niedziela, 15 grudnia 2013

Dobranocki

W tym tygodniu dzięki mojemu bratankowi po raz pierwszy wypiłam łyżeczkę tranu. Niedokładnie taką, jak Kangurzątko i Tygrys, ale i tak myślałam właśnie o nich, kiedy pochłaniałam rybi tłuszcz o smaku gumy Turbo.

Na zasadzie prostych skojarzeń przechodzimy dalej:

Kilka miesięcy temu "Wieczorynka" zniknęła z anteny TVP1. Pewnie poszła tam, gdzie chadzał Włóczykij. Ale on wracał i w Dolinie Muminków znowu słychać było charakterystyczny motyw harmonijki. "Wieczorynka" nie wróci.

Żegnaj. Doskonale spełniałaś swoje obowiązki.

Może to wydać się dziwne, ale proszę nie zapominać, że jestem z branży gastronomicznej - otóż niektóre bajki kojarzą mi się z jedzeniem. Nie tym jedzonym przez bohaterów (ser Rockfora z Chipa i Dale'a, pizza Żółwi Ninja, konstrukcje doozersów wcinane przez Fraglesy itd.), tylko z tym, które jadłam ja, kiedy oglądałam produkcje dla dzieci. Madeline to grzanki z serem i ketchupem, Tajemnice Wiklinowej Zatoki - babka ziemniaczana, Listonosz Pat - frytki, Pani Pająkowa i jej przyjaciele ze Słonecznej Doliny - standardowy zestaw kolacyjny, czyli kanapki z serem i czymś na doczepkę. Czegóż można chcieć więcej do wspomnieniowego szczęścia?

"Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci.
Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci."

Albo dręczące pytanie, dlaczego strażak Sam jest sam?

"Pat i kot, kot i Pat, Pat i kot przyjaciele od lat.
Ledwie świt zabłyśnie z torbą pełną listów
Swym pocztowym wozem rusza w świat
(...)
Ze snu wstaje słońce, słychać ptaków koncert,
I szczęśliwy jest naprawdę Pat."

Nie wiem, ile razy mruczałam to sobie pod nosem idąc rano do pracy czy na uczelnię, ale tak sobie myślę, że oprócz świszczenia melodyjki z "Mostu na rzece Kwai" i - od niedawna - "Koła autobusu kręcą się", Pat i kot to mój ulubiony standard.

Panie dzieju! A jaki Gizmo do Kiwaczka podobny! Że też nie wpadłam na to wcześniej.

Naprawdę długo by tak można przypominać sobie różne szczegóły związane z dobranockami i innymi produkcjami dla dzieci emitowanymi na antenie publicznej telewizji. 

Jak jest za duży wybór (kilka kanałów tematycznych i na każdym coś akurat jest) to lepiej go ograniczyć. Naturalnym ograniczeniem w dzisiejszych czasach była dobranocka - ktoś z TVP wybierał zestaw na dany dzień tygodnia, co kilka miesięcy to zmieniał i miało się święty spokój, ten ktoś myślał bowiem za nas.

"Ja płacę, pan płaci, społeczeństwo płaci". A inni decydują. Władze telewizji publicznej narzekają, że nie ma pieniędzy z abonamentu i zmieniają ramówkę na najlepszą dla reklamodawców. Obywatele nie płacą abonamentu, bo uważają, że to zbójeckie prawo, skoro i tak w TVP jest pełno reklam a program nie różni się za bardzo od stacji komercyjnych. I tak się to koło niefortunnie toczy.

Dzieci nie oglądały, przyciągała emerytów, a nie docelową grupę odbiorców... I co z tego? A bo to resztę programów oglądają tylko grupy, do których są one kierowane?
Tłumaczyły się władze, że dzieci z bajkami zapoznają się w kanałach tematycznych i na komputerach. Nie, no, naprawdę? Ja wiadomości czytuję w portalach internetowych, ale to nie powód, żeby zdejmować Teleexpress.
Według Juliusza Brauna dzieci stanowiły 10% widowni, osoby starsze 30%. O tych jakże nic nieznaczących 60% nie wspomniał w wywiadach.
Naprawdę oglądałam - oczywiście od czasu do czasu, kiedy miałam pod ręką telewizor. Oprócz Teleexpressu dobranocka była ostatnim programem jaki mnie w telewizji publicznej interesował. Spoglądam na siebie krytycznym swym okiem i emeryta nijak nie widzę.

Ma być osobny kanał tematyczny TVP dla dzieci. Jaka śmiała decyzja. Tak źle się telewizji publicznej wiedzie, a co i rusz nowy kanał tematyczny powstaje. Pytanie: co zostaje w nietematycznych?

Że wspominamy historię oglądając dobranocki? Raz decydenci narzekają, że się historii nie chcemy uczyć, wypieramy się korzeni, a innym razem tłumaczą, iż żyjemy historią, jakby to było coś zdrożnego. I tak źle, i tak niedobrze. Bądź tu Uszatku mądry.

Akurat jak łódzki Se-ma-for wypuścił Parauszka. Jak bielski Se-ma-for pod nową nazwą ma szansę się wygrzebać. Zgadzam się, Parauszek nie jest najświetniejszą na świecie produkcją dla dzieci, ale nie jest też najnieświetniejszą, więc czemu nie dać mu szansy?

Pan Braun obiecał, że w tym wyspecjalizowanym będą polskie bajki. Ale jak mu wierzyć? Nie tak dawno temu obiecywał, że programów dla dzieci będzie w głównych kanałach TVP więcej.

Jestem za tym, żeby - jeśli nie ma wielkich pieniędzy na horyzoncie - nie utrzymywać sztucznie przy życiu sypiących się, pożerających fundusze wartości sentymentalnych. Ale dobranocka się nie rozsypywała. Nie była także droga w utrzymaniu. To nie jej wina, że ogromnymi pieniędzmi jakimi dysponuje TVP źle się zarządza.

Uniosłam się słusznym gniewem!

