środa, 24 sierpnia 2011

"Ostatni brzeg"

Kanada, lata sześćdziesiąte XX wieku. Niedawno skończyła się II wojna światowa. Szkoła na przedmieściu. Jedenastoletni a może trochę starszy chłopiec: Max Gluck. Tak nazywał się chyba zresztą ten serial - "Max Gluck" (z umlautem nad "u"). Opowiadał o zróżnicowanym środowisku kulturowym, narodowościowym, wyznaniowym, materialnym i politycznym Kanady. Był odcinek, w którym dzieci wysyłały do parlamentu propozycje nowej flagi państwowej (taki konkurs rzeczywiście miał miejsce i to jemu zawdzięczamy identyfikowanie Kanady z pięknym liściem klonu na białym tle, ograniczonym dwoma pasami czerwieni). W innym odcinku dzieci przygotowywały prace dotyczące wojny nuklearnej. Miały to być modele schronów. W trakcie przygotowań do wykonania zadania zdarzyło się, że tytułowy bohater spotkał na swej drodze kogoś, kto opowiedział mu o koszmarze Hiroszimy i Nagasaki. Chłopak zaczął szukać opracowań dotyczących broni jądrowej i na tej podstawie przedstawił na lekcji makietę ruin szkoły. Opisał, jak wygląda wybuch bomby, co stanie się i w jakim promieniu w ciągu sekundy, minuty, godziny, tygodnia po katastrofie. Potem przedstawił dane mówiące o tym, jakie są szanse przeżycia w prowizorycznych schronach - tych, których makiety pokazywali wcześniej jego koledzy. Klasa słuchała w ciszy. Potem wszyscy rozeszli się do domów - smutni, pokonani. Tak to mniej więcej wyglądało.

Kadr z "Ostatniego brzegu"

Australia, lata pięćdziesiąte XX wieku. Na 6 pozostałych kontynentach nie ma już żywych ludzi. Doszło do konfliktu nuklearnego pomiędzy USA i ZSRR. Chmura atomowa zbliża się do Australii. Rząd wydaje obywatelom tabletki i zastrzyki z trucizną. To film "Ostatni brzeg" z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera (na podstawie świeżej wtedy powieści Nevila Shute'a), z Gregorym Peckiem w roli kapitana okrętu podwodnego z napędem... atomowym.

Jak zachowują się bohaterowie? Różnie. Większość nie panikuje ani nie popada w obłęd. Nie ma też zamieszek, morderstw, kradzieży. Przecież niedługo i tak wszyscy zginą. Wielu ludzi ściąga na wybrzeże. Robią sobie wakacje. Żyją pełnią życia - w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Sami wybiorą moment śmierci najbliższych i swojej. Ale to stanie się dopiero za jakiś czas. Na razie po prostu cieszą się tym, co jest. Tak zapamiętałam ten film. Nawet jeśli w rzeczywistości fabuła wygląda nieco inaczej, to w mojej pamięci przedstawia się jako wspaniała wizja wymierającej, a jednak wielkiej ludzkości, pojmowanej nie jako abstrakcyjny byt, ale jak najbardziej realny zbiór wyjątkowych jednostek.

Zimna wojna i stałe zagrożenie przerodzeniem się jej w wojnę atomową pozostawiło trwały ślad w kulturze. Nie tylko political i science-fiction karmiły się tym tematem. Był on obecny także w kryminałach czy historiach romantycznych. Przecież w latach 1950. mówiło się wręcz o histerii, która ogarniała ludzi żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny. W 1962 roku strach spotęgował kryzys kubański. Nic dziwnego, że znalazło to swoje odbicie w wytworach kultury.

