy cytują media.

W wielu opracowaniach dotyczących liberalizmu pojawia się troska o to, jak poradzi on sobie z tym, że ma wrogów. Ile naprężeń wytrzyma społeczeństwo, które priorytet daje wolności, indywidualizmowi, tolerancji, różnorodności i pokojowemu współistnieniu?
Pamiętam, iż była to jedna z rzeczy najbardziej denerwujących mnie przy okazji oglądania filmów i nauki historii (zwłaszcza tej XX-wiecznej: czemu na przykład po pokonaniu III Rzeszy alianci nie wymordowali wszystkich nazistów?). W filmach wojennych, czy sensacyjnych pojawia się słynne zdanie: "MY nie jesteśmy tacy jak ONI", nie jesteśmy jak ci źli, jesteśmy od nich lepsi. To bycie teoretycznie lepszym jest gorzką do połknięcia pigułką.

Na szczęście w odwodzie zawsze pozostaje Brudny Harry.

wtorek, 13 lipca 2010

Walka o pokój

Wyrazy mogą pojawiać się w naprawdę dziwnych związkach. Spójrzmy na takie sformułowanie: "walka o pokój". Spotykamy je w języku polityki, ekonomii, religii. Wojskowi i rządowi propagandyści również używają tej zbitki słownej.

11 lipca 2010 roku w RPA piłkarskie drużyny Hiszpanii i Holandii bardzo dosłownie wzięły sobie do serca walkę. Niektóre starcia na boisku wyglądały naprawdę paskudnie. Jak napisał jeden z internautów, porównując zdjęcia "słynnych" fauli z finału 2006 i z tego niedzielnego: co mundial, to udoskonalanie niechlubnej techniki.

W Polsce ukazało się już kilka ciekawych artykułów na temat tego, jak mistrzostwa mogą wpłynąć na sytuację w Hiszpanii. Zagadnienie rozważa się od strony politologicznej, ekonomicznej, kulturowej. O co chodzi? O to, że Hiszpania jest podzielona.

Po próbie budowy IV RP, katastrofie smoleńskiej i wyborach prezydenckich 2010 roku może się Polakom wydawać, że nasze społeczeństwo jest podzielone. To znaczy, iż - na szczęście - nie mamy pojęcia o tym, czym są naprawdę poważne różnice. Kiedy czyta się niektóre relacje polskiej himalaistki, Kingi Baranowskiej (choćby tę z trwającej właśnie wyprawy na K-2), może rzucić się w oczy nazwa "Droga Basków". Otóż Himalaiści z hiszpańskimi paszportami niekoniecznie są Hiszpanami. Mogą być Baskami, czy Katalończykami. To dlatego sukces hiszpańskich piłkarzy jest tak wielki. Ponieważ obok "królewskich" z Madrytu, grali Katalończycy z Barcelony, Andaluzyjczycy z Sewilli, a także przedstawiciele kilku innych regionów. Dziennikarze największych hiszpańskich mediów, prowadząc relacje ze stadionu "Soccer City" w Soweto, z przejęciem mówili o tym, że tego dnia istnieje jedna Hiszpania, a politycy powinni uczyć się od piłkarzy i - przede wszystkim - od trenera del Bosque, jak należy wygrywać z największymi podziałami.

Hiszpanie różnią się nie tylko narodowościowo. Dzielą ich też: ocena historii XX wieku, wyznania religijne, podejście do laicyzacji państwa, pomysły na rozwój gospodarczy. Tak naprawdę to wszystko ginie w pomroce dziejów, gdzieś pomiędzy Rzymianami, Wizygotami, Arabami i chrześcijańskimi państewkami, które dokonały rekonkwisty. Ważnymi punktami w tym całym zamieszaniu są Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński, którzy wygnali z kraju Arabów (przy okazji również Żydów) i zjednoczyli dwie silne prowincje: Kastylię z Madrytem i Aragonię z podległą jej Barceloną. Te dwa wielkie ośrodki, wokół których budowano Hiszpanię, były jeszcze kilkakrotnie jednoczone i rozdzielane. Od czasów demokratyzacji, ponad 30 lat temu, zapowiadał się kolejny podział.

