sobota, 25 czerwca 2011

Nauka

Owszem, denerwujące bywa dojście do tego, że wiele rzeczy, nad którymi się zastanawiamy zostało już wypowiedziane, nie przesadzajmy jednak - najważniejsze jest to, że możemy znaleźć nie tylko właściwe, ale i ładne sformułowanie.

John Postgate, Granice życia, Warszawa 1997, s. 10-11:

Równania (matematyczne czy chemiczne) i formuły (ilustrowane diagramem czy ryciną) stanowią coś więcej niż tylko naukowy zapis: mogą być piękne, jeśli zrozumiemy, co kryją. Niemniej jednak potrafią odstręczać tych, którzy nie mają akurat nastroju do takich zabaw. Jak zatem bez wzorów i wykresów wyjaśnić wspaniałą istotę biologii, jeśli tak ogromna jej część opiera się na chemii – zwłaszcza, gdy mowa o takich biologicznych bytach, jak mikroby? Czy mamy zatem po prostu wzruszyć ramionami? A może uronić łezkę nad ogromnym padołem Innej Kultury, złożonym z tych, którzy nigdy nie poznali podstaw chemii, fizyki i biologii lub już dawno wszystko zapomnieli? Jasne, że nie! Nic z tych rzeczy! Przede wszystkim dlatego, że ci właśnie ludzie zmuszeni są podejmować codziennie decyzje w kwestiach, przy których istotne jest naukowe zrozumienie – od zalet energetyki nuklearnej poczynając, a kończąc na wyborze odżywki dla dziecka.

Powiedziałem >naukowe zrozumienie<, a nie >wiedza naukowa<. To ważne rozróżnienie. Nauka rozwinęła się tak bardzo, iż żaden mózg nie jest zdolny objąć nawet skromnego ułamka tej ogromnej wiedzy, jaką przechowuje się w drukach czy na twardych dyskach. Oczywiście dobry naukowiec musi mieć dobrą pamięć, ale era omnibusów już minęła. Większość naukowców specjalizuje się w wąskich zakresach swej głównej specjalności i ma niewielkie pojęcie o innych, a już pozostałe dyscypliny odsuwa bez reszty na bok. Jednakże naukowe rozumienie to zupełnie inna kwestia. Czytając lub słuchając o nauce, pozwalamy sobie natychmiast zapominać większość przekazywanych nam szczegółów. Stanowi to pewien rodzaj samoobrony. Ale za to kształtujemy w sobie nowe poglądy, rozpoznajemy nowe relacje pomiędzy faktami oraz uczymy się nowych wzorów myślenia i logiki. Od tej chwili nasza percepcja świata pozostaje na zawsze zmieniona, a świadomość miejsca, w którym żyjemy, ulega pogłębieniu. Myślenie naukowe zmienia życie. Jest – lub może być – równie wartościowe, twórcze i przynieść tyleż wrażeń kulturalnych, co pochłanianie wspaniałości sztuki czy literatury. Nadejdą czasy, gdy pewne elementy nauki, jej logika, staną się częścią kultury ludzkiej na równi z umiejętnością czytania, pisania czy arytmetyką. Jednak dzień ów ciągle się spóźnia o kolejne jedno czy dwa pokolenia, a nauka w tym czasie gna przed siebie, mnożąc nowe technologie i problemy natury etycznej.

John Postgate, "Granice życia", s. 172:

Czytaj, bądź uważny, ucz się, rozważaj w duchu i wątp w to, co ci mówią.

piątek, 24 czerwca 2011

Życie

Z pewnością jest wiele takich momentów w dziejach świata, z którymi czujemy się związani pomimo tego, iż kiedy towarzyszące im wydarzenia miały miejsce, mogliśmy jeszcze nie istnieć i znamy fakty tylko z książek czy filmów. Można to po części wytłumaczyć wpływem edukacji i wychowania, ale nie tylko. Ten mechanizm zawiera w sobie jeszcze coś, co można - trochę romantycznie - nazwać magią. Mnie taka więź łączy z sześćdziesięciodwuletnim Aldo Moro. Słyszałam o nim, a nawet znałam jego historię, zanim jeszcze obejrzałam wspaniały film "Buongiorno, notte" Marco Bellocchio z 2003 roku. Nie pamiętam dokładnie kiedy i w jaki sposób poznałam Moro. Na pewno nie dowiedziałam się o nim na lekcjach historii w szkole podstawowej czy średniej, bo kończyliśmy naukę na okresie tuż-powojennym. Pewnie po prostu obejrzałam film dokumentalny w telewizji edukacyjnej, czy też przeczytałam gdzieś artykuł.

Kiedy na festiwalu "Era Nowe Horyzonty" w Cieszynie w 2004 roku zobaczyłam pierwsze kadry "Good Morning, Night" Marco Bellocchio, stanęła mi przed oczami czarno-biała fotografia starszego, spokojnego człowieka. To było zdjęcie wykonane przez Czerwone Brygady, a za siedzącym Aldo Moro wisiała flaga terrorystów – zapewne czerwona, z białą gwiazdą i krzywym napisem Brigate Rosse. Obraz wykonano w miejscu przetrzymywania Moro. Prawdopodobnie nie wiedział on jeszcze wtedy, że wkrótce umrze. Aż do ostatniego dnia miał nadzieję, iż nie dojdzie do najgorszego, że Ojciec Święty Paweł VI, czy premier Włoch Giulio Andreotti doprowadzą do jego uwolnienia i spotkania z rodziną.


Terroryzm powstał zanim runęły wieże World Trade Center. Pomijając spory definicyjne, które w jednej z książek poruszających ten temat zajęły ponad sto stron, warto zaznaczyć, że czymś innym jest partyzantka mudżahedinów czy Talibów w Afganistanie, a czymś zupełnie innym terroryzm, którego świetnym przykładem jest właśnie atak na nowojorskie centrum finansowe. Niestety, w mediach funkcjonują teraz głównie "terroryści", "ekstremiści", "fundamentaliści". Z rzadka można spotkać określenie "partyzanci". (Polskich partyzantów niemieccy oprawcy tytułowali "bandytami", by nie musieć do nich stosować międzynarodowych konwencji dotyczących prowadzenia wojen; zapewne teraz inaczej spojrzycie na klęskę Powstania Warszawskiego i to, że ostatnim przywódcom walk udało się wynegocjować z Niemcami uznanie powstańców za jeńców wojennych).

Terroryści nie wypowiadają wojen w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, bo nie mają wystarczającego zaplecza do ich prowadzenia. Zajmują się za to spektakularnymi atakami, które - nagłośnione w mediach - mają zmusić jakąś społeczność do pewnych ustępstw na rzecz terrorystów. Do ustępstw, na które nie mogliby liczyć, gdyby wkroczyli na ścieżkę przewidzianą przez prawodawstwo danego kraju. Chodzi o zastraszanie w celach politycznych, finansowych, czy ideologicznych, a terrorystami byli na przykład Polacy, którzy dokonywali zamachów na urzędników carskiej Rosji. Terrorystą był człowiek, który zabił cesarzową Sissi pod koniec XIX wieku. Terrorystą był też Leon Czołgosz, który sprzeciwiając się złej sytuacji robotników amerykańskich zamordował prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya. Każde z nich chciało zastraszyć wąską grupę: władców, urzędników, polityków.

Mogłoby się wydawać, że terroryści działają w pojedynkę, ale niestety tak nie jest. Nawet za anarchizującymi zamachowcami z końca XIX i początku XX wieku stały zorganizowane grupy. Bardzo długo cel ataków terrorystycznych stanowili królowie, ich namiestnicy i urzędnicy, wysocy rangą wojskowi, prawnicy, biznesmeni, sportowcy. Wskutek zamachów mogli też ginąć przypadkowi ludzie, ale w większości przypadków celem zamachów nie byli tzw. zwykli obywatele. Dopiero od całkiem niedawna popularne w świecie tego rodzaju przestępców stały się działania mające na celu zabicie jak największej ilości osób, tak by stworzyć wrażenie, iż nikt i nigdzie nie może czuć się bezpieczny. Może to być rajd na hotel, wysadzenie w powietrze ciężarówki pod ambasadą, zabicie pasażerów autobusu, czy ostrzelanie przedszkola. Od jakiegoś czasu, oglądając programy informacyjne, dowiadujemy się o zamachach, w których zginęło kilkadziesiąt, kilkaset, a nawet kilka tysięcy osób. Terroryści stają się coraz bardziej okrutni, bo w jednym ataku muszą spowodować śmierć i ranienie większej ilości ludzi. Ten krwawy postęp w taktyce i strategii nastąpił na przestrzeni ostatnich 20 lat. Wcześniej sprawy miały się trochę inaczej.