Co byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli, że niedługo czeka nas wszystkich śmierć? Każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką i chociaż w tłumie (niekoniecznie w sensie jego fizycznego istnienia) tracimy swą indywidualność, to jednak wiele filmów, książek, opowiadań i komiksów pokazuje, że w tak niezwykłej sytuacji, jaką są ostatnie miesiące, tygodnie, dni i godziny przed wielką katastrofą, jaką byłoby wymarcie człowieka, większość z nas zachowywałyby się całkiem spokojnie i godnie. Oczywiście najpierw doszłoby do histerii (no bo jak to?! wszyscy skazani na śmierć? za nic? zupełnie przypadkiem, bo ktoś nacisnął atomowy guzik?), potem jednak przyszłaby racjonalizacja: przecież to nie tylko ja, wszyscy są skazani, a skoro już to wiemy, to pogódźmy się ze straszną wiadomością i przeżyjmy w spokoju tych kilka tygodni, czy miesięcy. Bez nadziei na ocalenie, ale za to z pewnością maksymalnego wykorzystania tego, co zostało. Ale nie tak, jak wyobrażają to sobie ci, którzy posądzają człowieka o najgorsze. Nie wiem, co na to psychologia i badania naukowe, w każdym razie w wizjach tworzonych przez artystów bylibyśmy życzliwi, godni, szczerzy, nawet lekko uśmiechnięci. A potem przyszłaby ta chwila - jeśli mielibyśmy taką możliwość - kiedy trzeba zdecydować się na samobójstwo bądź czekanie na chorobę popromienną. To byłyby okropne momenty, które każdy przeżywałby sam. Następnie wszystko by się skończyło - w ludzkim sensie. Ziemia nadal kręciłaby się wokół Słońca, a karaluchy myszkowałyby po rozpadających się, zarastających siedzibach wymarłego gatunku.

niedziela, 21 sierpnia 2011

A gdyby jutra nie było?

Pamiętacie takie zdanie o tym, że trzeba dzisiaj żyć tak, jakby jutra miało nie być? Ktoś z Was tak żyje? Ja nie. Bo jutro zawsze jest. To takie podchwytliwe. Możnaby rzucić wszystko, skończyłyby się sukcesy, porażki, myśli, uczucia, plany, problemy (rzeczywiste i te wydumane). Ponoć, gdybyśmy wszyscy zaczęli żyć pełnią życia, to niczym byśmy się nie przejmowali, powstałby chaos, wzrosłaby przestępczość, zniknęłyby ograniczenia moralne, społeczne. Może zajmę się tym w jednym z kolejnych wpisów. Zasadniczo jednak, dopóki nasze Słońce nie zacznie ostatniego stadium swego istnienia, jutro będzie. Trzeba jeno go dożyć. Swoją drogą, jak nie będzie ludzi, to kto będzie nazywał coś "jutrem"?

Wracałam dzisiaj do domu i zastanawiałam się, czy wiem coś więcej o samobójcach. Pamiętam, że w liceum, kiedy daleki znajomy powiesił się, uznałam to za tchórzostwo. Przecież trudniej żyć, a dużo łatwiej pożegnać się ze światem. Potem coś w moim rozumowaniu się zmieniło. Tylko co? Na ten przykład: co za drań może to robić swojej rodzinie?! Przecież zwłoki trzeba zidentyfikować! I żeby to jeszcze rodzina. Ktoś zupełnie obcy, kto natknie się na ciało, może mieć przez to traumę do końca życia. Samobójca jako winny zbrodni? Po co wyrządza krzywdę sobie i innym? O co tu chodzi?


Dorastanie do zrozumienia

Był taki serial nadawany w polskiej telewizji publicznej w latach 90. XX w. Opowiadał o Doogie'm Hauserze, lekarzu medycyny, który w wieku 16 lat miał prawo leczyć i wypisywać recepty, ale nie mógł napić się piwa. Przypominało to paradoks z czasów wojny w Wietnamie, kiedy do poboru stawali amerykańscy 18-latkowie, którzy nie mogli jeszcze legalnie kupić alkoholu czy zagłosować, ale za to mogli zabijać i zginąć walcząc za demokrację gdzieś w azjatyckiej dżungli. Szesnasto-, czy osiemnastolatek, nawet jeśli jest geniuszem, ma ograniczone prawa. Ograniczenia zależą od tego jakie dany nastolatek ma obywatelstwo i gdzie mieszka. Chociaż nadal na świecie popularny jest proceder wykorzystywania do pracy dzieci, a w niektórych kulturach pary mogą łączyć się po przekroczeniu nieznacznego nastoletniego wieku, to jednocześnie w krajach rozwiniętych coraz wyżej podnosimy poprzeczkę uznania młodego człowieka za zdolnego do zrozumienia pewnych rzeczy czy podjęcia decyzji. Nieprzypadkowo, kiedy ludzie zaczęli prowadzić bardziej zorganizowany tryb życia wspólnotowego, małymi społecznościami rządziły rady starszych. Przetrwało to do dzisiaj w formie izb wyższych dwuizbowych parlamentów, np. w Polsce. Posłem może zostać u nas wybrany 21-latek, jednak do starania się o miejsce w Senacie wymaganych jest lat 30. (Prezydent musi mieć co najmniej 35 lat na karku.)

