poniedziałek, 17 października 2011

Totoro


Obejrzałam wreszcie "Tonari no Totoro", czyli "Mój sąsiad Totoro" z 1988 roku. Pierwszy wielki sukces Hayao Miyazaki i jego studia. (Postać Totoro na niebieskim tle pozostaje do dziś znakiem Ghibli.)

Chcę być Totoro!

Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że właściwie to nim jestem. Co prawda brakuje mi jego postury, umiejętności gry na okarynie, mieszkania w środku drzewa, wielkiego brzucha, gęstego, długiego futra, dwóch mniejszych kopii, kociego autobusu, ogonka (tak, zajeżystego ogonka najbardziej mi brakuje), wibrysów... Poza tymi drobnymi szczegółami wszystko się zgadza: często zamiast mówić mruczę i burczę, jak czegoś pilnie potrzebuję to krzyczę, dużo śpię, lubię się obżerać, przyjaznym mi środowiskiem są bajki.

Ciekawe, czy któraś z koncepcji reinkarnacji bierze pod uwagę postaci ze światów alternatywnych. Mnie by zależało na byciu futrzastym Totoro w następnym życiu. W planie minimum natomiast mogłabym zostać jego sąsiadką. Ach! Pospać sobie na takim Totoro!


Taki Totoro ma udźwig:


Teraz najsłynniejszy kadr z "Mojego przyjaciela Totoro":


Na koniec koci autobus. Proszę zwrócić uwagę na myszy sygnalizacyjne:


Nie to, żebym była jakoś wielce niezadowolona z bycia Kanapką, ale tak sobie myślę, że bycie Totoro to moje przeznaczenie.

sobota, 8 października 2011

Jimbo

Siedzę sobie na lotnisku w Dublinie. Środek nocy. Przez kilka godzin nie ma żadnych przylotów i odlotów, więc trwa wielkie sprzątanie. Duże lotnisko nigdy nie zasypia.

Kojarzycie taką kreskówkę, jak "Jimbo"? Była nadawana w ramach Wieczorynek w latach 90. XX wieku albo też w sobotnim paśmie dla dzieci, razem z disneyowskimi filmami. Jimbo był małym samolotem, takim niedorosłym Jumbo Jetem. Akcja każdego z odcinków tylko częściowo rozgrywała się w powietrzu. W większości przypadków znajdowaliśmy się na lotnisku, a dokładniej mówiąc na jego płycie. Można było na niej spotkać nie tylko samoloty i helikoptery, ale także samochody lotniskowe: cysterny, autobusy, schody, taśmociągi, holowniki, wozy strażackie, ambulanse. Jak byłam mała to zastanawiałam się, czy to rzeczywiście tak wygląda. Teraz już wiem, że bajka dosyć dobrze opisywała rzeczywistość. Oczywiście nie chodzi o to, że otacza mnie teraz stado narysowanych w dwóch wymiarach, roześmianych kumpli Jimbo. Chociaż nie ukrywam, że czasem, gdy mija mnie coś z lotniskowej stajni, chichoczę. Bliskie rzeczywistości w bajce było pokazanie, jak wiele elementów potrzeba, by lotnisko mogło pracować. No i niezwykłość tych wynalazków! Pojazdy lotniskowe nie wyglądają bowiem jak te, które znamy z codzienności w mieście. Cysterny są bardziej masywne, wydając się wręcz opancerzonymi twierdzami na kołach. Holowniki (pewnie tak naprawdę nazywają się inaczej, bo ich zadaniem nie jest holowanie, tylko popychanie - przecież samolot nie ma wstecznego biegu) przypominają żółwie, a wozy ratownictwa - ogromne owady.

Do tej pory z daleka tylko oglądałam wielkie samoloty, takie jak Boeingi 747. Mam jednak nadzieję, że kiedyś wdrapię się na pokład nie tylko dorosłego Jimbo, ale i Dreamlinera czy Airbusa A380.

Dzięki kilku nocom spędzonym na lotniskach zauważam nie tylko ich pracę na zewnątrz, ale też to, co dzieje się w środku. Na przykład są takie lotniska, po których chodzą uzbrojeni po zęby policjanci w kamizelkach kuloodpornych. Są też takie, gdzie ochrona nie nosi przy sobie broni palnej. Można trafić na scenę z amerykańskimi żołnierzami wracającymi z misji w Afganistanie czy innym zakątku świata. Nieodparcie do głowy przychodzą wtedy straszne sceny z filmów wojennych. Na razie najbardziej zabawnym epizodem jaki znam, było wymigiwanie się polskich pograniczników z lotniska w Balicach od przyjmowania życzeń składanych im przez wyższego szefa przed jakimiś świętami.