Jakiś czas temu po raz kolejny musiałam przypomnieć sobie wydarzenia słynnego roku 1968. To niesamowity okres w historii ludzkości. To fascynujące, że przez cały świat przetoczyła się wtedy fala, która co prawda w każdym regionie i kraju wyglądała trochę inaczej, ale mimo wszystko coś było wspólne – mniej więcej w tym samym czasie na prawie wszystkich szerokościach i długościach geograficznych dochodziło do spięć między społeczeństwem i władzą. Oprócz wspaniałych chwil, które temu towarzyszyły, były też momenty straszne. Wśród tych najgorszych można umieścić rozkwit organizacji terrorystycznych. W Europie Wschodniej, której symbolem stała się wtedy Czechosłowacja, walczono o zmianę ustroju politycznego, która to walka niestety zakończyła się pod gąsienicami czołgów Układu Warszawskiego. W Europie Zachodniej bogate nastolatki z mieszczańskich rodzin (tak stereotypowo postrzegam to ja, czyli mieszkaniec wschodniej części kontynentu) zagłębiły się w lekturach Marksa, Lenina i Mao Tse Tunga, ubóstwiały Che Guevarę i Fidela Castro i tęskniły do socjalizmu, komunizmu czy maoizmu. Zamiast jednak zrobić to, co w takiej sytuacji byłoby najwłaściwsze, czyli jechać do Związku Radzieckiego, na Kubę lub do Chin i sprawdzić, czy faktycznie czerwony to taki sprzyjający życiu i wolności kolor, postanowili oni zaszczepić swoje idee na Zachodzie i w tym celu zakładali nie tylko legalne organizacje. Pozakładali też organizacje terrorystyczne, które miały wymusić na rządach państw zachodnich wejście na wspaniałą ścieżkę komunistycznego rozwoju w wydaniu marksistowskim, bądź jakimkolwiek innym. Dwie spośród tych organizacji zyskały sobie najgorszą sławę. W Niemczech Zachodnich była to Frakcja Czerwonej Armii, czyli RAF, a we Włoszech – Czerwone Brygady – Brigate Rosse.

Co zaskakujące, Czerwone Brygady nie były grupą silną. Po rozbiciu organizacji w latach 80. XX wieku okazało się, że liczyła ona kilkuset stałych członków i trochę więcej współpracowników oraz zwolenników, dostarczających pieniądze, a także udzielających schronienia przestępcom. Za główny cel Czerwone Brygady uznały wywołanie we Włoszech proletariackiej rewolucji, w czasie której uświadomieni o wspaniałościach komunizmu robotnicy ruszyliby na Rzym i ustanowili jedynie słuszną władzę dyktatorską. Taki postulat trafił początkowo na podatny grunt. We Włoszech już od czasów przedwojennych działała partia komunistyczna, która po II wojnie światowej weszła nawet do parlamentu i rządu, ale później zaczęła być izolowana przez dysponujących większością mandatów chadeków (posłów partii DC - Democrazia Cristiana). W tamtym powojennym już czasie w Komunistycznej Partii Włoch dochodzono do wniosku, że Moskwa może nie być najlepszym przyjacielem ciemiężonego ludu pracującego. Na początku lat 70. zaczął się proces przybliżania postulatów komunistów do wychylonego bardziej w lewo skrzydła chadeków. Bacznie obserwujący ten proces terroryści z różnych bojówek, w tym z Czerwonych Brygad, stwierdzili, że nie jest im na rękę wejście polityków Włoskiej Partii Komunistycznej do rządu. To mogłoby zasygnalizować robotnikom, że lepiej jest walczyć metodami parlamentarnymi.

Od początku lat 1970. Czerwone Brygady atakowały policję, wojsko, a także bogatych przemysłowców czy finansistów. Po kilku latach terroryści uznali, że ta taktyka nie przynosi spodziewanych rezultatów. Od połowy dziesięciolecia zaczęto atakować prokuratorów, sędziów i polityków. Stało się to akurat w momencie, w którym na czele rządu stawał Aldo Moro, zasłużony włoski polityk chrześcijańskiej demokracji, który opracowywał kompromisowe porozumienie między chadekami i komunistami, mające na celu włączenie tych ostatnich w normalny tryb rządowy i w ten sposób unieszkodliwienie ich najbardziej radykalnego skrzydła.

"Proletariusze wszystkich krajów łączcie się pod sztandarem Chrystusa!" - chrześcijańska demokracja swe korzenie wywodzi z końca XIX wieku, wiele zawdzięczając papieżowi Leonowi XIII i jego encyklice "Rerum Novarum" (1891 r.). Włoska partia występująca pod tym szyldem skrzydła rozwinęła dopiero po II wojnie światowej, kiedy na potrzeby odbudowy uczestniczyła w szerokiej koalicji z komunistami i socjalistami oraz później, kiedy zdobywała większość miejsc w parlamencie. W latach 70. wydawało się, że znowu dojdzie do współpracy między chadecją i Włoską Partią Komunistyczną, nad czym pracował obdarzony społecznym zaufaniem Moro. Po jego porwaniu i zabójstwie szanse powodzenia historycznego porozumienia zostały przekreślone. Przez chwilę politycy potężnej chadecji myśleli, że to właściwie sukces, jednak właśnie od końca lat 70. zaczął się powolny upadek włoskiej Chrześcijańskiej Demokracji. Po wielkim skandalu korupcyjnym z początku lat 90. stara chadecja musiała odejść. Wydawało się, że wróci wzmocniona nową nazwą i energią młodych działaczy, ale okazało się, że od starych polityków i układów wypracowanych przez lata ciężko się uwolnić.

To były bardzo długie 55 dni. Włochy – co wydawało się nieprawdopodobne - zwolniły. Moja ulubiona pani profesor z krakowskiego filmoznawstwa opowiadała, jak to wyglądało. 16 marca 1978 roku przekraczała włoską granicę. Kontrola była drobiazgowa i energiczna, ale później wszystko wydawało się jakby bez życia. Po tym pierwszym dniu oszołomienia zgiełk i gwar powróciły, ale pewne drobiazgi świadczyły o tym, że stało się coś strasznego. Gazety codziennie podawały nowe informacje – w wydaniach porannych i wieczornych. Tak samo radio i telewizja. Mówiło się o tym w kawiarniach. Ludzie mieli nadzieję. Istniała oczywiście mniejszość, która popierała porwanie, ale nawet ona nie chciała, by polityk zginął.

16 marca 1978 roku, 9:00. Dwa samochody, w tym samochód ochrony, jechały spokojną ulicą via Fani w Rzymie. Terroryści zabili wszystkich 5 członków obstawy, z których tylko jeden zdołał oddać strzały w ich kierunku. Rozpoczęły się prawie dwa miesiące pełne zagadek i wątpliwości. 55 dni przetrzymywania przez terrorystów z Czerwonych Brygad najsłynniejszego włoskiego polityka XX wieku - Aldo Moro.

To nie wymysł czasów najnowszych - bezpośrednie relacje telewizyjne i pełne szczegółów zdjęcia z miejsca zdarzeń. Co prawda dopiero rozwój techniki pozwolił takim stacjom, jak CNN na relacjonowanie konfliktów w czasie niemalże rzeczywistym, jednak wcześniej, pomimo braku łączności satelitarnej i łączy internetowych, pojawiały się namiastki takich działań. 9 maja 1978 roku media na całym świecie, które już od dwóch miesięcy śledziły sprawę Aldo Moro, pokazały zdjęcia jego ciała, znalezionego w bagażniku samochodu zaparkowanego przy jednej z rzymskich ulic. Wieczorne dzienniki telewizyjne rozpoczynały się obrazami samochodu, wokół którego zgromadził się tłum dziennikarzy, polityków, policjantów i zwykłych gapiów. Na początku nikt nie wpadł na to, by ciało Aldo Moro czymś zasłonić.

Przez te ponad 50 dni swojego uwięzienia Moro wysłał kilkadziesiąt listów do prezydenta Republiki Włoskiej Giovanniego Leone, premiera Giulio Andreottiego, szefów największych partii, papieża, rodziny. Błagał o pomoc. Nie można tego tłumaczyć tylko tym, że to porywacze kazali mu je pisać. W swych listach przemycał cenne wiadomości dla bliskich i próbował przekazać jakieś istotne z punktu widzenia policji informacje. Nie miał jednak pojęcia gdzie jest i co planują porywacze.

Niektórzy politycy chadecji chcieli rozmawiać z porywaczami, ale Giulio Andreotti wyraźnie powtarzał, że nie będzie żadnych negocjacji. O uwolnienie Moro apelowali Paweł VI oraz sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim. Po latach okazało się, że papież był gotów zapłacić okup za swego przyjaciela, a co ważniejsze – nakazał kapelanom więziennym zbieranie wśród więźniów informacji, które mogłyby pomóc w ustaleniu miejsca przetrzymywania Aldo Moro.
Paweł VI był prawdopodobnie jedną z najważniejszych postaci tego dramatu. Nazywano go Papieżem Wątpliwości, a nawet Pawłem Smutnym. Z Moro łączyła go szczera przyjaźń. Oprócz tego, że Paweł VI musiał przeforsować doktrynalną reformę w Kościele, był pierwszym papieżem, który latał samolotem, odwiedził Ziemię Świętą, był w Ameryce, Azji, Australii i Oceanii. Niezbyt dobrze poradził sobie z wojną w Wietnamie, czy rewoltą roku 1968, a na koniec, na krótko przed własną śmiercią, oprócz wysyłania apeli do terrorystów i rządzących, nie mógł zapobiec tragedii Aldo Moro. Zmarł kilka miesięcy po śmierci swego przyjaciela.