W zasadzie trwa odwieczna walka między starszymi, którzy – uogólniając – są bardziej zachowawczy, czyli mniej skłonni do zmian i zrozumienia kolejnych rewolucji, a młodymi, pragnącymi szybkiego postępu i za nic mającymi autorytety. Aż w końcu młodzi sami przekraczają trzydziestkę, czterdziestkę czy pięćdziesiątkę i stają się zachowawczy. Tak to się mniej więcej toczy i będzie toczyło nadal.

Dyktatorzy co jakiś czas zamykają szkoły wyższe w swoich krajach, bojąc się zamieszek i rewolty. Z polskiej historii najlepiej zapewne znane są sceny z "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy, w których to oglądamy konflikt pomiędzy ojcem i synem, a szerzej – pomiędzy polskimi robotnikami i studentami. Młodzi idealiści uczelniani wyszli na ulice w ’68 i wtedy ci drudzy, czyli robotnicy, nie pomogli im, a nawet niejeden przyłożył studentom pałką. W zamian studenci zachowali się bardzo powściągliwie w czasie grudnia ’70. Oczywiście twórcy filmowi aż za bardzo uprościli tamte wydarzenia, ale takie są prawa filmu, który nie może być zbyt długi. Teraz z kolei ja przedstawiam to w uproszczonej wersji, ponieważ taki zarys konfliktu robotnicy-studenci z przełomu lat 60. i 70. wystarczy. Chodzi mi o wyraźne różnice między młodszymi i starszymi.

Jak pewnie zauważyliście, od kilku lat, kiedy w Chinach zmienia się przywództwo na szczycie partyjnej drabiny, mówi się o młodych technokratach. Tyle, że taki Hu Dzintao miał w dniu mianowania na prezydenta ChRL 60 lat. Mniej więcej w tym samym wieku był Wen Jiabao. Dopiero od 5 szczebla poniżej na tej drabinie zaszczytów Komunistycznej Partii Chin zaczynają się 40-latkowie. Przecież tak naprawdę nikt nie wyobraża sobie, że na czele państwa, czy to demokratycznego, czy autorytarnego stanie 20-latek. Byłoby to po prostu śmieszne. Dlaczego? Przecież może się zdarzyć taki swoisty geniusz polityczny, Mozart wśród polityków, który karierę zacznie w wieku 10 lat, pisząc eseje dla internetowych gazet i portali. Nie można tego wykluczyć. Tę wizję przyhamowuje coś innego niż brak inteligencji i talentu u dwudziestolatka. Cóż to takiego? Brak doświadczenia życiowego, a więc i mądrości.

Na początku XXI wieku największe zasługi dla pokoju na Bliskim Wschodzie położył Ariel Szaron, emerytowany generał oskarżany o przymykanie oczu, a nawet wydanie rozkazu dokonania masakry w palestyńskich obozach w Sabrze i Szatili w czasie wojny izraelsko-libańskiej w latach 1980. Kiedy jako premier zdecydował o likwidacji osiedli izraelskich w Strefie Gazy miał blisko osiemdziesiąt lat i kilka niefortunnych decyzji politycznych na koncie. Do wysiedlania stawiających opór izraelskich osadników wysłał wojsko i policję. Jego decyzji złagodzenia polityki wobec Palestyńczyków i wprowadzania w życia szczątków planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu nie należy zawdzięczać tylko i wyłącznie naciskom Białego Domu. Szaron musiał przejść bardzo długą drogę, by zrozumieć, że najlepszą z możliwych opcji współistnienia Izraela i Palestyńczyków nie jest walka, tylko porozumienie. (Swoich zamierzeń niestety nie dokończył. Po udarze mózgu, od kilku lat pozostaje w śpiączce.)