Na uspokojenie warto powspominać. Tę historię, którą się nie interesujemy, ale którą żyliśmy - niegodni - oglądając bajki dla dzieci ok. 19:00 w TVP1.

2 października 1962 roku w polskiej telewizji zadebiutowała "Dobranocka" czy też jak ją później nazwano - "Wieczorynka". Od tamtej chwili ten charakterystyczny program, zapewne z małymi technicznymi lub ideologicznymi przerwami towarzyszył nam do 2013 r. Nawet komercyjne reguły gry, które wyznaczyły na 19:00/20:00 najlepszy czas antenowy, długo nie pokonały tradycji. Przez kilkadziesiąt lat miliony ludzi zasiadały przed telewizorami, by oglądać swoich bajkowych ulubieńców.

Zaczęło się skromnie, od pacynek Jacka i Agatki oraz rysunków gąski Balbinki i szepleniączego kułczaka Ptysia. Nie pamiętam ich z powtórek, ale odświeżyłam sobie te czarno-białe obrazki niedawno i naprawdę zacnie wyglądali i uroczo brzmieli.

W przaśnych latach socjalizmu Gomułki promowano to co polskie, więc mogli pojawiać się goście zza granicy, ale mnie niewiele o tym wiadomo. Być może dzięki RWPG mogliśmy wymieniać na ruble transferowe nie tylko stal i masło, ale też różne programy dla dzieci? Raczej tak, bo za czasów towarzysza Wiesława zawitał do nas Miś Colargol. Nieudany miś. Nie był uznawany za najbardziej odważną i rozgarniętą wieczorynkową postać. Może dlatego, że był naszym towarem eksportowym do Francji i dostosował się do tamtejszej mentalności, wyśmiewanej za romantyzm i tchórzostwo. Jednak dzięki temu głupiemu z pozoru misiowi w odgrodzonym murem socjalistycznym bloku pojawił się wyłomek. Okazało się, że mały pluszak może wyruszyć na samotną wyprawę w nieznane. Po drodze pomogą mu przypadkowi znajomi, dzięki czemu nie jest zależny od swojej rodzimej krainy.

Towarzysz Gierek to wysyp zagranicznych bajek. Taki Krecik, czy Żwirek kręcący z Muchomorkiem razem z Wilkiem i Zającem oraz Kiwaczkiem i Gienią tworzyli przecież socjalistyczną drużynę marzeń.

Dekadzie smutnych panów w mundurach zawdzięczamy Pszczółkę Maję. I miały wrony pecha. Tym razem okazało się, że na świecie istnieje pszczółka, która może powiedzieć ogółowi stanowcze nie i wylecieć z ula wybierając wolność. A będąc wolną i swobodną nie zginie, bo znajdzie wiernych przyjaciół, którzy będą nad nią czuwać. W dodatku praca na własny rachunek okaże się dla niej dużo korzystniejsza niż harówka w pszczelim PGR-ze.

Brzmi to tak, jakby Colargol z Mają obalili system. Nie, nie obalili. Wydaje mi się jednak, że dołożyli swoje małe, znaczące cegiełki. Każde spojrzenie poza obowiązujący schemat, zarysowujące piękną wizję utopii, w której zawsze plan był dobry a wykonanie zawodziło, było wtedy cenne, niezależnie od tego, czy patrzył wielki intelektualista, czy autor bajek dla dzieci.

Podczas gdy w szarzyźnie, w czasach pustych sklepowych półek, na ekranach polskich telewizorów pojawiali się cudotwórcy w postaci pomysłowego Dobromira czy chłopca z zaczarowanym ołówkiem, amerykańskie dzieci uczyły się o tym jak funkcjonuje giełda – poprzez przygody siostrzeńców Kaczora Donalda, czyli Hyzia, Zyzia i Dyzia oraz ich stryjka Sknerusa McKwacza. Zwróćcie kiedyś uwagę na to, że im bardziej stara się Dobromir, by niczym McGyver stworzyć z niczego wersalkę czy lodówkę, tym lepiej żyje się Sknerusowi i siostrzeńcom Kaczora Donalda w zgniłym kapitalizmie. Jedynym wtedy zachodnim ukłonem w stronę socjalizmu były kolektywne smerfy, które jednak pojawiły się dopiero w latach 80. 

Potem przyszły w Polsce czasy demokracji i kapitalizmu, w których Wilk i Zając, Wróbelek Ćwirek czy Reksio trochę się pogubili. Najgorzej miał Miś Uszatek, któremu w stanie wojennym, ogłoszonym 13 grudnia 1981 roku, groziło założenie munduru. Lubię tę miejską legendę. Przecież prezenterzy i spikerzy paradowali wówczas w wojskowych wdziankach, więc czemu by nie miś? Tylko jaki stopień by dostał? Myślicie, że cztery gwiazdki kapitana? W każdym razie: wówczas być może uchroniła go ogromna popularność – był sprzedawany do wielu krajów na świecie. Miał wzięcie lepsze niż łódzkie tkaniny. Ale i po 1989 roku misiu z klapniętym uszkiem nie miał spokoju, bo kiedy ważyły się losy ustroju Polski i padła propozycja państwa wyznaniowego, wydało się, że Uszatek nie modli się przed snem a na dodatek nie ma krzyża nad łóżeczkiem. To akurat pamiętam, nie od dzisiaj politycy i ich zwolennicy wygadują brednie.

W latach 90. dobranocki zostały zdominowane przez zachodnie produkcje, w których często element nauki oraz szlachetności postaci schodził na dalszy plan, spychany przez chęć czystej rozrywki. Żeby nie było - w rozrywce nie ma niczego złego. Przecież zwykle oglądam firmy dla zabawy a nie po to, żeby pochylać się nad filozofią czy losem ludzi z drugiego końca świata. Są jednak różne poziomy rozrywki. Wytrzymałabym całodzienny maraton Misia Uszatka, Reksia i Krecika, podobnie jak Animków i Teletubisiów. Z wieloma innymi produkcjami miałabym natomiast problem, bo albo naprawdę jestem już na nie za duża (Świnka Peppa) albo są na zbyt niskim poziomie (Toma i Jerry'ego fajnie się oglądało dwadzieścia lat temu i to by było na tyle).