W filmie Marco Bellocchio znajdziecie niesamowitą scenę. Wielki, mroczny gabinet. Pod ścianami stoją księża i purpuraci, a także kilka zakonnic. Dwór i służba papieża. Za masywnym biurkiem siedzi Paweł VI. Ktoś kładzie przed nim kartkę papieru. To wiadomość o śmierci Moro. Papież podrywa się ze swego miejsca i zrzuca z biurka pliki dokumentów, pióra, chyba nawet krzyż. Zakonnice w pośpiechu zbierają to wszystko. Nikt inny się nie rusza, nie pada żadne słowo. Stary człowiek w bieli pochyla się nad jedną jedyną kartką, która leży na biurku. Jest załamany.

Prezydent Republiki Włoskiej Giovanni Leone do dymisji podał się w czerwcu 1978 roku – na skutek afery korupcyjnej.

Premier Andreotti stracił stołek rok później, ale powrócił na niego pod koniec lat 80., na krótko przed tym, zanim oskarżono go o powiązania z mafią.

Jeden z przywódców Czerwonych Brygad, ten, który przyznał się do porwania i zabicia Moro, jedyny, który rozmawiał z uwięzionym, Mario Moretti, został złapany, osądzony i skazany na sześciokrotne dożywocie. Wyszedł z więzienia w połowie lat 90. Znajduje się pod dozorem policyjnym.

Zakłada się, że terroryści nie mieli planu co zrobić, jeśli rząd nie podejmie z nimi dialogu. Ponoć nie chcieli zabijać Moro i dlatego tak długo trwała ta ogromna niepewność. W swoich listach do możnych tego świata Aldo Moro prosił o spełnienie żądań terrorystów, czyli uznanie ich organizacji za partnera do rozmów z państwem i zwolnienia z więzień 13 ich towarzyszy, którzy mieli udać się na emigrację. Pytał: "Czy państwo miałoby upaść dlatego, że jeden jedyny raz przeżyje niewinny człowiek w zamian za to, że inna osoba zamiast do więzienia pójdzie na emigrację? Na tym właśnie, i tylko na tym polega problem". Po latach okazało się, że władze i tak zwolniły terrorystów z więzień, bo w ten sposób właśnie działa system prawny w państwie demokratycznym. Moro nie ma jednak szansy zaśmiać się nad tą ironią losu.

Czerwone Brygady wytoczyły Aldo Moro proces ludowy, w którym skazały go na śmierć. Wykonanie wyroku nie rozpoczęło rewolucji, którą wymarzyli sobie terroryści. Śmierć byłego premiera stała się powodem upadku Brygad. W połowie lat 70. zrewoltowanej zachodniej młodzieży znudziła się kontestacja. Zaczęli się bogacić - jak wcześniej ich rodzice. Tak jak w Stanach Zjednoczonych z hippisów zmienili się w yuppies. Szybko okazało się, że wzbogaceni już yuppies, a nawet robotnicy, którym zaczęło się żyć lepiej, nie będą dążyli do żadnej nowej rewolucji. Skrajne organizacje straciły poparcie, a w wyniku "niemieckiej jesieni 1977 roku" i porwania, a następnie zamordowania Moro w 1978 roku, do zdecydowanych działań wymierzonych w terrorystów przystąpiły wywiad i policja. Zaostrzono walkę z terroryzmem i wprowadzono prawa gorsze od tych, które przyjęli Amerykanie po 11 września 2001 roku. Otóż we Włoszech lat 80. można było być przetrzymywanym przez kilka tygodni bez stawiania zarzutów, a areszt śledczy mógł trwać nawet 10 lat. Aresztowano wtedy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Niektórym z nich coś udowodniono i siedzą w więzieniach do tej pory. Jednak nie ci, którzy przyczynili się do śmierci Aldo Moro.

Mówi się, że to wydarzenie stało się przełomem w polityce Włoch. Od tamtej pory nie tylko zaczął się upadek chadecji i Czerwonych Brygad. Dziennikarze i śledczy zaczęli węszyć i doszukiwać się powiązań między światem polityki, biznesu, mafii i terrorystów. Dopiero jednak na początku lat dziewięćdziesiątych Włochami wstrząsnęła fala skandali korupcyjnych i mafijnych z udziałem wysoko postawionych polityków, prawników i biznesmenów. Stereotyp polityka powiązanego z mafią włoską nie wziął się przecież w Polsce znikąd. Stworzyła go pamięć o pewnych wydarzeniach z przeszłości. Z całkiem niedawnej przeszłości.

Pierwsze archiwalne dokumenty dotyczące sprawy Moro zostaną otwarte dopiero w 50 lat po tych wydarzeniach, czyli w 2028 roku. Na te ściśle tajne trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Chyba, że ktoś na szczytach władzy zdecyduje się odtajnić je wcześniej. Z archiwami jest jednak tak, że raczej czeka się aż wszyscy, których ta sprawa dotyczy i mogłaby postawić w trudnej sytuacji, umrą. Jednym zaś z ludzi, którzy o sprawie Aldo Moro mogą wiedzieć sporo jest Romano Prodi, były włoski premier i były przewodniczący Komisji Europejskiej. To on w 1978 roku wskazał miejsce, gdzie znaleziono samochód, a w jego bagażniku ciało Moro. Prodi powoływał się przy tym na seans spirytystyczny, podczas którego poznał te informacje.

W czasie oficjalnych państwowych uroczystości żałobnych, które prowadził papież, ciała Moro nie było w trumnie. Rodzina, kierując się ostatnią wolą zamordowanego, zorganizowała skromny pogrzeb, na który nie zaproszono żadnego z polityków. Nikt z rodziny nie pojawił się na uroczystościach państwowych. Dziennikarze zaczęli się temu bliżej przyglądać i okazało się, że komórki organizacyjne chadeków kazały na kilka tygodni przed śmiercią Moro wykonać plakaty mówiące o jego śmierci. To jednak nie jest najgorsze, bo akurat taka praktyka jest znana propagandzie. W takich sytuacjach, gdy wyjścia są tylko dwa, tj. "przeżyje"/"nie przeżyje", robi się dwie wersje plakatów i ulotek – tak na wszelki wypadek. Ale chodziło też o to, że policja nie wykonywała swoich zadań należycie i że politycy mogli jednak podjąć mediacje – tylko po to, by zyskać na czasie. Co prawda oficjalna wersja jest taka, że z terrorystami się nie negocjuje, bo to zachęca ich tylko do kolejnych zamachów, ale mimo wszystko jakieś rozmowy się prowadzi, tak by wywiad i szturmowcy dostali czas na odnalezienie i odbicie porwanego. Tymczasem włoscy politycy od początku wyjątkowo zgodnie uznali, że jakiekolwiek formy kontaktu mogłyby zostać uznane przez Czerwone Brygady za okazanie słabości.


Aldo Moro był całkiem przystojny. Był też inteligentny i pracowity. Z wykształcenia prawnik, pracował na uniwersytecie. Jego powołaniem stała się jednak polityka. Na starość zaś rzeczywiście wyglądał godnie - jak na autorytet i głowę chadeków przystało. Bardzo ładnie się zestarzał.

Nie wiem czy był dobrym człowiekiem. Przeczuwam tylko, że tak. Ciężko jest być dobrym, kiedy jest się politykiem i to na dodatek w powojennych Włoszech. Zapewne Moro niejedno miał na sumieniu, bo teorie spiskowe mówiące o tym, iż jego śmierć była na rękę politykom lewicy i prawicy tylko dlatego, że znał ich powiązania z mafią, sugerują tym samym, iż sam musiał być w coś zaplątany. Pomimo to wierzę, że był dobry.

To nie jest tak, że był stary, więc już przyszedł jego czas. Mógł jeszcze długo żyć i cieszyć się szacunkiem Włochów oraz chwilami spędzonymi w gronie licznej rodziny. Trzymał się tego życia. Nie chciał umrzeć.

Pozwolono mu listownie pożegnać się z rodziną.

Nie stał się symbolem. Pozostał sobą, czyli dosyć skromnym starym przywódcą największej siły politycznej ówczesnych Włoch. Zabójstwo pastora Kinga stało się symbolem walki z rasizmem. Zabójstwo Kennedy’ego – symbolem odejścia starej, niewinnej Ameryki, przejścia do następnego, bardziej burzliwego etapu jej historii. Zabójstwo Icchaka Rabina – symbolem niezdolności do porozumienia izraelsko-palestyńskiego.
Aldo Moro pozostał człowiekiem. Starym człowiekiem, który miał dla kogo żyć. Nie dla państwa, nie dla ludzkości, nie dla Kościoła, nie dla chadecji. On chciał żyć dla siebie i rodziny.

W swych listach z więzienia Czerwonych Brygad, były premier zapytywał rządzących o to, czy ważniejsze są zasady (polityczne), czy życie człowieka. On nade wszystko cenił życie.

czwartek, 23 czerwca 2011

"Hidalgo"

Smutek, smutek, smutek. Zwłaszcza odkąd zaczęłam uczyć się ekonomii - towarzyszy mi smutek. Zdarza się, że przekracza jakiś krytyczny w danym czasie poziom. Wiem, że w tym miejscu ktoś mógłby rzucić: "Życia nie znasz. Przed Tobą prawdziwe ludzkie dramaty". Jako że trochę miałby rację, a trochę nie, mogę to na razie pominąć. Dzisiaj przekroczyłam krytyczny poziom smutku i zaśmiałam się w "nieodpowiednim" momencie, kiedy nagrywałam rozmowę o śmierci z profesorem bioetyki. Wypowiedział mniej więcej takie zdanie: "Lekarze mogliby powiedzieć, że przecież niedługo i tak umrzesz, to już dociągniesz [w bólu i cierpieniu]".
Przypominacie sobie różne motywy krążące w kulturze, mówiące nam o tym, że najważniejsze jest to jak się żyje? To podejście, które na tzw. Zachodzie obecne jest od całkiem niedawna. I znowu będzie o filmie.