Kiedyś, czytając o rewolcie 1968 roku, wydawało mi się, że na Zachodzie był to zryw młodzieży, która wszystko miała zapewnione przez rodziców, a więc po prostu w głowach im się poprzewracało i z nudów chcieli niszczyć fabryki i wprowadzać wszędzie komunizm. Dopiero z upływem czasu zaczynam rozumieć, że to nie takie proste. W ogóle, rok 1968 w światowej historii pozostaje dla mnie niesłabnącym fenomenem, bo przecież przez całą Ziemię coś się wtedy przetoczyło. Skupmy się jednak na rewolcie w krajach zachodniej Europy i w Stanach Zjednoczonych. Otóż łatwo przypomnieć sobie teraz słowa o tym, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie tyranem, ale kto na starość pozostanie socjalistą ten będzie głupcem. To nam nieco ułatwia sprawę. Za młodu, między - powiedzmy - osiemnastym a dwudziestym-szóstym rokiem życia, czyli w latach studenckich, ma się w sobie ponoć najwięcej idealizmu. Można przechować go aż do późnej starości, jednak większość absolwentów po odebraniu dyplomu chce po prostu ułożyć sobie życie, zarobić na kredyt na mieszkanie i samochód, założyć rodzinę i spokojnie żyć. Dzięki temu zresztą kraj się bogaci. Tak właśnie hippisi zamienili się w japiszonów, czyli ludzi w garniturach, z domkami na przedmieściach. Dopadła ich rzeczywistość - za coś trzeba było żyć. Większość filmów pokazujących tamte czasy niesie w sobie tę nutę smutku i rozgoryczenia wywołaną odejściem młodych postrzeleńców od wyznawanych ideałów. Ale przecież warto też przyjrzeć się początkom tego całego zamieszania. Otóż w 1945 roku skończyła się II wojna światowa. Przez wiele lat trwała odbudowa dobytku materialnego, a także produkcja nowych obywateli. Wojna odebrała przecież życie wielu milionom, dalsze miliony skazując na kalectwo. Koniec lat 50. to było już świętowanie sukcesów gospodarczych. Nawet jeśli chudobiednie i z okresowymi kryzysami, to jednak udawało się pokonywać przeszkody i bogacić siebie i kraj. Stąd spokój z jakim społeczeństwa Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych wkroczyły w lata 60. Tyle że wtedy po dwadzieścia albo 20-kilka lat zaczęli mieć ci, którzy urodzili się pod koniec wojny i tuż po jej zakończeniu. Nie nosili żadnej związanej z nią traumy. Nie rozumieli, że o ten dobrobyt materialny, który ich otacza stoczono ciężką walkę. Z zazdrością patrzyli za to na Kubę, Związek Radziecki, Chiny. Nie mieli pojęcia jak straszny jest totalitaryzm i jak wielką cenę płaci się zwykle za ustrojowe i gospodarcze eksperymenty. Za to chcieli, żeby ludzie byli wolni i równi, żeby nie było podziałów na bogatych i biednych, mądrych i głupich, żeby wszyscy byli dobrzy i żeby starzy politycy, nie mający pojęcia o życiu, nie blokowali nieuchronnego postępu. Młodzi pragnęli żyć pełnią życia, nie przejmując się tym co będzie jutro czy za 10 lat. Wystarczała im dobra książka, gitara, trampki, ognisko, śladowe ilości jedzenia, duże używek i nie znająca ponoć żadnych ograniczeń miłość. No i wielogodzinne rozmowy o życiu, filozofii i religii. Krótko mówiąc - chcieli niemożliwego. Buntując się przeciw okowom społeczeństwa, jak nazywali różne ograniczenia, tak naprawdę korzystali z tego, co im to społeczeństwo zapewniło: z pokoju, dostatku (wielu z nich pochodziło z klasy średniej), edukacji, dostępu do dzieł kultury i mądrych profesorów. Czy można ich za ten niesamowity bunt i jego błędy winić? Przecież oni nieśli tylko idee, które zaledwie na chwilę zniknęły z mapy dziejów, kiedy to zniszczono międzywojenne pokolenie, które u nas nazywamy Pokoleniem Kolumbów. Jednak po jakimś czasie młodzi idealiści z lat sześćdziesiątych zamienili się w statecznych, mieszczańskich obywateli. Zaczęli mierzyć się z realnymi problemami i powstała z tego całkiem nowa jakość, z której w dalszym ciągu korzystamy – dopóki do głosu nie dojdzie zupełnie nowe i jeszcze dziwniejsze pokolenie, związane z trwającą rewolucją informatyczną.