W 1997 roku Bolek i Lolek wygrali w Polsce plebiscyt na bajkę wszech czasów. Jak wieść gminna niesie zwyciężyli dlatego, że bajka ta uczy, jednocześnie bawiąc. Do łask powrócili nasi starzy znajomi oraz nowsze produkcje, w których dobro zawsze zwycięża ze złem a świat jest przyjazny wszystkim istotom. Świat, w którym ledwie świt zabłyśnie, strażak Sam robi wszystko za dwóch, Bob Budowniczy wszystkiemu zaradzi, Gumisie są zawsze zwycięskie, waleczne, rycerskie a niebo nad pustynnym miasteczkiem patroluje Braci Koala para, co nigdy nie nawala.

Wspaniała jest ta kraina gdzie zawsze świeci słońce, chyba że pada deszcz. Kraina, jaką publiczna telewizja oferowała przez kilkadziesiąt lat, wyznaczając nieprzekraczalną granicę, za którą każde dziecko powinno już leżeć grzecznie w łóżeczku, bo dzień kończy się przed dziennikiem.

Kiedyś oglądałam dobranocki, bo byłam w takim wieku, kiedy się je oglądało. Jak podrosłam tłumaczyłam sobie, że sprawdzam, co teraz pokazuje się dzieciom i czy jakichś głupot czasem nie wciska się im do głów. Teraz podglądam sobie różne bajki i programy dzięki bratankowi (Mali Einsteini są super i Ciekawski George i Pocoyo, i oczywiście Tomek i Przyjaciele, a także wielu innych). Przyjdzie dla bratanka czas na Uszatka i Krecika, Wilka i Zająca, Parauszka. Na pewno spróbuję mu je pokazać.

Może w moim wieku oglądanie co jakiś czas bajek wydaje się nieco nie na miejscu, ale ja to lubię. Podobnie jak lubię zbudować bazę wojskową z klocków, ułożyć tory dla plastikowego pociągu, pograć w bierki, czy przetestować pistolet na kulki i gotowe płyny do puszczania baniek mydlanych.

Czy damy radę? - Zapytał Bob Budowniczy. - Tak! Damy radę! Będziemy pamiętać i od czasu do czasu oglądać dostępne w Internecie i w stacjach komercyjnych produkcje archiwalne i te całkiem nowe. Jest mnóstwo książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, ludzi do poznania, miejsc do zwiedzenia, piwa do wypicia. Kto jednak powiedział, że nie znajdziemy raz w roku czasu, żeby studiować życie stawu w Pająku Chwacie czy empatię w Kiwaczku?

Na koniec skrócony wykaz sprawdzonych bajek (czasem to tytuły a czasem imiona głównych bohaterów):

Bajki i baśnie polskie, Bajki zza okna, Bąblandia, Benjamin Blumchen, Bob Budowniczy, Bolek i Lolek, Bouli, Bracia Koala, Brygada RR, Colargol, Denver ostatni dinozaur, różne cykle Disneya, np. Silly Symphonies, Ferdynand Wspaniały, Filemon i Bonifacy, Fraglesy, Gumisie, Jacek i Agatka, Joshua Jones, Kacze opowieści, Kangurek Hip-Hop, Kasztaniaki, Kiwaczek, Koziołek Matołek, Krecik, Kubuś Puchatek, Listonosz Pat, Madeline, Makowa Panienka, Małe zoo Lucy, Małgosia i buciki, Marceli Szpak, Marcelino, chleb i wino, Maurycy i Hawranek, Między nami bocianami, Miś Uszatek, Nodi, O czym szumią wierzby, Pająk Chwat, Pampalini, Pani Pająkowa i jej przyjaciele ze Słonecznej Doliny, Pingwin Pik-Pok, Podróże Kapitana Klipera, Pomysłowy Dobromir, Porwanie Baltazara Gąbki, Proszę słonia, Przygody Gąski Balbinki, Przygód kilka wróbla Ćwirka, Psi żywot, Pszczółka Maja, Reksio, Rumcajs, Sąsiedzi, Smerfy, Stacyjkowo, Strażak Sam, Tabaluga, Tajemnice Wiklinowej Zatoki, Traktor Tom, Weterynarz Fred, Wilk i Zając, Wodnik Szuwarek, Zaczarowany ołówek, Żółw Franklin, Żwirek i Muchomorek, francuska bajka o szczurach portowych i powstała w tym samym czasie brytyjska, nie pamiętam z jakimi zwierzętami w roli głównej (miały pomagać obalać narodowe stereotypy), coś o krokodylu z Australii, coś o ożywionym mamucie, a także z pewnością kilkadziesiąt innych, których nie pamiętam, bądź też zupełnie myli mi się, czy były nadawane wieczorem, czy w innych porach dnia.

Dobranoc:)

niedziela, 17 listopada 2013

Przeprowadzka

"Gravity" i "Grę Endera" polecam. Sprawdziłam je w kinie i tak jak wynikało z zapowiedzi, warte są obejrzenia na dużym ekranie. To teraz jeszcze "RoboCop".

Zdrapek ma się średnio. Jako znany podróżnik zaliczył właśnie czwartą przeprowadzkę w ciągu dwóch lat. Tak się złożyło, że jak tylko zaczął się chłopak komfortowo czuć w gościnnych progach, w których zamieszkaliśmy trzy tygodnie temu, okazało się, iż wyprowadzamy się z Łodzi. I chociaż wiemy, że to dla naszego dobra, na razie nieśmiesznie się czujemy. Będzie nam Łodzi brakowało.