Był taki wyścig, który w zasadzie nigdy nie istniał, ale jest wystarczająco interesujący, by się nim zająć i wyjaśnić, o co właściwie chodzi. Dzięki niemu można sprawdzić między innymi i to, jak bardzo w ciągu 100 lat zmieniło się Hollywood, które od jakiegoś czasu w sposób nachalny potrafi pokazywać apele o ochronę przyrody, czy poszanowanie innych kultur.


"Ocean ognia"

Są różne wyścigi: ślimaków, chartów, psich zaprzęgów. Wyścigi konne, motocyklowe, samochodowe, a nawet takie, w których ścigają się ludzie na własnych nogach. Słowo "wyścig" samo w sobie brzmi dosyć niebezpiecznie i zdaje się, że intuicja dobrze nam podpowiada. W zasadzie, o jaki wyścig by nie chodziło, w grę wchodzi nie tylko wygrana czy przegrana, ale właściwie życie. Formuła 1, rajd Paryż-Dakar, Camel Trophy, regaty Sydney-Hobart, 24-godzinny wyścig w Le Mans. Nie chodzi o to, że trup ściele się tam gęsto, ale o to, że na próbę zostaje wystawiona zdolność przetrwania (fizycznego, psychicznego albo też ich obu). Na pustyni, w dżungli, czy też w środku miasta. Wyścigi przyciągają rzesze chcących wystartować w nich śmiałków i jeszcze większe tłumy ich kibiców. Był jednak co najmniej jeden wyścig, który można było obserwować w nielicznych tylko punktach i nie wiadomo było w zasadzie co się dzieje w trakcie jego trwania. To był "Ocean ognia".

Już wieki temu mieli go organizować arabscy szejkowie. Trasa wiodła przez ocean ognia, czyli pustynne tereny Półwyspu Arabskiego. Liczyła sobie 3 tysiące mil (jakieś 5 tysięcy kilometrów). O wygraną walczyło na starcie do 150 koni i jeźdźców, później liczba ta sukcesywnie się zmniejszała - na skutek wypadków oraz morderstw. Do mety docierało niewielu. W straceńczym wyścigu startowali nie tylko najlepsi jeźdźcy i najlepsze konie arabskie pełnej krwi. Jako że struktura społeczna w Arabii była taka a nie inna, mogli w nim uczestniczyć tylko przedstawiciele najlepszych rodów. Nagrodą były oczywiście skrzynie złota. Nie to było jednak dla zwycięzcy najważniejsze. Liczył się ogromny prestiż, który zdobywało się po wygranej w tak niesamowitym współzawodnictwie. Wszystko to wyglądało baśniowo pięknie aż do końca XIX wieku. Wtedy na scenie wyścigu pojawił się Frank Hopkins, amerykański kowboj.

Są różne konie. Piękne araby, szlachetne angliki, malutkie koniki Przewalskiego, wolne jak wiatr mustangi. Kare, bułane, srokate, siwe, gniade, nakrapiane. Nasz bohater był srokatym mustangiem, czyli po naszemu – był łaciatym koniem średniego wzrostu, nie nazbyt silnym, ale też niezbyt słabym. Pochodził z Ameryki Północnej, gdzie wyszkolili go Indianie. Miał na imię Hidalgo. Bardzo zobowiązujące amerykańskie imię, pochodzące jeszcze z czasów świetności imperium Filipa II. Hidalgo oznacza przynależność do hiszpańskiej szlachty. Nasz koń do szlachetnie urodzonych z pewnością się nie zaliczał, a już zupełnie się tak nie zachowywał. Jego właściciel, Frank Hopkins, nauczył go kilku iście magicznych sztuczek, gdy razem występowali w cyrku Billa Cody’ego ("Buffalo Bill's Wild West Show"). Poza tym koń miał swój rozum i potrafił na przykład ukraść swemu panu kapelusz, gdy coś mu się nie podobało. Takiego właśnie sierściucha znamy z filmu "Hidalgo. Ocean ognia" i ze wspomnień Franka Hopkinsa, bohatera amerykańskiego pogranicza.

Pod koniec XIX i na początku XX wieku na rynku wydawniczym USA zaroiło się od wspomnień legend Dzikiego Zachodu. Zwykle opowieści spisane przez kowbojów i rewolwerowców były przekłamane. Nie inaczej było w przypadku Franka Hopkinsa. Prawdą jest tylko to, że urodził się w połowie XIX wieku i że bardzo wcześnie zaczął jeździć konno na posyłki: najpierw dla armii walczącej z Indianami, a później w legendarnej poczcie kurierskiej Pony Express. W Stanach Zjednoczonych wygrał kilka wyścigów długodystansowych na różnych koniach. Jego ulubionym wierzchowcem był srokaty, niepozorny mustang. Po zakończeniu pełnej przygód kariery pan Hopkins wszystkie zarobione pieniądze przeznaczył na pomoc Indianom i mustangom. Nie wiadomo czy był potomkiem Indian. Za to jego głos w sprawie ich obrony bardzo się w Ameryce liczył. Frank Hopkins zmarł w 1951 roku, dożywszy sędziwego wieku. Przeżył kilku amerykańskich prezydentów i wiele zmian jakie następowały wtedy na świecie i w samych Stanach Zjednoczonych. Dla niego najważniejsze było jednak, iż uratował wiele kochanych mustangów. To między innymi dzięki jego pieniądzom i inicjatywom biegają one jeszcze po amerykańskich parkach narodowych.

W 1889 roku, kiedy Frank Hopkins ze swoim Hidalgo występowali z cyrkiem Billa Cody’ego w Europie, zgłosił się do nich tajemniczy biznesmen z Adenu i zaproponował udział w niezwykłym przedsięwzięciu: w liczącym 5 tysięcy mil, pustynnym "Oceanie ognia". Hopkins wyraził zgodę. Dzisiaj już wiemy, że cała to opowieść jest zmyślona. Kilku historyków porównało wspomnienia kowboja z innymi wzmiankami na temat wyścigu i udowodniło, że nie miał najmniejszych szans by wziąć w nim udział. Tak się jednakże złożyło, że Hidalgo i Frank Hopkins zostali największymi legendami pustynnej rywalizacji, skądinąd równie legendarnej jak oni sami. Wspaniale ukazują to autorzy filmu "Hidalgo. Ocean ognia" z Viggo Mortensenem w roli głównej. Hollywood (dokładniej mówiąc scenarzysta: John Fusco), odłożyło na bok wszystkie spory dotyczące udziału Hopkinsa w wyścigu. Skupiono się na przedstawieniu legendy i na wartościach, które mogła ona ze sobą nieść. Chodzi o szacunek z jakim filmowy Frank Hopkins odnosi się do indiańskiej i arabskiej kultury oraz o wspaniały wątek ratowania zagrożonych masowym odstrzałem przez U.S. Army mustangów. Bowiem w legendzie Frank Hopkins dokonał niemożliwego i wygrał wyścig. Hidalgo przeniósł go przez rozpaloną słońcem arabską pustynię i zapewnił mu ilość złota wystarczającą do wykupienia ogromnych terenów amerykańskiego pogranicza, wystarczających do stworzenia rezerwatu dzikich koni.

Mówi się, że kto dosiada konia, ten dosiada wiatr. Ponoć jeszcze tylko na otwartym oceanie można doświadczyć tego obezwładniającego wręcz poczucia wolności, które daje pędzący koń.

Aleksander Wielki miał swojego Bucefała, marszałek Piłsudski Kasztankę, Rudy Pollard Seabiscuita a Gandalf Cienistogrzywego. Historia świata zna wiele sławnych koni i wielu sławnych jeźdźców. W tej galerii należy także umieścić Franka Hopkinsa i Hidalgo, nawet jeśli ich przygody są prawdą tylko na ekranie.