Na lekcji języka polskiego pani profesor miała straszny problem z moją klasą, która nie mogła pojąć o co chodzi w "Dżumie" Alberta Camus. Zarejestrowaliśmy to, że jest to powieść-parabola i posłusznie słuchaliśmy i zapisywaliśmy co nam kazano, jednak było w tym coś nie do przeskoczenia. Wojna, owszem – rozumiemy. To, że na świecie wydarzyło się coś strasznego, co pogrzebało wiarę w wiele rzeczy – no pewnie, przecież byliśmy po lekturze książek dotyczących II wojny i Holocaustu. Pewien pierwiastek był jednak, dla klasy złożonej z katolików, nie do pojęcia. Tym drobnym elementem zakłócającym obraz "Dżumy" przekazywany nam przez panią profesor był egzystencjalizm. I tego też kiedyś nie rozumiałam. Dlaczego niby wspaniała ma być postawa lekarza, który walczy o każde istnienie chociaż wie, że tak naprawdę nie ma to sensu, bo życie nie należy zwykle do przyjemności, a po śmierci nic nas nie czeka. Jak wielu lat trzeba by zrozumieć, że to właśnie jest bohaterskie samo w sobie. Bo pomimo tego, że nie ma piekła ani nieba, i że prawdopodobnie całe istnienie jest w gruncie rzeczy bezsensowne, doktor Bernard Rieux dał z siebie ludziom to co miał najcenniejszego – swoje zdolności i energię do pracy. Starał się po prostu jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i być uczciwym wobec samego siebie. I chociaż na kartach powieści Camus zginęło wiele ideałów niesionych przez bohaterów, to jednak wyziera z tej książki jakiś dziwny optymizm. Chyba taki, do którego trzeba dorosnąć.

Świat, chociaż w młodości chciałoby się go takim widzieć, nie jest dwukolorowy. Można to co prawda powtarzać w nieskończoność. Mogą o tym w dalszym ciągu powstawać tysiące piosenek czy zapisanych stron, kilometry taśmy filmowej i zamalowanych płócien, jednak tak to już jest z rozwojem człowieka, że sam musi do tego dojść. To jeden z licznych fenomenów naszych dziejów. Nie trzeba już pojedynczo dochodzić do tego, jak to się stało, że na świecie istnieje różnorodność gatunkowa, bo na to pytanie odpowiedzi udzielił Darwin, więc wystarczy, że przeczytamy "O powstawaniu gatunków" i zapoznamy się z kolejnymi odkryciami dotyczącymi ewolucji. Nie musimy zastanawiać się - każdy indywidualnie - jak skonstruować maszynę zdolną do unoszenia się w powietrzu. Wystarczą twórcze pokolenia, które rozwiązały ten problem wcześniej, by opracować model kolejnego myśliwca. Człowiekowi, który tylko korzysta z różnych zdobyczy rozwijającej się cywilizacji nie potrzebna jest żadna wiedza o tym, jak to się stało, że może podróżować czymś tak niezwykłym jak pociąg PKP. A jednak każdy z nas, nawet jeśli poświęci się w młodości czytaniu Platona, Kanta, Marksa i wielu innych wielkich myślicieli, i tak samodzielnie musi dojść do pewnych wniosków dotyczących religii, filozofii, społeczeństwa, czy swojego istnienia. Innej drogi nie ma. Całe życie można o tym czytać, ale będzie to stanowiło tylko niezbędną pomoc, nic więcej. Bo tym czego nie można przeskoczyć, a co jest najcenniejsze jest własne doświadczenie, osobiste zmaganie się z codziennością, podejmowanie decyzji, dokonywanie wyborów, przeżywanie radości, cierpienie, odnoszenie sukcesów, przyjmowanie porażek, analizowanie zaistniałych sytuacji, poznawanie własnych ograniczeń, zalet, wad. I spotykanie innych ludzi - uczenie się od nich, tolerowanie, obdarzanie uczuciami, wyłuskiwanie autorytetów. Trzeba po prostu podrosnąć, żeby pewne rzeczy zrozumieć. Rzeczy takie, jak na przykład zachodnia rewolta młodzieżowa z 1968 roku. Albo samobójstwo młodego człowieka.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kasina Wielka

Kiedy byłam w czwartej klasie podstawówki pani od historii opowiedziała nam historyjkę o powstaniu Kasiny Wielkiej. Otóż dawno, dawno temu (właściwie nie tak znowu dawno, bo w XIV wieku), żyły sobie dwie kochanki Kazimierza Wielkiego. Obie miały na imię Katarzyna, więc jakże mądry władca, by się nie pomylić, zdrabniał Kasie inaczej. Kiedy panie się zestarzały w nagrodę za ciężką służbę dał im dwa majątki, które od tych zdrobnień nazwano Kasiną i Kasinką. W małopolskim powiecie Limanowa w gminie Mszana Dolna można dzięki temu odnaleźć Kasinę Wielką i Kasinkę Małą.