W ostatnim łódzkim mieszkaniu miałam tak, że jak wyjrzałam przez okno to widziałam górne światła najwyższego komina EC-3. Mruga skubaniec na czerwono do samolotów i helikopterów. Czyż to nie uprzejme z jego strony?
W dzieciństwie oglądałam z bliska komin EC2 w Czechowicach-Dziedzicach. W Krakowie przez jakiś czas stacjonowałam w sąsiedztwie Łęgu. W Łodzi podziwiałam kominy wszystkich trzech działających jeszcze elektrociepłowni. Mieszkałam w Boat City na tyle długo, że zdążyłam się z nimi zapoznać. Zresztą, nie ukrywajmy, trudno w Łodzi nie mieszkać w pobliżu kominów. Najbardziej lubiłam trzy pokaźne konstrukcje z EC-2 przy Wróblewskiego, ale EC-3 i EC-4 nie są złe. Niestety dla mnie, a stety dla gospodarki i środowiska, elektrociepłownia górująca nad Politechniką ma zostać wyłączona do 2015 roku. Jej zadania przejmie Trójka. Tymczasem zaginiona do niedawna w akcji Jedynka piękna i pachnąca czeka na pozostałych aktorów budowanego właśnie Nowego Centrum Łodzi. Ta najstarsza łódzka elektrociepłownia skutecznie naprowadzała mnie na Łódź Fabryczną, kiedy pierwszy raz przyjechałam do miasta włókniarzy.
Teraz będę mieszkać niedaleko innych kominów. I kopalni.

O Łodzi zwykle mówi się źle. Wypadek, zabójstwo, dzieciobójstwo, beczkowanie, łowienie skór, pożar itd. Z rzadka tylko przebije się jakiś pozytyw, ale i on pachnie podejrzanie. Nie lubię też jednak nadmiernego lokalnego patriotyzmu. Łódź ani nie wypięknieje z dnia na dzień, ani nie da odpowiedniej liczby miejsc pracy swoim mieszkańcom. To po prostu niemożliwe. Wierzę jednak, że miasto przetrwa. Okrojone o tysiące obywateli szukających szczęścia gdzieś indziej, ale mówi się trudno. Łódź to nie Detroit, w Polsce duże miasta nie obumierają ot, tak sobie. Kto wie, może pewnego dnia - nie jutro i nie za dziesięć lat, ale raczej bliżej niż dalej - liczba mieszkańców wzrośnie?

To w Łodzi po spacerze w ulubionym parku, gdzie odwiedzałam cmentarz radzieckich żołnierzy, napotykałam zupełnie żywych i wesołych kolegów częstujących piwem regionalnym i dobrą muzyką. To w Łodzi na fasadzie budynku podziwiałam gotowego do biegu konia (przy okazji - czy ktoś wie co się z nim stało? Pobrykał do kuźni, czy też spadł do lecznicy Warrikoffa i tak się potłukł, że nie ma już szansy na ratunek?). To w Łodzi spotkałam katedrę przypominającą zamek z Warcrafta 2, a także blaszanego ludzika wypisz wymaluj z "Bajek robotów", reklamującego warsztat samochodowy. To w Łodzi dzięki wyciąganiu za uszy na spektakle nauczyłam się czegoś o teatrze. Nie wspominając o obecności pomysłowych i ładnych murali, legendy o Januszu, opowieści o "klimacie" i "atmosferze" w związku z budynkami podpartymi drewnianymi kłodami. I wielu innych szczegółach małych i dużych, sprawiających, że znałam to miasto lepiej niż niejeden jego stały obywatel. Były w naszym związku górki i dołki, czasem nie lubiłam tego miasta tak bardzo, że aż strach, ale akurat teraz byliśmy nad kreską.

Na pewno będę Łódź odwiedzać. Na pewno będę tęsknić za przyjaciółmi. Za miejscami też. Ale mnie i Zdrapka oprócz wspomnień czekają kolejne przygody w nowych miejscach.

Na pożegnanie dedykujemy łodzianom "We built this city" w wykonaniu Muppetów:


PS "Sure it's impossible, but we've got to try!"

środa, 9 października 2013

Saffron and Blue

Jedna z wersji flagi drużyny hrabstwa Clare w hurlingu wisi sobie u mnie w oknie i od czasu do czasu nawet powiewa. Na jej środku w białym polu znajduje się granatowa tarcza z trzema lwami rodu O'Brienów. Ponad nimi z czegoś, co wygląda jak ciasto czy też budyń wyłania się ręka z mieczem. Nie wiem czyja to ręka, ale na pewno kogoś ważnego. Z góry obu tym elementom przygląda się korona wielkiego Briana Boru. Są też oczywiście celtyckie symbole i sentencja w irlandzkim, która po angielsku brzmi mniej więcej tak: "First into battle and last to retreat". Wszystko to na tle żółtych i granatowych kwadratów, czyli tytułowych "saffron and blue".

Drużyny tego herbu wygrały w tym roku mistrzostwa Irlandii w hurlingu. Hurra!

Hurling to narodowy sport Irlandczyków. Jest podobny do kilku znanych gier zespołowych. Ma trochę z rugby, futbolu, czy hokeja na trawie. O jego wyjątkowości świadczy to, że nie zasnęłam jeszcze na żadnej transmisji jaką przyszło mi oglądać. I dość szybko, bo już po roku od pierwszego zetknięcia się z tym dziwem, wrażenia sprzed telewizora i komputerowego monitora porównałam z rzeczywistością, oglądając na żywo mecz lokalnych drużyn.