Każdy wie co nieco o koniach, chociaż większość z nas nigdy żadnego nie dosiądzie, ani nie pozna. Wszystkiego w zasadzie nauczyła nas kultura. Jakie było na przykład moje zdumienie, kiedy odkryłam, że konie nie są płaskie, a dokładniej mówiąc, że mają pękate brzuchy i oprócz tego, że są piękne (nawet jeśli są tylko końmi roboczymi), to są jak beczułki, gdy przyjrzeć im się z przodu. Więcej zyskują z profilu, tak jak zwykł je pokazywać Kossak. Kultura w zasadzie zawłaszczyła sobie wiele tematów i je pozmieniała, więc nie ma się o co złościć. Nie można być zdziwionym, że dobrała się także do "Oceanu ognia", Franka Hopkinsa i Hidalgo. Jeśli stało się to po to, by stworzyć film Joe Johnstona z 2004 roku, to można się tylko z uwiecznienia legendy cieszyć.


niedziela, 19 czerwca 2011

Szarża Lekkiej Brygady

Rok temu Oscara za pierwszoplanową rolę żeńską otrzymała Sandra Bullock. Było to o tyle niesamowite, że dzień wcześniej odebrała Złotą Malinę za najgorszą rolę żeńską. Warto zapoznać się z fragmentami z jej udziałem, pochodzącymi z obu uroczystości. Ma kobieta klasę.
Złota Malina za "All about Steve", a Oscar za "The Blind Side". Pierwszy tytuł jest komedią romantyczną z podkreśleniem komedią, bo przeważa w nim typ humoru ze slapstickowych obrazów z początków XX wieku. "The Blind Side" to historia murzyńskiego nastolatka z biednych przedmieść Memphis, który dostaje szansę na naukę w szkole prywatnej i zostaje przygarnięty przez zamożną rodzinę z białej części miasta. To taki klasyczny film o tym, że równość materialna jest niemożliwa, ale najważniejsza jest miłość i wykorzystanie szansy, na którą człowiek się czasem natyka. W tym właśnie filmie znajduje się fragment dotyczący "Szarży Lekkiej Brygady", poematu o odwadze, honorze i poświęceniu, autorstwa lorda Tennysona.

Kapral Philip Smith pod Sewastopolem

Wojna krymska. Połowa XIX wieku. Powód tamtego konfliktu pomiędzy Imperium Rosyjskim i Osmańskim był całkiem błahy. Oficjalnie chodziło o ochronę ludności niemuzułmańskiej i miejsc świętych chrześcijaństwa, które znajdowały się na terenie Imperium Osmańskiego. Tak naprawdę dyplomatom nie udało się bezboleśnie podzielić stref wpływów. Naprzeciwko siebie stanęli na początku Rosjanie i Turcy. Turkom pomogli później – w ramach różnych przymierzy - Francuzi, Brytyjczycy i Sardyńczycy. Mówi się o tej wojnie, że była przykładem rywalizacji XIX-wiecznych mocarstw, ostrzeżeniem przed kataklizmem I wojny światowej. Europa była jeszcze zmęczona wojnami napoleońskimi i różnymi powstaniami i społecznymi niepokojami, takimi jak Wiosna Ludów. Na razie ani Prusy, ani Austria, ani Wielka Brytania czy Francja nie mogły zaryzykować otwartego konfliktu w sercu Europy. Tworzyły się dopiero różne przymierza, w armiach dokonywał się postęp technologiczny, rozwijał się kolonializm. Dlatego wojny toczono daleko od granic zachodnioeuropejskich mocarstw.

Krym to dzisiaj część Ukrainy, ale taka bardzo rosyjska, bo przez kilka wieków panowali tam właśnie Rosjanie. W sewastopolskim porcie nadal stacjonuje rosyjska Flota Czarnomorska. Z uwagi na swoje znaczenie Sewastopol nie raz był oblegany. Jedno z tych oblężeń miało miejsce w czasie wojny krymskiej w 1854 i 1855 roku. Miasto chciały odciąć od dróg zaopatrzenia i posiłków rosyjskich wojska brytyjskie, francuskie i tureckie. Posiłki i zaopatrzenie przysyłano im statkami. Do oblężenia Sewastopola potrzebowali więc średniej wielkości portu. Zdobyli założoną przez Greków Bałakławę. To od tej miejscowości pochodzi nazwa bitwy, w której doszło do słynnej szarży Lekkiej Brygady.

Był koniec 1854 roku. Trwało oblężenie Sewastopola. W Bałakławie stacjonowało kilka tysięcy Brytyjczyków, Francuzów i Turków. Część z nich budowała umocnienia na wypadek większego rosyjskiego kontrataku. Okopy, stanowiska dla armat, przejścia pomiędzy szańcami. Teren wokół Bałakławy był bardzo nierówny. Wysokie wzgórza, mniejsze wzniesienia, a pomiędzy nimi doliny. W jednej z takich dolin znajdowała się droga, którą oddziały koalicjantów miały za zadanie osłaniać. Linia komunikacyjna pomiędzy zaopatrzeniowym portem i oblegającymi Sewastopol wojskami. Zgrupowaniem pod Bałakławą dowodził nieudolny generał Somerset, lord Raglan (część historyków to właśnie jemu przypisuje winę za bezsensowną szarżę; tamtego październikowego dnia miał wydać kilka niejasnych rozkazów, wprowadzając do szeregów chaos i podwyższając straty). Dywizją kawalerii, w skład której wchodziła Lekka Brygada generała Brundenella, lorda Cardigan, dowodził generał Bingham, lord Lucan. Na miejscu był też doświadczony, świetny dowódca, generał Campbell ze swoimi szkockimi góralami. Warto wspomnieć jeszcze jedno oficerskie nazwisko, najbardziej kontrowersyjne. Chodzi o kapitana Nolana. W zależności od wersji jest on albo bohaterem albo nadętym bufonem, którego błąd kosztował życie ponad stu ludzi. To ponoć on nie przekazał we właściwy sposób rozkazu lorda Raglana, który nie kazał Lekkiej Brygadzie atakować baterii rosyjskich dział na końcu doliny, tylko odzyskać stracone na jednym ze wzgórz działa brytyjskie. W tej wersji historii Nolan spostrzega błąd i chce zawrócić Cardigana i cały oddział, ale jest już za późno. Pada zmieciony odłamkiem artyleryjskiego pocisku.

W filmie Tony'ego Richardsona Cardigana, a więc dowódcę Lekkiej Brygady przedstawiono jako arystokratę-idiotę i szaleńca. Winę za masakrę zrzucono w zasadzie na przestarzały system organizacji brytyjskiego wojska. Pewnie pamiętacie, że Francuzi w wojnach napoleońskich, czy Amerykanie w wojnie o niepodległość sprawdzili – powiedzmy – demokratyczny system awansów. Oficerem mógł wtedy zostać każdy. W Wielkiej Brytanii ta zmiana w myśleniu o armii następowała powoli. Wojsko miało tam inny status: niby państwowy, ale prywatny. Związane to było jeszcze z początkami ery kolonialnej i z decyzjami wydanymi przez Elżbietę Wielką. Część oddziałów wystawiały jednostki administracyjne, na przykład hrabstwa, a część wystawiali bogacze. I te oddziały były właściwie prywatne, zdane na łaskę dowodzącego nimi bezpośrednio właściciela albo też zatrudnionego przez niego oficera. W legendzie o szarży Lekkiej Brygady takim właścicielem jest lord Cardigan, nadęty błazen niebezpieczny dla swoich żołnierzy.

W rosyjskim ataku na umocnienia wokół Bałakławy Anglicy stracili część dział. Lord Raglan chciał je odzyskać. To podłoże rozkazu, jaki miał wydać Cardiganowi i Lekkiej Brygadzie. Zresztą, cała ta bitwa pod Bałakławą to seria niedokładnych instrukcji dla oficerów obu stron. Podczas jej trwania zarówno koalicjanci, jak i Rosjanie stracili wiele okazji na wygraną. Kilka razy niepotrzebnie przegrupowywano oddziały. Mówi się, że ta bitwa, jak i cała wojna, zwiastowała I wojnę światową, była także jednak zakorzeniona w starej tradycji znanej chociażby spod Jeny, czy Austerlitz. Z jednej strony nowocześniejszy sprzęt i wojna pozycyjna, a z drugiej szarże kawalerii załamujące się przy małych stratach, na skutek paniki ogarniającej pierwszą linię.

Jeśli chodzi o Lekką Brygadę, to jej szarża zdaje się być legendą. Bardzo potrzebną Brytyjczykom legendą, w której swych żołnierzy porównują oni do polskich szwoleżerów spod Somosierry. Czasem tak to właśnie jest - coś powstaje z zapotrzebowania na pokrzepienie serc. W tej legendzie kawalerzyści zginęli. Ponad 600 jeźdźców z Lekkiej Brygady straciło życie w bezsensownej szarży na armaty przeciwnika. Jechali doliną, na której końcu, a także na wzgórzach po bokach, stały rosyjskie armaty. W ciągu kilkunastu minut osiągnęli cel i przepędziwszy kozackie oddziały zdobyli działa z krańca doliny. Wracali tą samą drogą, znowu pod gradem pocisków wystrzeliwanych z baterii ustawionych na wzgórzach. Krwawe, bezsensowne bohaterstwo.

Czasem tak jest. Jakby społeczeństwo składało zapotrzebowanie na historię o honorze i poświęceniu. O śmierci. W Polsce taką historią jest Powstanie Warszawskie. W Wielkiej Brytanii szarża Lekkiej Brygady.

Później wydarzyły się tragedie I i II wojny światowej, a także wielu innych konfliktów. Bezsensownych rozkazów ataków, które nie miały żadnych szans powodzenia, wydano wiele. W brytyjskiej tradycji żywa jest jednak tamta lekka brygada i jej straceńcza szarża. Nieważne, jak to wyglądało naprawdę, kto zawiódł, czy istniały rozkazy, czy ktoś je źle przekazał. Liczy się legenda!