Niestety, prawdziwe początki obu wiosek są mniej uczuciowe. Zaczęło się zapewne od wyrębu części lasów na węgiel drzewny i smołę, łowiectwa, zbieractwa, a dopiero znacznie później wykarczowano miejsce na pola uprawne. Nie pamiętam już, jakie paniska posiadały moją wioskę, ale na pewno nie było to żadne nazwisko znane z Trylogii. Ważniejsze dla mnie jest to, że owa rodzina przekazała swe kasińskie dobra mnichom, pewnie dominikanom, a ci rządzili bardzo niechrześcijańską ręką. W czasach rabacji ktoś u nas jednak ucierpiał, więc Kasina musiała znowu przejść w ręce prywatne. Jeśli chodzi o historię najnowszą, to opowiadano mi o wymordowaniu żydowskiej rodziny w 1939 roku, zanim do wioski weszli Niemcy. Opisano także historię Żydówki, która uciekła z transportu i szukała u nas schronienia. Wydano ją granatowym policjantom. Poza tym partyzanci, których akurat na tym terenie spokojnie można nazywać bandytami, zabili zarządcę kamieniołomu i zrobili kilka innych rzeczy, za które Niemcy wymordowali kilkudziesięciu mieszkańców okolicznych wiosek. Niektórych rozstrzelali, innych spalili żywcem. Bandyci regularnie napadali też na chłopów i kradli im jedzenie. Ten sarkazm jest całkiem uzasadniony. Niewiele czasu miałam na rozmowy z moimi praprzodkami, ale to zdążyli mi przekazać: partyzantów trzeba się obawiać.

Kasina Wielka to wieś, z której pochodzi Justyna Kowalczyk. No i ja. Mieszkańców naliczyć można około 3 tysiące, numerów domów jest już blisko siedemset. Miejscowość rozciąga się w trzech kierunkach: Skrzydlnej i Wiśniowej, Mszany Dolnej i Rabki, Tymbarku i Limanowej. Jak to w Beskidzie Wyspowym bywa, z jednej wioski można wybrać się na wycieczki na kilka szczytów. W naszym przypadku chodzi o Ćwilin, Śnieżnicę, Czarny Dział, Wierzbanowską Górę i Lubogoszcz. Część Kasiny - ta moja część - leży przy drodze krajowej nr 28, prowadzącej do przejścia granicznego w Medyce. Można się z tego domyślić, że jak na małą miejscowość kopnął nas nie byle jaki zaszczyt świetnego połączenia komunikacyjnego z resztą świata.

W Kasinie Wielkiej nie ma wielkich zakładów przemysłowych, nigdy nie było PGR-u. To typowo galicyjska wieś: chaotycznie rozrośnięta, nie-bogata, z polami poprzecinanymi miedzami i konfliktami. Rozwój następuje dopiero teraz, na skutek zastrzyków gotówki od tych, którzy pracują za granicą.


Jest u nas ładnie, uroczo nawet, chociaż ciężko spotkać stare rudery, walące się co prawda, ale podobające się turystom. Śladem dawnych czasów jest jednak drewniany kościół z XVII wieku. Jest częścią małopolskiego Szlaku Architektury Drewnianej, który ciągnie się aż do Beskidu Niskiego.

Zwykłam mówić, że Łódź jest ładna dwa razy do roku: w środku lata i w środku zimy. Kasina jest ładna przez cały rok. Chociaż to w środku ciężkiej zimy przypomina starą wieś z obrazka - widać tylko światła w oknach i można pomyśleć, że ten skrzący się w czasie pełni śnieg zalega na strzechach drewnianych domów uszczelnionych gliną i słomą.