W hurling grało się na wyspie tysiące lat temu, ale zasady były dość luźne aż do XIX w. Pod koniec tamtego stulecia wzięto się za kodyfikację, by na podstawie prób i błędów osiągnąć doskonały rezultat. Podobny proces, ale z różnym wynikiem, w niemalże tym samym czasie przechodziły też piłka nożna, rugby, Gaelic football i zapewne wiele innych gier z piłką w roli głównej. W przypadku hurlinga jedne z pierwszych propozycji zawierały możliwość zdobycia punktów tylko za gola, co w krótkim czasie spowodowało drastyczny spadek atrakcyjności spotkań. Twórcy tych ustaleń, a zarazem założyciele GAA (Gaelic Athletic Association) przyjrzeli się temu krytycznie i dopuścili możliwość zdobywania punktów również za trafienie ponad poprzeczką bramki, pomiędzy słupkami pnącymi się wysoko w górę. Tyle tylko, że "zwykły" gol został wyceniony na trzy punkty, podczas gdy trafienie nad bramką na jeden punkt.

Piłka jest mała, w fakturze i wielkości podobna ponoć do tej od hokeja na trawie. Mnie łatwiej porównuje się ją z baseballową. Graczy jest po 15 w drużynie. Bramki są dwie, stosunkowo niewielkie, ale jak już wspomniałam są też wysokie słupki - całość konstrukcji wygląda jak litera H. W spotkaniach na poziomie wyższym niż lokalny pole do gry wydaje się olbrzymie: sto kilkadziesiąt metrów na prawie sto. Mecz trwa 70 minut (są też krótsze, tak samo jak są mniejsze boiska). Nie ma dogrywek, złotych bramek, rozstrzygających o losach spotkania kolejek rzutów karnych. W razie remisu powtarza się cały pojedynek, w innym terminie oczywiście. Sędziów i ich pomocników na boisku jest kilku, np. dwóch stoi za każdą bramką i sprawdza naocznie czy był gol/punkt czy nie. Tylko Croke Park, największy stadion w kraju i jeden z największych w Europie wyposażony jest w system Hawk-Eye do wykrywania punktów znad poprzeczki (po okresie testów na początku tego roku został zainstalowany tak na dobre i już po kilku miesiącach zawiódł w bardzo ważnym meczu - producent przeprosił i zrzucił winę na programistów i obsługę techniczną, spotkania nie powtórzono). Do niedawna pomocnicy zza bramek byli ubrani w białe fartuchy i przypominali pracowników apteki albo laboratorium.

Pomimo początkowego wrażenia chaosu, hurling jest dość przejrzysty. Na przykład to, że podstawowi gracze mają numery od 1 do 15 i patrząc na numerek wiadomo, kto na jakiej pozycji gra (bramkarz to "1", a atakujący w pierwszej linii to "13", "14" i "15"). Zawodnicy na wyposażeniu mają przypominające maczugi kije z dużą spłaszczoną, zakrzywioną i w ogóle odpowiednio wyprofilowaną do spełniania różnych funkcji "głową", więc jak wynikają pomiędzy nimi jakieś spory bardzo szybko potrafią rozładować agresję. Piłkę można łapać, rzucać, odbijać ręką, kijem, kopać. Sliotar może dotknąć dowolnej części ciała zawodnika, nie ma czegoś takiego jak "ręka". Nie można go jednak przetrzymywać, nie można też przebiec całego boiska z piłką w garści albo na hurleyu. Trzeba się wysilić i co kilka kroków odbić, podać, czy podrzucić, co daje graczom przeciwnej drużyny szansę przejęcia. Przejęcia rzadko kiedy wyglądają pokojowo. Mogę się tylko domyślać, że istnieje udawanie faulowania w hurlingu, ale nie po to są tam kije i po 15 ludzi w drużynie, żeby nie rozwiązać problemu z fałszującym zawodnikiem.

Hurling nie jest zawodowy. Nie ma transferów i wielkich pieniędzy. Są fundusze, bo jest potrzebne wyposażenie, czy dojazd na miejsce treningów i spotkań, ale nie są one kluczowe. Drużyny utrzymują społeczności lokalne, sponsorzy, no i zawodnicy. Gracze są związani z drużyną tego miasteczka, bądź też hrabstwa, w którym mieszkają lub pracują. Jeśli znajdą sponsorów to mogą więcej czasu poświęcić na treningi, jeśli nie mają sponsorów to ćwiczą po swojej normalnej pracy. Najważniejsze są sport i dobro drużyny.

Nie wszystko jest oczywiście takie znowu wspaniałe. Chociaż oglądałam kilka lat temu w telewizji mecz, w którym rozsierdzonych kibiców przeciwnych drużyn uspokoiło dwóch policjantów przemawiających do tłumu (funkcjonariusze Gardy rzadko kiedy mają ze sobą broń ostrą, rzadko też decydują się na użycie pałek czy gazu), nie zawsze tak pokojowo się kończy. Z pewnością jednak - tu znowu przypuszczenie - przemoc stadionowa i poza stadionowa to wąski margines. Realnie na to patrząc: mieszkańcy miasteczek danego hrabstwa nie mogą zbyt często się na siebie denerwować, bo gracze ich drużyn mają szansę wystąpić w reprezentacji na poziomie ponadlokalnym, z kolei hrabstwa między sobą grają tak rzadko, że rozruchy byłyby trudne do zorganizowania i zakorzenienia w świadomości. I jeszcze coś. Irlandia podzielona jest na cztery historyczne prowincje: Leinster, Ulster, Connacht i Munster. Najlepiej znamy Ulster, czyli Irlandię Północną z górnym kawałkiem Republiki. Leinster to tam gdzie Dublin, czyli na południowym wschodzie. Północ zachodniej części wyspy zajmuje Connacht - tam najłatwiej znaleźć można kogoś mówiącego po irlandzku. Munster obejmuje południowy zachód. Clare, czyli hrabstwo, któremu kibicowałam to właśnie Munster. Cork, z którym rozgrywano mecz finałowy to również Munster. Tak czy inaczej tegoroczne zwycięstwo należałoby więc do tej samej prowincji. O co tu się na siebie złościć? Zresztą, Davy Fitzgerald, szef Clare (wyobraźcie sobie zawsze wściekłego, tak jak na meczu z Napoli, Jurgena Kloppa - to właśnie definicja Davy'ego), zanim wyszedł na boisko w pierwszym z meczów finałowych, powiedział, że teraz wszystko zależy od drużyny i nie będzie żadnych usprawiedliwień: albo są lepsi i wygrają albo też ulegną lepszym od siebie. Żadnej tam głębokiej filozofii i ubezpieczania tyłów. I pomyśleć, że ten współczesny, dynamiczny i brutalny, ale wydający się najczystszym ze sportów, z którymi do tej pory się zetknęłam, hurling, wziął się z ciągoty dawnych Irlandczyków do rozstrzygania sporów siłą.