Niestety nie jestem postacią, w którą wcielił się George Clooney w filmie "Up in the Air" Jasona Reitmana z 2009 roku. Na szczęście nie jestem też bohaterem odgrywanym przez Toma Hanksa w "Terminalu" Stevena Spielberga z 2004 roku. Jestem Kapitanem Kanapką, który kiedyś chciałby poznać pracę lotniska całkiem, całkiem od kuchni. Nie wystarczą mi opowieści znajomych zatrudnionych w portach lotniczych, czy produkcje takie jak "Inside Gatwick" lub "Jimbo". Chcę przejechać się każdym z dziwnych pojazdów służących na dużym lotnisku i sprawdzić, czy Jumbo Jety się do nich uśmiechają.

piątek, 7 października 2011

Lewek

"To nie jest dobry czas" - takie zdanie można często usłyszeć rozmawiając z Irlandczykami. Ale czy czas kiedykolwiek jest dobry?

Szmaragdowa wyspa ma ponad 4 miliony obywateli i ponoć dziesięć razy tyle ludzi o irlandzkich korzeniach za granicą. Wielu z nich za oczywiste przyjęło, iż początek XXI wieku to dla Irlandii czas po wielkiej zmianie - czas na pokój i bogacenie się. Myśleli, że już nigdy nikt nie będzie zmuszony opuszczać wyspy. Mylili się. We wrześniu tego roku minister przedsiębiorczości i zatrudnienia australijskiego Terytorium Północnego przyjechał do Irlandii z obietnicą pracy dla setek, a nawet tysięcy wykwalifikowanych robotników. To Australia ma stać się dla nich nową ojczyzną. Statystyki informują, że nie tylko w tamtym kierunku wyjeżdżają zmęczeni bezrobociem Irlandczycy. Co najbardziej niepokojące dla władz i myślących o przyszłości kraju obywateli: wyspę opuszcza wielu młodych.

Burren (Co. Clare)

Zielone pola ogrodzone kamiennymi murkami, drewnianymi płotami i żywopłotami, w których dosyć często skrywa się zardzewiały drut kolczasty starego typu (tak, tak - sprawdzałam wielokrotnie). Widok lasu jest dosyć niezwykły. Łatwiej o wzgórze a nawet górę. Naprawdę najwięcej jest widoków zielonej trawy, brązowej ziemi i szarych kamieni, a od niedawna ciemnych wstęg autostrad. Może się mylę, przecież znam dobrze tylko środkowo-zachodnią część Irlandii i niewielkie wycinki reszty kraju. Przypuszczam jednak, że całość nadal jest bardzo ładna. Wiosną, latem, jesienią i zimą. Oprócz tego Irlandczycy mają cudownie ironiczne i sarkastyczne poczucie humoru. Najlepiej oddaje je obrazek i tekst z jednej z kartek pocztowych: patrzymy na wymagającego pomocy psa, a w opisie czytamy: "Nagroda za zwrot zaginionego irlandzkiego teriera. 3 nogi, ślepy na lewe oko, stracił lewe ucho, ogon złamany, niedawno wykastrowany. Reaguje na imię 'Szczęściarz'". Do lodówki można też - dzięki Irlandczykom - przypiąć magnes z widoczkiem kamiennych ruin i tekstem: "To będzie moje, została już tylko jedna rata". Celtycki tygrys. Teraz to co najwyżej celtycki królik.

Pierwsza rozmowa pomiędzy Irlandczykami, jaką usłyszałam w tym roku, dotyczyła kryzysu ekonomicznego i kończyła się słowami: "Mieliśmy wielki głód i przetrwaliśmy. Mieliśmy wojnę domową i przetrwaliśmy. Mieliśmy kilka kryzysów ekonomicznych i je także przetrwaliśmy. Przetrwamy i to." Następna dłuższa rozmowa, w której nawet miałam okazję się wypowiadać, dotyczyła nadchodzących wyborów prezydenckich. Zapytałam moich przyjaciół, czy pójdą głosować. Odpowiedzieli, że nie są pewni. Wiedzą co prawda, jak ważne dla demokracji jest uczestnictwo w wyborach, ale nie mają na kogo oddać głosu, pomimo tego, że to pierwsze w historii Irlandii wybory prezydenckie z taką wielością ubiegających się o urząd (7). Żaden z kandydatów nie spełnia jednak ich oczekiwań. Zgodziłam się z nimi i przedstawiłam swoje rozwiązanie. Kolejny fantastyczny pomysł małego, genialnego mózgu Kanapki. "Zmieńcie konstytucję i zostawcie Mary McAleese na stanowisku!". (Mary McAleese okazała się dobrym prezydentem, na dodatek zaopatrzonym w rozsądnego małżonka, z którego pomocą przysłużyła się krajowi i jego mieszkańcom, budując pokój na podzielonej wyspie.) Co prawda rozmówcy pochwalili moją żywotność umysłową, ale trzeźwo zauważyli, że zmiana konstytucji wymaga czasu, no i referendum, a wybory prezydenckie już pod koniec października. Zapytałam zatem o kolejną interesującą kwestię, czyli Martina McGuinnessa. Powiedziano mi, że jego start w wyborach to żart. Najlepsze podsumowanie kandydatury, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Dlaczego to żart? Ponieważ Irlandczycy to zabawni ludzie? Nie. Dlatego, że swoją kandydaturę na urząd prezydenta zgłosił człowiek, który nie chciał uczestniczyć w spotkaniu z królową Elżbietą II w czasie jej historycznej wizyty w Republice. Martin McGuinness znany jest nie tylko z działalności w Sinn Fein i rządzie Irlandii Północnej. To człowiek IRA. Teoretycznie nikt nie chciałby, aby kiedyś okazało się, że oddał głos na mordercę lub wspólnika zbrodni. W sondażach z końca tego tygodnia McGuinness dostał jednak kilkunastoprocentowe poparcie i znalazł się na trzecim miejscu wyścigu o prezydenturę. A jeszcze 5 lat temu uważałam, że opływający w dostatki Irlandczycy są nudni.