Zmieńmy na chwilę otoczenie. W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ostatni jeńcy wojenni (oficjalnie) wrócili z łagrów do Niemiec Zachodnich. Od kilku lat ich kraj starał się podnieść z upadku, co znamy pod hasłem "cudu gospodarczego Ludwiga Erhardta". Jednak potrzeba było czegoś jeszcze, oprócz reformy walutowej i rządowych zabiegów na rzecz uwolnienia przedsiębiorczości. Czegoś, co pokazałoby Niemcom, że przed nimi otwiera się jasna przyszłość bez nazistowskiej skazy. Tym czymś stał się tzw. cud z Berna: pokonanie przez niemiecką drużynę piłkarską legendarnej reprezentacji Węgier i zdobycie tytułu mistrza świata w 1954 roku.
Ekipa zwycięzców wracała z mundialu w Szwajcarii specjalnym pociągiem. Na trasie jego przejazdu czekało na piłkarzy wiele tysięcy ludzi. Kolejne tysiące słuchały relacji w radiu, czytały o swych bohaterach w gazetach. Dzisiaj sugeruje się, że niemieccy reprezentanci mogli wtedy zwyciężyć dzięki stosowaniu dopingu. Czy to coś zmienia? Owszem, szkoda wspaniałej drużyny węgierskiej, ale najważniejsze jest to, czym wygrana stała się dla zwycięzców. Społeczeństwo Niemiec Zachodnich uwierzyło w sukces. To był cud przywróconej nadziei. Historia zna jeszcze kilka takich przypadków. Właśnie dlatego wielu komentatorów z uwagą przygląda się teraz hiszpańskiej fieście.

Mam nadzieję, że niedzielna wygrana stanie się dla większości Hiszpanów "cudem z Johannesburga".

PS
Andaluzja, Estremadura, Asturia, Kastylia, Nawarra, Walencja, Katalonia, Madryt, Barcelona, Bilbao, Grenada, Kordoba – znam te wszystkie nazwy. Kojarzę miasta i regiony. Trochę wysiłku i przypominam sobie różne fakty z historii Hiszpanii, targające nią zawieruchy dziejowe. Najlepiej znam XX wiek, z racji specjalizowania się w naukach politycznych. Upadek znaczenia międzynarodowego (m.in. wojna z USA), republika, wojna domowa, Franco, przywrócenie monarchii, próba zamachu stanu, bohaterski król...




I konie - Andaluzja to podobno kraina zaklinaczy koni.

niedziela, 4 lipca 2010

Maks


Jechałam na koniu! Jedną minutę, a może nawet dwie (oczywiście koń był prowadzony). Pozostały czas z 5 minut mojej obecności blisko futrzaka ważącego ponad 500 kg i wysokiego na 1,70 m (w kłębie), to było wsiadanie i zsiadanie (dowiedziałam się, że są dwa sposoby zsiadania - amerykański i europejski; wybrałam europejski). Przez pierwsze 10 sekund zachowywałam się tak, jakbym siedziała w jednym z narzędzi tortur w wesołym miasteczku, czyli wręcz przykleiłam się do siodła i trzymałam mocno. Potem odważyłam się nieco obrócić i spojrzałam za siebie, a następnie na ziemię. Daleko do niej było, to fakt.

Dzisiaj w Arturówku odbyła się impreza spod znaku Łódzkiej Wioski Historycznej. W jej ramach strażnicy z Oddziału Konnego Straży Miejskiej w Łodzi zrobili mały pokaz konny, a potem umożliwili gawiedzi przejażdżki. Mnie pan strażnik zaskoczył trochę, bo myślałam, że jest kolejka chętnych i czekałam spokojnie na tyłach, a tu się okazało, że to już! Musiałam zrobić dwa podejścia do konia, bo strasznie się bałam. Bardzo sympatyczny pan strażnik zabezpieczał mnie przy skomplikowanych operacjach wsiadania i zsiadania, czyli właściwie najpierw popchnął na grzbiet zwierzaka, a następnie z niego ściągnął - bardzo pewnie, ale delikatnie. W dodatku spokojnym głosem, jakby mówił do swojego towarzysza, powtarzał mi, że współpracę z wierzchowcami mamy w genach, a na koniec stwierdził, że mam szansę nauczyć się jeździć, bo jakbym tak naprawdę, naprawdę się bała, to nawet bym do konia nie podeszła.

Uff! Kilkanaście lat niepewności rozwiane dzięki jednej małej wycieczce, by znaleźć się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Bałam się, że po tym, jak mnie w dzieciństwie straszono historiami z cyklu: "co to okropnego może koń zrobić", do końca życia będę te zwierzęta podziwiać tylko z daleka.
Sprawdziłam, czy nie przeszkadza mi zapach, ich wygląd z bliska (zderzenie marzeń z rzeczywistością), a jak jechałam, to pobawiłam się grzywą (szorstka jest, ale przyjemna) i pomiziałam Maksa po skórze. Koń to nie jest futrzak w pełnym wydaniu, ale daje radę.