Do niedawna myślałam, że tak jak rugby hurling jest dużo mniej urazowy niż piłka nożna czy futbol amerykański. Myliłam się. To znaczy jest mniej urazów, ale niewiele mniej. Tak wynika z badań naukowych. Z mojego doświadczenia wynika, że żaden gracz hurlinga nie przyzna się do tego, ile zdrowia kosztowała go gra. Nawet jeśli stracił oko albo prawie nie może chodzić przez uraz kolana sprzed lat, złego słowa na temat bezpieczeństwa tego sportu nie powie.
W hurlingu nigdy nie było dużego wyboru ochraniaczy. To nie zakuci w zbroje futboliści, nawet o ochronie zębów do niedawna nie myśleli. Jeszcze kilka lat temu nie wszyscy zawodnicy nosili coś tak podstawowego jak kask. To od nich zależało, czy decydują się na ryzyko i brak zwrotu kosztów opieki medycznej (gra bez kasku), czy też chronią swoje zdrowie w minimalnych stopniu. Niektórzy uważali, że ten ograniczający widoczność i ruchy głowy element jest utrapieniem. Coś się musiało zmienić, bo w tym roku w oglądanych przeze mnie meczach kaski mieli wszyscy zawodnicy.

Tegoroczny finał został rozegrany w dwóch częściach. 8 września mecz zakończył się remisem, więc na 28 września wyznaczono powtórkę spotkania (w międzyczasie, 14 września, tytuł wywalczyli żółto-niebiescy do lat 21). W pierwszym starciu zdarzyła się historyjka jak z amerykańskiego filmu: pomimo przewagi punktowej przez większą część gry Clare było pod koniec na straconej pozycji, ale w ostatnich minutach doprowadziło do remisu. W meczu decydującym o mistrzostwie też nie brakowało emocji. Najlepszy wybijający wolne i karne gracz Cork, bramkarz, pokonał kilkunastu graczy Clare zasłaniających swoją bramkę murem i zdobył ważnego gola. Z 5 jakie wbiło Corkowi Clare dwa wydawały się być cudem, ale takim pozytywnym, a nie spod znaku Maradony. Zresztą, zarówno goli, jak i zwykłych punktów było sporo a niejeden z tych ostatnich został zdobyty przez uderzenie piłki kijem z połowy albo zza połowy boiska. Oglądając hurling po prostu nie sposób się nudzić.

Moje hrabstwo jest nieoficjalnie podzielone na dwie części: we wschodniej przeważa hurling a w zachodniej Gaelic football. Obie drużyny są jednak wspierane przez niemal wszystkich mieszkańców (wyjątki to np. osoby, które pracują w innych hrabstwach i wybrały identyfikację z miejscem pracy). W sierpniu Ennis, stolica Clare, wyglądała jak źółto-niebieski świat. W każdej sklepowej witrynie, nad każdą ulicą, na każdym domu powiewała flaga, chorągiewka albo chociaż wstążeczka w kolorach "saffron and blue". Zupełnie jak w moim oknie.

sobota, 31 sierpnia 2013

Podglądacze

W "The Secret World of Arrietty" poznajemy życie małych ludzi mieszkających w domu dużych ludzi. Bohaterowie są tak mali i sprytni, że ich wielcy sąsiedzi nigdy ich nie widują. To piękna fantazja Studia Ghibli na temat "Pożyczalskich" Mary Norton. Dzięki przyjaciołom Totoro podglądamy - bardzo subtelnie - urzekający świat Arrietty. Patrzymy tak, jak nas do tego przyzwyczaiło kino. Jakby na jednej ze ścian danego pomieszczenia czy w innym elemencie danej sceny znajdowało się weneckie lustro pozwalające obserwować pozostając anonimowym.

Twórcy "The Burrowers: Animals Underground" z BBC Two wykorzystali podobną sztuczkę w zupełnie realnej rzeczywistości.
Nie ma już białych plam na mapach, ale to nie znaczy, że o Ziemi wiemy wszystko. Jedną z tych rzeczy, których nie znamy są szczegóły życia ryjących zwierząt. Nakręcono pewnie tysiące godzin materiałów w podziemnych norach i tunelach, ale to zawsze jakieś wyrywkowe sceny. Brak było całościowego obrazu. Tak przynajmniej twierdzą autorzy pomysłu. Stworzono zatem wyjątkowe plany zdjęciowe, przypominające trochę fragmenty wioski hobbitów. Pośród korzeni ogromnego drzewa, w pobliżu rozległych łąk i średniego stawu zaplanowano i wybudowano system jam i przejść różnej wielkości, dostosowany do potrzeb zaproszonych gości. Wśród nich są przedstawiciele trzech gatunków: borsuka, szczura wodnego i królika (czasem będą się też pojawiać krety). Ich przygody poznajemy dzięki temu, że w zaprojektowanym dla nich podziemnym środowisku znalazło się miejsce na szyby i lustra weneckie. Są też bardziej tradycyjne sposoby umieszczenia kamer: pośród liści, czy w fałszywych elementach krajobrazu. Dokumentaliści i naukowcy (a wraz z nimi my) siedzą sobie w przystosowanych do ludzkiego wzrostu niewielkich pomieszczeniach, bądź też przed monitorami komputerów i podpatrują, co też tam ryjonki zmajstrowały. W zestawie są wyprawy po jedzenie, ucieczki, rycie, kopulacja, spanie, budowanie gniazd, wychowywanie młodych. Wszystko to, co znamy z innych filmów przyrodniczych. O tyle wyjątkowe, że dotyczące bardzo bliskich nam gatunków (nie tak jak w oceanarium), a dzięki temu, iż to ograniczona przestrzeń oglądamy absolutnie wszystko, co też te zwierzęta robią. Wielki brat w podziemiach. Ale bez swych minusów. Co prawda uczestników nie zapytano o zdanie, ale tylko dlatego, że to niemożliwe. Owszem, ludzie zachowali się jak zwykle, czyli sami zdecydowali o wszystkim, wpływając na życie zwierząt tak czy inaczej. Jednak futrzaki nie wyglądają na zestresowane poruszaniem się po scenie. Budowniczowie pomyśleli też o ochronie bohaterów przed drapieżnikami. Nie mamy gwarancji, że nie dzieje się i nie stanie się nic złego, ale wszystko wydaje się być przeprowadzane z dużym pomyślunkiem i wyczuciem. Można temu zaufać albo nie. Ja zaufałam.