Zimą, kiedy ludzie częściej przesiadują "po domach", jak wysiądzie się na przystanku PKS i autobus odjedzie, to słychać ciszę. Z rzadka tylko odezwie się las, zaszczeka pies przy budzie, czy rozlegnie się bardziej niepokojący dźwięk watahy dopadającej sarnę czy zająca (jak wiele innych wsi mamy problem z psami wyrzucanymi przez mieszczuchów z aut; ludzie je przygarniają, ale z rzadka karmią, czy głaszczą, przez co dziczeją). W takich chwilach można pomyśleć, że zaraz drogę przebiegnie jeleń czy wilk, ale to mylące. Zwierzętom przecięto szlaki komunikacyjne, wokół każdej góry budując drogi. Przestały pojawiać się niedźwiedzie i wilki, a potem reszta większych leśnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że można u nas spotkać myśliwych i kłusowników, których darzę szczerym uczuciem nienawiści. Polują na sarny, lisy, dziki i zające. Zdarza się bowiem niestety, że zwierzęta przechodzą z góry na górę. Kiedyś nawet, jak byłam mała, helikopter latał nisko i szukał miśka z parku narodowego. Ponoć strażnicy znaleźli go szybciej niż źli ludzie.


Beskid Wyspowy jest mało atrakcyjny turystycznie nie tylko dlatego, że jedną niewysoką górę od drugiej oddzielają przełęcze i godziny marszu, ale też przez to, że ciężko w nim skryć się przed cywilizacją. Na południe i wschód od Kasiny jest z tym łatwiej - w stronę Gorców i Beskidu Niskiego. Żartuję trochę, że u nas nie można się zgubić. Zbyt często słychać hałas ludzi i aut.  Trzeba się niezwykle postarać, by nie dotrzeć do cywilizacji. Prędzej czy później wyjdzie się na jakiś dom a nawet drogę czy spotka się człowieka. Czyli nawet jak się zgubimy, szybko odnajdziemy się w sytuacji. Chyba, że jest noc. Lepiej zakarbować sobie w pamięci, że nocą nie należy się u nas włóczyć. Żart z gubienia kończą się, kiedy ktoś z zewnątrz chce odnaleźć konkretny dom lub człowieka. Spróbujcie kiedyś znaleźć Kapitana Kanapkę w Kasinie Wielkiej. Nie ma nazw ulic, komunikacji miejskiej, ulicznych latarń. Są tylko dość wąskie drogi, domy, którym numery przydziela się w kolejności rejestracji budynków w urzędzie i nazwy osiedli, np. Chęcie, Kubowicze, Kowale. A wieś rozciąga się przecież na kilka kilometrów! Bez podstawowych danych to jak szukanie igły w stogu siana.


Wieczorem ciężko kogoś spotkać, chyba że wraca z lokalnego baru (pozdrawiam serdecznie właścicieli "Baru pod Cyckiem", znajdującego się co prawda we wsi Gruszowiec, ale tylko kilka metrów od granicy z Kasiną). Przy okazji, instynkt dobrze wam podpowiada: do baru na posiadówę przy alkoholu lepiej iść z kimś kogo stali bywalcy znają.
Czas spędza się raczej w domu. Nie ma dostępu do wysokiej kultury, chyba że przez Internet albo na wycieczce w Krakowie. Co zatem jest, oprócz lokalnego baru? Ze trzy inne bary, dwa kościoły, w tym jeden zabytkowy, remiza strażacka (zabawy weselne muszą się przecież gdzieś odbywać), muszla koncertowa (Dni Kasiny, przeglądy orkiestr itp.), ośrodek zdrowia, szkoła podstawowa, gimnazjum, biblioteka, izba pamięci, wyciąg narciarski, część najwyżej położonej linii kolejowej w Polsce (budynek stacji grał Kraków Płaszów w "Liście Schindlera"), klub sportowy, kilka boisk (w tym Orlik), katolicki ośrodek wypoczynkowy, trochę sklepów i gospodarstw agroturystycznych.


Z ciekawostek: pola, domy i części lasów również mają swoje nazwy, tak jak osiedla. Zapotoce, Wspólne, Possana, Z teta izby, Z końca, Spode drogi, Płoscany...
Mówi się u nas po kasińsku. To nie jest gwara. Jak ktoś tęskni za językiem Tetmajera to niech się na Podhale wybierze. My jesteśmy zaliczani do Zagórzan, zdaje się. Język, którym posługujemy się na co dzień, to po prostu niedbała polszczyzna. Z rzadka tylko usłyszeć można coś charakterystycznego, góralskiego. Za to, jako że ludzie już od dawna musieli jeździć za pracą, mamy mieszkańców, którzy dogadają się z góralem podhalańskim, Ślązakiem, czy Kaszubem.
Aha! W Kasinie mówi się "na pole", a nie "na dwór". Nie po to była rabacja, żebyśmy znowu musieli na dwór do jaśnie pana po łaskę chodzić.