To jedna z najlepiej znanych, ale i pełnych luk w opisie bitew z czasów tamtej wojny. W większości książek dotyczących wojskowości znaleźć można jej stereotypowe przedstawienie. Na podstawie rosyjskich dokumentów i relacji prowadzonych jakiś czas po bitwie, już na chłodno, widać jednak, że to nie była masakra. Straty oddziału Cardigana były duże, ale nie uniemożliwiały mu dalszej walki.

Wojna krymska była nietypowym konfliktem, stojącym na pograniczu między starym a nowym. To z tamtego czasu pochodzą pierwsze relacje prasowe dzień po dniu, z pierwszej linii frontu. To na tej wojnie Florence Nightingale zrewolucjonizowała medyczne zaplecze i sposób opieki nad rannymi. To wreszcie z tamtej wojny pochodzi słynne określenie brytyjskiego oddziału jako "cienkiej czerwonej linii". Dowódca szkockich górali, generał Campbell, który dostał rozkaz utrzymania odcinka skromnym kilkusetosobowym oddziałem piechoty, bez wsparcia kawalerii, powiedział swoim żołnierzom, że stąd nie ma odwrotu: mają walczyć do końca. Do gorzkiego końca. To ten oddział, na długo przed wojnami z mahdystami i Zulusami, stworzył obraz "prawdziwego brytyjskiego żołnierza", który bez względu na wszystko broni ostatniego posterunku, ufając swemu dowódcy.

"The Charge of the Light Brigade"
Alfred, Lord Tennyson

Half a league, half a league,
Half a league onward,
All in the valley of Death
Rode the six hundred.
"Forward, the Light Brigade!
"Charge for the guns!" he said:
Into the valley of Death
Rode the six hundred.

"Forward, the Light Brigade!"
Was there a man dismay'd?
Not tho' the soldier knew
Someone had blunder'd:
Theirs not to make reply,
Theirs not to reason why,
Theirs but to do and die:
Into the valley of Death
Rode the six hundred.

Cannon to right of them,
Cannon to left of them,
Cannon in front of them
Volley'd and thunder'd;
Storm'd at with shot and shell,
Boldly they rode and well,
Into the jaws of Death,
Into the mouth of Hell
Rode the six hundred.

Flash'd all their sabres bare,
Flash'd as they turn'd in air,
Sabring the gunners there,
Charging an army, while
All the world wonder'd:
Plunged in the battery-smoke
Right thro' the line they broke;
Cossack and Russian
Reel'd from the sabre stroke
Shatter'd and sunder'd.
Then they rode back, but not
Not the six hundred.

Cannon to right of them,
Cannon to left of them,
Cannon behind them
Volley'd and thunder'd;
Storm'd at with shot and shell,
While horse and hero fell,
They that had fought so well
Came thro' the jaws of Death
Back from the mouth of Hell,
All that was left of them,
Left of six hundred.

When can their glory fade?
O the wild charge they made!
All the world wondered.
Honor the charge they made,
Honor the Light Brigade,
Noble six hundred.

piątek, 10 czerwca 2011

Ojcowie Europy

Znowu się zdenerwowałam. Lepsze to jednak, niż smutek ekonomisty.
Jakiś czas temu sięgnęłam po artykuł polecony przez kolegę. Na początku nie zwróciłam uwagi na to, że odnośnik dotyczy prawicowej gazety. W tekście chodziło o potępienie pro-unijnej "propagandy". Ponoć teraz dzieciom wtłacza się do głów, jaka wspaniała Unia Europejska jest, a to przecież nieprawda. Obiektywnie powinno się uczyć dzieci, że Unia jest paskudna.
Skąd ta niechęć? Z niewiedzy a to jest najgorsze. Gdybyż to na faktach oparte było! Można przecież struktur unijnych za biurokrację i wyrzucanie pieniędzy w błoto nie lubić. Ale ze względów ideologicznych?!

Prawie każdy z nas potrafi wymienić Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Może nie wszystkich, ale na pewno głównych: Thomasa Jeffersona, Benjamina Franklina, Alexandra Hamiltona, Jamesa Madisona, Jerzego Waszyngtona. Gorzej sprawa ma się z Ojcami Założycielami wspólnej Europy. A tych ojców zjednoczenia, którego jesteśmy świadkami, było co najmniej kilku. W zależności od tego, czy bierzemy pod uwagę tylko opracowanie koncepcji nowoczesnej Europy, czy też wykonawstwo tego planu, to grono liczy sobie od trzech do kilkunastu osób. Wśród nich wymienić należy przede wszystkim: Józefa Retingera, Jeana Monneta, Roberta Schumana, Alcide De Gasperiego, Konrada Adenauera, Winstona Churchilla, Paula Henriego Spaaka, Waltera Hallsteina, Charlesa de Gaulle’a.

Dlaczego nazwiska amerykańskich polityków i prezydentów są lepiej znane? Historia Ameryki Północnej jest bardziej pociągająca od europejskiej. Wydaje się też znacznie prostsza, bo liczy sobie tylko kilkaset lat. No i nie ukrywajmy, że pociąga nas amerykański sukces i łatwo zapamiętujemy towarzyszące mu nazwiska. Europa w porównaniu z Nowym Światem wydaje się nudna. I właśnie tak traktujemy europejskie zjednoczenie – jako nudne. Zupełnie niesłusznie. Wystarczy tylko wspomnieć, że w dwudziestoleciu międzywojennym niektórzy żałowali, iż kaiserowskie Niemcy nie wygrały I wojny światowej, bo wtedy zjednoczono by Europę. To samo chciał też przecież zrobić Hitler – zjednoczyć kontynent. W nieco inny sposób, bo bez ludobójstwa, do podobnego celu dążył Napoleon. Tyle tylko, że we wszystkich tych próbach chodziło o podbój i dominację jednego kraju nad innymi. Tymczasem najpiękniejsze w idei integracji europejskiej, w której uczestniczymy, jest to, że nie przyniesiono jej na niczyich bagnetach. Można boczyć się na dominację potężnych krajów starej Europy, ale nie da się ukryć, że wszelkie konflikty rozwiązujemy pokojowo i w zasadzie wspólnota przynosi korzyści wszystkim.

Przykładami na pokojowe zjednoczenie były dla polityków Starego Kontynentu Szwajcaria, no i Stany Zjednoczone. Dlatego też w 1929 roku minister spraw zagranicznych Francji Aristide Briand - z poparciem ministra spraw zagranicznych Niemiec Gustawa Stresemanna - zaproponował na forum Ligi Narodów powołanie do życia Stanów Zjednoczonych Europy. Miało to służyć tylko zacieśnieniu współpracy w ramach Ligi Narodów. Ale wtedy w Niemczech powoli dochodzili do władzy naziści, Wielka Brytania nie chciała mieszać się w sprawy kontynentu, a w wielu częściach Europy dominowały rządy autorytarne. W zasadzie nikt nie był jeszcze gotów na porzucenie starego sposobu prowadzenia polityki – dążenia do zdobycia przewagi albo utrzymywania równowagi militarnej. Europa potrzebowała traumatycznego doświadczenia kolejnej wojny. Dopiero wtedy uznano, że wywołanie przez Stary Kontynent dwóch wojen światowych jest wystarczającym powodem do tego, by zapobiec kolejnej katastrofie. Kolonie zaczęły uzyskiwać samodzielność, metropolie się wykrwawiły, skarbce stały puste. Dominującą pozycję w polityce międzynarodowej przejęły Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i Związek Radziecki. Europa czekała na pomysł, jak wygrzebać się z zapaści.

Polski działacz emigracyjny, Józef Retinger, w maju 1946 roku wygłosił referat w Królewskim Instytucie Spraw Zagranicznych w Chatham House. Mówił o przyszłości kontynentu. Stwierdził, że najlepszym punktem rozpoczęcia integracji będzie sfera gospodarcza. Wraz ze swymi wpływowymi przyjaciółmi z kręgów liberalnych krajów zachodniej Europy stworzył Niezależną Ligę Współpracy Ekonomicznej. To właśnie na tym forum wypracowano koncepcję Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Również w 1946 roku Winston Churchill, który był na bieżąco informowany o tych planach, apelował w Zurychu o niemiecko-francuskie pojednanie i Stany Zjednoczone Europy. Chodziło o pokój, bezpieczeństwo i wolność. To była wizja Churchilla, który utworzył Komitet Zjednoczonej Europy. W 1947 roku we Francji powstała zaś Rada na rzecz Zjednoczonej Europy. Te dwie ostatnie organizacje miały na celu zawiązanie wojskowych sojuszy na czas wojny.

W 1947 roku amerykański sekretarz stanu George Marshall zaproponował pomoc gospodarczą dla Europy. Warunkiem było utworzenie przez państwa mające zostać objęte tym programem organizacji do zarządzania pomocą i planowania odbudowy. Umowy zawarte pomiędzy kilkunastoma krajami i USA zobowiązywały państwa sygnatariuszy do współpracy gospodarczej, liberalizacji rynków i rozwoju handlu. To była Organizacja Europejskiej Współpracy Gospodarczej (OEEC). Jak widać, był to niesamowity okres powstawania wielu związków działających na rzecz integracji. Powstała na przykład organizacja europejskich chadeków: Nowe Ekipy Międzynarodowe. Na tym forum poglądy wymieniali Konrad Adenauer z RFN, Alcide De Gasperi z Włoch i Robert Schuman z Francji.