poniedziałek, 15 lipca 2013

"Ptak bez skrzydeł"

To parafraza fragmentu poezji Byrona i tytuł mini-serii obecnej na antenie TVP kilkanaście lat temu. Zdanie o braku skrzydeł odnosiło się co prawda do miłości, a dokładniej mówiąc do jej braku, ale nie o to tu chodzi. W serialu pokazano krwiożerczość generałów i okrucieństwo I wojny światowej. I chociaż tamtemu konfliktowi poświęcono dużo lepszych produkcji, np. "Ścieżki chwały", "Na zachodzie bez zmian", "Gallipoli", "War Horse", czy sekwencję z zasiekami i końmi w maskach przeciwgazowych w "Wichrach namiętności", to właśnie "Ptak bez skrzydeł" jako pierwszy zwrócił moją uwagę na potrzebę zniszczenia romantycznego wizerunku wojny.

W jednej ze scen tego serialu do przyokopowej kwatery wraca zmęczony brytyjski oficer. Celuje w swojego kolegę z rewolweru i każe mu maszerować w swoją stronę. Kolega najpierw jest zdezorientowany, a potem przerażony. Nieraz już zapewne widział w tych stronach szaleństwo. Ale oficer nie zwariował. Po przykrym dla obu stron pokazie wytłumaczył, że to rozkaz dowództwa. Nazajutrz brytyjscy żołnierze z ich odcinka frontu mają wyjść ze swoich okopów, marszowym krokiem przejść przez ziemię niczyją, po czym zająć stanowiska przeciwnika. Prosty sztabowy przepis na rzeź.

Mniej więcej tak wyobrażamy sobie I wojnę światową na froncie zachodnim: dwie postrzępione linie okopów pełne milionów żołnierzy, błota, wszy i szczurów, pomiędzy nimi najeżona zaporami i zasiekami, zryta wybuchami pocisków ziemia niczyja, a nad tym wszystkim samotny balon obserwacyjny i Czerwony Baron w pogoni za kolejną ofiarą. Co jakiś czas żołnierze jednej albo drugiej strony wypełzają z okopów i przy dźwiękach gwizdków oraz werbli próbują nie polec na polu chwały. Generałowie raczą się zaś herbatką, koniakiem i zakąską w odległym pałacu.

I wojna światowa to jeszcze ten okres, kiedy nawet w armiach państw zachodnich nie patyczkowano się z tym, co dzisiaj znamy jako zespół stresu pourazowego (PTSD), a za tak zwane tchórzostwo karano śmiercią. To ten sam czas, kiedy bez cienia wstydu, bez żadnych oporów, rządzący i wysocy oficerowie wmawiali całym społeczeństwom, że zdobycie kilkuset metrów ziemi kosztem życia kilku tysięcy ludzi jest przełomowym momentem jakiejś kampanii. Dziennikarstwo było już wtedy rozwinięte, fotografia prasowa również, ale przecież od czego są cenzura i manipulacja.

Symbolem wojny na Pacyfiku stało się kilku Marines zatykających amerykańską flagę na Iwo Jimie, z wojny o Falklandy szczerzy się do nas książę Andrzej, "Pustynną Burzę" pamiętamy jako rozbłyski wybuchów daleko za plecami reportera CNN, tzw. wojna z terroryzmem przedstawia się płonącymi wieżami WTC.
Tylko z nielicznymi konfliktami kojarzę same przerażające, smutne, dosłowne zdjęcia tragedii z frontu i zaplecza.
Nie wiem, jakie obrazy utkwiły w pamięci ludzi żyjących w czasie I wojny światowej, ale tak sobie myślę, że z pewnością nie te, które powinny, skoro niedługo po Wielkiej Wojnie wybuchła jeszcze większa. To zresztą chyba nigdy nie są te, które powinny.

Dopiero niedawno dotarło do mnie, że nie mam pojęcia jak to wyglądało w Związku Radzieckim. Oczywiście, dość wcześnie zakochałam się w "Opowieści o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja, zapoznałam się też z "Żołnierskim szczęściem" Walentyny Czudakowej,  a z filmów ze wspaniałym - chociaż miejscami artystycznie wydumanym - "Lecą żurawie", ale nadal niewiele wiem o niepropagandowym przedstawieniu tego, jak wojna nie tylko odbierała, ale i niszczyła ludzkie życia, niezależnie od odległości od linii frontu i liczby lat, jakie minęły od parady zwycięstwa. Znalazłam już jedną książkę zawierającą wspomnienia o byłych żołnierzach chowających się przed wyimaginowanym nalotem do wybudowanych na domowych podwórkach schronów, kierujących ruchem na "przyfrontowych" skrzyżowaniach, czekających do końca życia na tych, którzy z wojny nie wrócili. Ta książka to "Urodziłam się nad Bajkałem" Bełły-Chan Skwarskiej. Mam nadzieję, że niedługo natrafię na równie poruszający wiersz opowiadający o powojennych cieniach, o których oficjalnie w Związku Radzieckim się nie mówiło.