Myślę o tym, że to mokry, dosyć zimny kraj, a mimo to go kocham. Dlaczego? Nie wiem. Nie znajduję żadnego konkretnego powodu. Po prostu kocham tę wyspę taką jaka jest: z jej zaletami i wadami. Irlandię ze swoich dziecięcych i młodzieńczych wyobrażeń i tę rzeczywistą, którą poznaję od kilku lat.

To tylko niecałe dwa tysiące kilometrów od Polski. Ten sam kontynent, prawie taki sam krąg kulturowy. Kiedy znajduję się w Irlandii odnotowuję jednak różnice, które uważam za całkiem znaczące. Na przykład do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego tak praktyczni wyspiarze mają w łazienkach i kuchniach dwa osobne krany z wodą: jeden do ciepłej, a drugi do zimnej. Albo czemu do niedawna nie było popularne montowanie zdejmowanych z uchwytu słuchawek prysznicowych. I jeszcze strach przed śniegiem i mrozem. Wystarczy, że spadnie trochę czegoś białego albo przez dwa dni termometry będą pokazywać minus piętnaście czy minus dwadzieścia stopni i już jest dramat. Brak popularności centralnego ogrzewania, niezdejmowanie butów po wejściu do domu, wysoka tolerancja na owady i pajęczaki, nie dość, że inne od kontynentalnych gniazdka i wtyczki to jeszcze dodatkowe pstryczki, które je uruchamiają. Mogłabym tak długo wymieniać. Z różnic całkiem przyjemnych, to codziennie rozmawia się o pogodzie - z każdym kogo się spotka i kto znajdzie czas na rozmowę, a okazuje się, że nikomu nigdzie się nie spieszy. Poza tym rano i wieczorem śledzi się wyniki gier w hurling, golfa, irlandzki futbol, rugby, w międzyczasie przygotowuje coś prostego i tłustego do jedzenia (dodatkowy plus - pomimo doświadczeń wielkiego głodu Irlandia nadal pozostaje krajem ziemniaka), pali się w kominku wysoko cenionym polskim węglem, a w wolnej chwili odwiedza się ulubiony pub. Jeśli już o tym mowa, to mam taki jeden pub w Ennistymon w hrabstwie Clare. Tym, co najbardziej mnie w nim zaskakuje, jest to, że gdy po pół roku czy po roku wchodzę do "Davoren's" nie pada nawet pytanie, czy to co zwykle. Pan Davoren zaczyna ze mną rozmawiać - niespodzianka, niespodzianka - o pogodzie! i jednocześnie nalewa pintę Guinnessa (proces nalewania tego piwa trwa kilka minut). I co się dziwić, że czuję się tutaj u siebie. Pan Davoren nazywany jest przeze mnie "Panem Żółwiem". Jest starym, mądrym człowiekiem z mnóstwem zmarszczek i bardzo miłym uśmiechem. Porusza się wolno, cicho i gładko, nigdy nie stojąc w miejscu.

Czasem można pomyśleć, że żyje się w złym miejscu i w złym czasie. Ja cieszę się z tego, że żyję na przełomie XX i XXI wieku w wolnej Polsce, w której mogłam się wykształcić i całkiem nieźle wejść w dorosłe życie jako niezależna kobieta. Jednocześnie jestem też szczęśliwa, że mam niemalże drugą ojczyznę - małą wyspę na Atlantyku, na mapie wyglądającą jak lewek, który odwraca się pleckami do swego dawnego okupanta.