To wszystko nie było jednak takie proste i spontaniczne. Nadal istniało wiele różnic i ścierały się tendencje narodowe. Nawet federaliści byli podzieleni. Anglicy zaś w ogóle trzymali się na uboczu, chociaż stworzyli militarną Unię Zachodnioeuropejską (Wlk. Brytania, Francja i kraje Beneluksu).

To Polak, Józef Retinger, wpadł na to, że trzeba te wszystkie wysiłki połączyć. W 1947 roku, w czerwcu, doprowadził do powstania Komitetu Koordynacyjnego Ruchów Międzynarodowych na rzecz Jedności Europejskiej. Na czele stanął zięć Winstona Churchilla, Duncan Sandys z Ruchu Zjednoczenia Europy. Retinger został sekretarzem generalnym. To ten Komitet doprowadził do Kongresu w Hadze - kongresu, który miał sformułować zasady polityki jedności europejskiej. 8-10 maja 1948 roku prawie tysiąc polityków, ekonomistów, prawników, naukowców, przedstawicieli świata kultury i biznesmenów z 19 krajów oraz obserwatorów z Kanady i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zebrało się, by rozmawiać o dalszych losach Starego Kontynentu. Paul-Henri Spaak przedstawił konkretne plany utworzenia Rady Europy, którą to Radę powołano do istnienia w Londynie w maju 1949 roku. Miała ona na celu stanie na straży pokoju i sprawiedliwości, rozwijanie współpracy międzynarodowej i zabezpieczenie wspólnego dziedzictwa europejskiego.
Józef Retinger zdawał już sobie wtedy sprawę z tego, że może przestać martwić się o zjednoczenie. Zajął się opracowywaniem projektów unii celnej, wspólnego rynku europejskiego oraz Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.

Ktoś musiał opracować podstawę teoretyczną, a ktoś inny musiał wcielić te pomysły w życie. Ci, którzy pracowali nad samą koncepcją wspólnej Europy popadli już w zapomnienie. Łatwiej zapamiętać premierów, czy ministrów spraw zagranicznych. To dlatego wśród Ojców Integracji wymienia się Churchilla, de Gaulle’a, Adenauera i De Gasperiego. Potem są Schuman i Monnet, a nieliczni znają jeszcze kogoś takiego jak Spaak czy Spinelli. Wśród tych najmniej rozpoznawalnych nazwisk znajdujemy polskiego przedstawiciela zjednoczenia – chodzi o Józefa Retingera.

Przy tej okazji należy powiedzieć coś ważnego. Otóż myślicieli i filozofów traktuje się w najlepszym przypadku z przymrużeniem oka. Wiem, bo sama na początku studiów, po pierwszym kursie z doktryn politycznych, uznałam ich za obiboków i stwierdziłam, że trzeba ich było wszystkich wysłać do kamieniołomów, to wtedy może przydaliby się na coś ludzkości i nie myśleliby o głupotach. A teraz sama jestem jednym z takich obiboków, co to tylko czytają książki, a następnie na ich podstawie piszą artykuły. Na sprawy dotąd przeze mnie wyśmiewane z konieczności patrzę więc inaczej. Być może to niedocenienie zajmowania się myślą polityczną czy ekonomiczną wiąże się też z kompleksem humanisty. Przecież humaniści rzadko kiedy robią coś spektakularnego. Ani nie modyfikują genetycznie, żeby można było wykarmić Afrykę, ani nie opracowują modeli statków międzyplanetarnych, ani nawet zwykle nie rozumieją o co dokładnie chodzi w teorii ewolucji. Nie wszędzie jednak działania humanistów są mało widoczne. Na Zachodzie istnieją zespoły, tzw. think tanki, które na potrzeby rządów czy prywatnych firm opracowują różne koncepcje dotyczące jednostek, społeczeństw, instytucji i organizacji. Koncepcję wspólnej Europy też ktoś musiał obmyślić. Szefowie rządów nie mieli na to czasu. Nie ukrywajmy, że za premierami, ministrami, czy prezydentami, stoją sztaby ludzi, którzy myślą za nich. Politycy mają podejmować decyzje, bardzo ważne decyzje, a następnie przekonać do nich społeczeństwa, ale ich uwagi wymaga tak wiele spraw, że nie mają czasu na szczegółowe roztrząsanie wszystkich za i przeciw. Rozstrzygnięcia następują więc na podstawie materiałów przygotowanych przez zespoły doradców. Dlatego musiało zebrać się grono wykształconych w różnych dziedzinach, inteligentnych i mądrych ludzi: ekonomistów, urzędników, prawników, finansistów, teoretyków polityki i dyplomacji, by w ciągu kilku lat przedyskutować pewne idee dotyczące powojennego ładu europejskiego. Musieli zbijać argumenty, szukać za i przeciw – dokonywać intelektualnego wysiłku, by następnie przeforsować swoje propozycje wśród polityków. To nie żadna teoria spiskowa. Chodzi o mechanizm, według którego działa wielka polityka. W świecie nauki uznaje się, na przykład, że aby Darwin mógł opracować teorię ewolucji, musiało na niego pracować jeśli nie tysiące, to setki innych naukowców, przez kilkaset lat. To taka piramida, na której szczycie stoi Karol Darwin. Podobne porównanie da się zastosować w sferze polityki. Na to, aby de Gaulle, Churchill, Adenauer i De Gasperi mogli triumfalnie ogłosić nową nadzieję dla Europy musiały pracować setki innych umysłów.

Po II wojnie światowej brano pod uwagę różne scenariusze przyszłości Niemiec. Jeśli chodzi o gospodarkę, to Francji zależało na jak największym osłabieniu pokonanego militarnie przeciwnika, natomiast Wielka Brytania i USA z jednej strony przychylały się do wyznaczenia niskich limitów produkcji stali, czy wydobycia węgla, ale z drugiej strony zależało im na szybkiej odbudowie gospodarczej Niemiec, by oddalić widmo komunizmu. Ścierały się więc różne interesy natury politycznej i ekonomicznej. Minister Spraw Zagranicznych Francji, Robert Schuman, mając na uwadze niezaostrzanie konfliktu pomiędzy byłymi aliantami, zwrócił się o pomoc do Jeana Monneta odpowiedzialnego za plan modernizacji francuskiej gospodarki. Wytyczne były takie, by zapewnić pokój Europie i spróbować rozwiązać niemiecko-francuski konflikt o Zagłębie Saary i nadprodukcję stali w Zagłębiu Ruhry. Monnet wyszedł z założenia, że od razu nie da się stworzyć jakiejś potężnej organizacji mającej zjednoczyć Stary Kontynent. Postanowił więc skupić się na tym, co było najbardziej drażliwe: na węglu i przemyśle ciężkim. I to właśnie Monnet i jego ludzie z francuskiej Komisji Planu byli autorami Deklaracji Schumana, ogłoszonej 9 maja 1950 roku. W wystąpieniu ministra spraw zagranicznych Francji ustalono cele przyszłej organizacji, a także przedstawiono mechanizmy podejmowania decyzji w jej instytucjach. Po raz pierwszy od dawna Francja i Niemcy zaczęły pracować wspólnie, mając na uwadze dobro całego regionu. Chodziło o węgiel i stal oraz organizację, która będzie kontrolować ich zasoby i produkcję. Monnet, a za nim Schuman, posługiwali się argumentem zysków materialnych. W ich wypowiedziach znaleźć jednak można także idealizm. Monnet wypowiedział zdanie: "Celem wszystkich naszych wysiłków jest rozwój ludzkości, a nie proklamowanie ojczyzny wielkiej czy małej".

J. Monnet i R. Schuman

Jeśli chodzi o idee zjednoczenia Europy, które ścierały się ze sobą w latach 40., to wyróżniamy wśród nich tendencję federalistyczną, czyli wizję państw związkowych i superpaństwa nad nimi stojącego – coś podobnego jak USA. Za tym opowiadał się między innymi Churchill. Naprzeciwko niej stała koncepcja unii, czy też konfederacji. Chodziło tu o stopniową integrację poprzez współpracę międzynarodową centralnych władz poszczególnych państw. Za tym opowiadali się Retinger czy de Gaulle. Jeśli wyrazem federalizmu było hasło Stanów Zjednoczonych Europy, to konfederalizm ujęty został w haśle "Europy państw". Trzecim ważnym nurtem obecnym w debatach lat 40. był funkcjonalizm. W uproszczeniu można powiedzieć, że nawoływano w nim do scalania poszczególnych sfer aktywności państw. Podstawą miało być zbudowanie więzi gospodarczych. Świetnie podsumowano w tym ostatnim nurcie ideę integracji podkreślając, że scalony gospodarczo kontynent będzie spokojny, ponieważ żadnemu państwu nie będzie zależało na wojnie i podbojach. Każdy konflikt zerwałby bowiem sieć ekonomicznych powiązań i skutkowałby niezadowoleniem obywateli. Funkcjonalistą był na przykład Schuman.