Z najważniejszych rzeczy chyba tyle. To, o co mi chodzi, to oczywiście Wasze pieniądze i zainteresowanie. Przyjedźcie kiedyś do Kasiny. Namówcie na wycieczkę swoich znajomych. Dzięki temu rozwinie się baza turystyczna, zakładane będą lokalne biznesy, będzie jeszcze ładniej, bo warto będzie o otoczenie dbać, ludzie przestaną kłócić się o miedze, więcej rodzin będzie wysyłało dzieci do porządnych szkół i na studia... Cały łańcuch pozytywnych zdarzeń!

wtorek, 2 sierpnia 2011

"It's not just a game"

To nie tylko gra - to życie.

W 1995 roku drużyna rugby RPA wygrała Puchar Świata w swojej dyscyplinie - polecam film "Invictus" w reżyserii Clinta Eastwooda, opowiadający o tym wydarzeniu.

Tytułowe słowa postu pochodzą z piosenki "Colorblind" zespołu Overtone, czyli ze ścieżki dźwiękowej do tego filmu.


Kilkanaście lat temu cud zdarzył się w Johannesburgu.
Na niewiele lat wystarczył jego potencjał.


RPA jest podzielone. Można się tam spotkać z całymi dzielnicami bogactwa i skrajnego ubóstwa, z terytoriami Białych i Czarnych, z krainą ciszy i spokoju, a także z wojną domową. Największym zmartwieniem FIFA w czasie Mistrzostw Świata w piłce nożnej z zeszłego roku nie było to, że nie sprzedadzą kompletu biletów na poszczególne stadiony - chodziło bardziej o to, ilu ludzi zginie w zamieszkach (święto piłki nożnej było transmitowane przez największe stacje telewizyjne świata).

"To nie tylko gra!". Teraz już to rozumiem.

Możnaby rzec: filmy to nie tylko filmy. Gdzie nie rzucisz kamieniem, tam uderza cię życie.

"Give them hope!" - mówi Danilov, kiedy przerażony Chruszczow zapytuje komisarzy politycznych w oblężonym Stalingradzie, co zrobić, by wygrać tę najważniejszą batalię pomiędzy ludźmi radzieckimi a nazistami ("Enemy at the gates" w reżyserii Jean-Jaquesa Annauda). Daniłow ma rację - nadzieja może stać się ocaleniem.

W archiwach Filmoteki Narodowej, czy łódzkiej Filmówki odnaleźć można propagandowe produkcyjniaki z wczesnych lat PRL. Reżyserowały je sławy, takie jak Andrzej Wajda, czy Jerzy Kawalerowicz.

"Invictus" w swym duchu przypomina PRL-owskie produkcyjniaki. Na tym podobieństwo się kończy. Polecam ten film - tak jak zresztą wszystkie inne, wyreżyserowane bądź też wyprodukowane przez Clinta Eastwooda. (Jeśli kiedyś spotkam Kyle'a Eastwooda, to nie zapomnę podziękować mu za to, że ścieżki dźwiękowe jego współautorstwa, obecne w "Gran Torino" i "Invictus", dały mi nadzieję.)

Nadzieja. Bywa i tak, że to wszystko co w danej chwili mamy.

"Kiedyś".


"Invictus"
William Ernest Henley
Out of the night that covers me,
Black as the pit from pole to pole,
I thank whatever gods may be
For my unconquerable soul.

In the fell clutch of circumstance
I have not winced nor cried aloud.
Under the bludgeonings of chance
My head is bloody, but unbowed.

Beyond this place of wrath and tears
Looms but the Horror of the shade,
And yet the menace of the years
Finds, and shall find, me unafraid.

It matters not how strait the gate,
How charged with punishments the scroll.
I am the master of my fate:
I am the captain of my soul.
PS Polecam swój ulubiony program na antenie Żaka, czyli "Prawie jak w kinie" Kingi Dyndowicz (wtorki, 22:00-23:00). Niestety, audycja odbywa się z przerwami, ale to w zasadzie w niczym jej nie przeszkadza - nadal jest najlepszą godziną na antenie S.R. ŻAK PŁ.