Jeśli chodzi o samych ojców wspólnej Europy, to urodzili się pod koniec XIX wieku. W połowie XX stulecia byli więc już w sile wieku. Widzieli klęskę I wojny światowej, jak i zniszczenie Europy w wyniku II wojny światowej. Mieli określone doświadczenia i nieśli za sobą wartości, które miały połączyć skłócone dotąd mocarstwa. Byli antynacjonalistami, ale szanowali odmienność etniczną, kulturową i historyczną poszczególnych części Europy. Chcieli jednak uchronić swoje ojczyzny przed kolejną katastrofą.
Trzech z nich połączyło to, że pochodzili z obszarów pogranicza, a na scenie politycznej reprezentowali ugrupowania chrześcijańsko-demokratyczne. Chodzi o Adenauera, De Gasperiego i Schumana. Co ciekawe, każdy z nich ma szansę na beatyfikację.

Schuman urodził się we francuskiej rodzinie w Luksemburgu. Uczył się po francusku w niemieckiej szkole, bo rodzina zamieszkała w Lotaryngii, która należała wtedy do Cesarstwa Niemieckiego. Francuskie obywatelstwo dostał dopiero po I wojnie światowej i od razu zajął się polityką. W czasie II wojny światowej, po tym jak rozstał się z rządem Vichy, uciekał przed Niemcami, którzy chcieli nakłonić go do kolaboracji.
Z kolei Niemiec, Konrad Adenauer, pochodził z Nadrenii, a więc również z obszaru, o który Francuzi i Niemcy długo ze sobą walczyli. Tak samo jak Schuman Adenauer zaczynał karierę polityczną po I wojnie światowej. Pomiędzy 1933 a 1945 rokiem kilka razy siedział w więzieniach Gestapo, podejrzany o działalność antynazistowską.
Włoch, De Gasperi, też siedział w więzieniu, tyle że za sprzeciwianie się faszyzmowi Mussoliniego. Również urodził się na pograniczu – w austriackiej części Włoch.

Adenauer jako kanclerz Niemiec chciał powiązać gospodarczo swój kraj z odwiecznym wrogiem – Francją. Był w stanie przekonać do tej idei parlamentarzystów nie tylko z CDU. Nie bał się głośno mówić o tym, że czas już przezwyciężyć historyczne konflikty, a integracja europejska jest najlepszą szansą odbudowy Niemiec. Zjednoczenie miało być też środkiem bezpieczeństwa i tamą dla odradzającego się nacjonalizmu. Adenauer popierał koncepcję funkcjonalistyczną, polegającą na jednoczeniu etapami. W kolejności: gospodarka, obronność, polityka i kultura.
Jako szef francuskiej dyplomacji Schuman postulował odbudowę stosunków francusko-niemieckich. Po utworzeniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej przez dwa lata (1958-60) był przewodniczącym Europejskiego Zgromadzenia Parlamentarnego, a do 1963 r. - jego członkiem.
Alcide De Gasperi, premier Włoch, był współinicjatorem założonej w 1949 roku Rady Europy, a później także EWWiS. Znany był jako znakomity mówca i negocjator. Przekonywał Włochów do nowej nadziei, jaką miała się stać integracja Europy. Chodziło mu nie tylko o szczytne idee, ale też o zwiększenie potencjału gospodarczego, technologicznego i finansowego kontynentu. Za de Gasperiego Włochy stały się członkiem NATO. Okres jego rządów nazywa się we Włoszech "erą de Gasperiego". Dzięki aktywnemu uczestnictwu w europejskim procesie gospodarczym zdołał on odbudować pozycję Włoch na arenie międzynarodowej.

Badacze podkreślają, że życie Gasperiego, podobnie jak Schumana i Adenauera, można podzielić na dwa okresy. Jeden to czasy młodości, kiedy to sprzeciwiali się faszyzmowi i nazizmowi. Byli więzieni, bądź też musieli się ukrywać przed służbami bezpieczeństwa zbrodniczych systemów. Gasperi swoje ocalenie zawdzięczał osobistej interwencji papieża, który po podpisaniu przez Mussoliniego Traktatów Laterańskich upomniał się o znaczących opozycjonistów.
Drugi ważny etap w życiu tych kilku kluczowych dla europejskiego zjednoczenia postaci to okres od końca II wojny światowej, kiedy to znowu pojawili się na scenie jako dojrzali i doświadczeni politycy.

Ci trzej panowie: Schuman jako minister spraw zagranicznych Francji, Adenauer jako kanclerz Niemiec i Gasperi jako premier Włoch, uzgodnili między sobą plan stopniowego zjednoczenia Europy. Opracowali go jednak inni.

Główny ciężar spoczywał na pragmatycznym Jeanie Monnecie, który musiał gospodarczo pogodzić Niemców i Francuzów po wojnie, tak by uniknąć kolejnych tarć między tymi pełnymi resentymentów narodami. Jako człowiek odpowiedzialny za plan odbudowy i modernizacji gospodarki francuskiej był doskonałym kandydatem do wypracowania struktury organizacji międzynarodowej mającej zarządzać zasobami węgla i produkcją stali we Francji i w Niemczech. To były newralgiczne punkty gospodarki europejskiej. Pracę Monneta popierał Józef Retinger.

Józef Retinger

Retinger urodził się pod koniec XIX wieku w Krakowie. Studiował na Sorbonie, w Monachium, Florencji i Londynie. Kiedy tak jeździł po akademickim świecie zawierał liczne znajomości, które miały zaprocentować w przyszłości. Jego przyjaciele z czasów młodości stawali się bowiem wielkimi finansistami, politykami, czy artystami. Jako polski emigrant zakładał organizacje, mające na celu uzyskanie pomocy dla polskich dążeń niepodległościowych. Przez wiele lat pracował na swoją pozycję niezależnego eksperta i doradcy. Jego kontakty w wielkim świecie podsumowuje się zwykle stwierdzeniem, że dla niego drzwi na Downing Street 10 i do Białego Domu zawsze były otwarte. Nie zawdzięczał tego tylko i wyłącznie swojemu czarowi i elegancji. Chodzi raczej o licznych przyjaciół. Wystarczyło kilka telefonów i spotkań, by mógł swe postulaty kierować do samego Churchilla czy Roosevelta. W czasie II wojny światowej pomagał polskiemu rządowi działającemu na wychodźstwie. Został też cichociemnym, ale z tym wiąże się inna, bardzo dramatyczna historia. Przez ten cały czas odkąd przed I wojną światową wyjechał z Polski kształtowało się w nim przekonanie, że jedyną szansą Europy na rozwój jest pokój. Stał się więc rzecznikiem zjednoczenia Starego Kontynentu. Korzystając ze swoich kontaktów i zdolności dyplomatycznych doprowadził do powstania w 1946 roku Międzynarodowego Komitetu Ruchów Jedności Europy, który współorganizował Kongres Europy w Hadze. Na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ powstała niezła praca doktorska: Andrzej Pieczewski, "Działalność Józefa Hieronima Retingera na rzecz integracji europejskiej".

Co do pozostałych Ojców Integracji, to warto wymienić Winstona Churchilla, który to po przegraniu wyborów parlamentarnych zaraz po wojnie, zaczął jeździć po świecie i wygłaszać różne odczyty. To z tamtego okresu pochodzi zdanie o tym, że w Europie spadła żelazna kurtyna – od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem. Z tego też okresu pochodzi wypowiedź o potrzebie stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy. W czasie wojny Churchill zetknął się z Retingerem. Retinger z kolei wpłynął bezpośrednio także na Paula-Henriego Spaaka, belgijskiego polityka działającego w Londynie. To Spaak zapoczątkował ścisłą współpracę pomiędzy krajami Beneluksu. Wśród Ojców wspólnej Europy znajdujemy także takie nazwiska jak de Gaulle, Altiero Spinelli, Walter Hallsteina, czy Jaques Delors.

Oficjele po podpisaniu układu o EWWiS

18 kwietnia 1951 roku, w Paryżu, przedstawiciele sześciu krajów zachodniej Europy podpisali układ o Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali i ich też zaliczamy do grona Ojców Europy (tak jak sygnatariuszy Deklaracji Niepodległości i Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zalicza się do amerykańskich Ojców Założycieli). Pod Traktatem paryskim podpisali się: Paul van Zeeland i Joseph Meurice (Belgia), Joseph Bech (Luksemburg), Carlo Sforza (Włochy), Dirk Stikker i Johannes van den Brink (Holandia), Robert Schuman (Francja) oraz Konrad Adenauer (RFN).

Historia integracji europejskiej wcale nie jest nudna, a nazwiska, które za nią stoją są naprawdę wielkie. Wspólna Europa to coś, czego doświadczamy właściwie na co dzień, korzystając ze stworzonego przez nią okienka pogodowego, w czasie którego cieszymy się wolnością i pokojem. Ojcowie Założyciele zdawali sobie sprawę z różnic dzielących poszczególne narody i państwa. Byli ludźmi niemłodymi, pragmatykami, którzy do wielkiej idei zjednoczenia przekonywali poprzez argumenty ekonomiczne. Każdy z nich jednak marzył o tym, by Stary Kontynent zintegrował się nie tylko gospodarczo, ale też politycznie i kulturowo. Echa tego idealizmu odnajdujemy w Traktacie paryskim i Traktatach rzymskich, a w ostatnim czasie w Traktacie reformującym z Lizbony. Niezależnie od tego, jak potoczą się dalsze dzieje Europy, trzeba przyznać tym kilku wielkim myślicielom i politykom, którzy zapoczątkowali integrację, że odwalili kawał dobrej roboty.