Po produkcjach Toma Hanksa i Stevena Spielberga ("Szeregowiec Ryan", "Kompania braci", "Pacyfik"), a także Clinta Eastwooda ("Sztandar chwały", "Listy z Iwo Jimy"), czy świetnie dopracowanych próbach rozliczania mitów z kin narodowych ("Kokoda", "Indigènes") można mieć najbliższe jak się da - dopóki nie doświadczymy konfliktu na własnej skórze - wyobrażenie o tym, jak wyglądała II wojna światowa w Europie Zachodniej i na Pacyfiku. Nie znajdziemy w nich piękna walki i umierania za ojczyznę. Są za to obrazy przygnębienia, wyczerpania, załamania, ran, chorób, a w końcu "nieludzkich" odruchów "zezwierzęcenia".

Nie istnieje uniwersalne lekarstwo na głupotę postrzegania wojny jako historycznej konieczności, wielkiej przygody, czy kuźni narodowych bohaterów. Gdyby istniało, wymienione przeze mnie filmy i książki znajdowałyby się na recepcie. Tak jak poniższe słowa przenoszące nas na front zachodni sprzed niemalże stu lat.


"No Man's Land" ("The Green Fields of France")
Eric Bogle

Well, how do you do, Private William McBride,
Do you mind if I sit down here by your graveside?
And rest for awhile in the warm summer sun,
I've been walking all day, and I'm nearly done.
And I see by your gravestone you were only nineteen
When you joined the glorious fallen in 1916,
Well, I hope you died quick and I hope you died clean,
Or, Willie McBride, was it slow and obscene?
Did they beat the drum slowly, did they play the pipes lowly?
Did the rifles fire o'er you as they lowered you down?
Did the bugles sing "The Last Post" in chorus?
Did the pipes play "The Flowers of the Forest"?
And did you leave a wife or a sweetheart behind
In some faithful heart is your memory enshrined?
And, though you died back in 1916,
To that loyal heart are you forever nineteen?
Or are you a stranger, without even a name,
Forever enshrined behind some glass pane,
In an old photograph, torn and tattered and stained,
And fading to yellow in a brown leather frame?
Well, the sun's shining down on these green fields of France;
The warm wind blows gently, the red poppies dance.
The trenches have vanished long under the plow;
No gas and no barbed wire, no guns firing now.
But here in this graveyard it's still No Man's Land;
The countless white crosses in mute witness stand
To man's blind indifference to his fellow man.
And a whole generation who were butchered and damned.
And I can't help but wonder now, Willie McBride,
Do all those who lie here know why they died?
Did you really believe them when they told you "The Cause"?
Did you really believe that this war would end wars?
Well the suffering, the sorrow, the glory, the shame,
The killing, the dying, it was all done in vain,
For Willie McBride, it's all happened again,
And again, and again, and again, and again.

niedziela, 16 czerwca 2013

Smoki

Czy kładąc się spać jakieś dwadzieścia lat temu baliście się Raptora z "Parku Jurajskiego"? Może trochę tak.

Co prawda Raptor nie miał skrzydeł, tylko łapki, ale ze smokiem i tak mógł zostać pomylony.

Skąd wzięły się smoki? (I czemu jadają głównie dziewice i owce, chciałoby się dodać.) Czy z tego samego źródła, co opowieści o cyklopach, morskich potworach, duchach, wampirach i innych dziwach? Ze strachu, braku wiedzy, potrzeby niesamowitości w życiu? Pewnie tak.

Przypominają dinozaury. Obstawiam, że zupełnie nieprzypadkowo. Na szczątki tych gadów natrafiano przecież na długo przed "wojnami o kości". Na dodatek nie wszystkie organizmy sprzed milionów lat wzięły i wyginęły, znikając, kamieniejąc, czy uroczo zatapiając się w bursztynie. Do dzisiaj możemy podziwiać w niewiele zmienionej formie krokodyle, żółwie, jaszczurki. No i ptaki. Wyobraźmy sobie, że od jednego organizmu bierzemy pełną ostrych zębisk paszczę, od drugiego pancerz, od trzeciego kolce i łuski, kolejnemu kradniemy długowieczność, a ostatniemu skrzydła - powstaje smok jak malowanie.

Oprócz sytuacji, kiedy to siedzącego na karniszu wielkiego konika polnego uznałam za smoka (potwór na miarę kanapkowych możliwości), a także tej, w której główną rolę odegrał dobijany przez domowego kota nietoperz, raczej nie bałam się legendarnych gadzin. To z pewnością wina dobranocek. Przez takie postaci jak Smok Wawelski, nie nabyłam odpowiedniej perspektywy.

Zgaduję, że większość wizerunków wampirów, które powstały na Ziemi, przedstawia żywiące się krwią istoty jako ohydne monstra. Smoki to przy nich szczęściarze. Nawet ta paskuda, co to ją musiał święty Jerzy przebić, na wielu przedstawieniach jest całkiem niebrzydka. Wraz z postępem i osiągnięciami dorobiliśmy się zaś smoka z mimiką i głosem Seana Connery'ego. Draco był piękny. A do tego mądry i dowcipny. Siarkę temu, kto nie uronił łzy poznając jego historię!

Draco, bohater "DragonHeart"

Niestety, zwykle nie pamiętam imienia smoko-psa z "Niekończącej się opowieści". Był nieco zbyt rozciągnięty i sztuczny, ale do tego ciepły, mądry i dobrze nastawiony do otaczającej go rzeczywistości. Jest w nim to coś, co sprawia, że znajduje się w pierwszej trójce moich smoczych znakomitości.

Przynoszący szczęście Falkor

Trzeci zabójczo mądry przystojniak to Villentretenmerth z opowieści o Wiedźminie. Jeden z ostatnich przedstawicieli swego wspaniałego gatunku. Z opisu wynika, że spokojnie mógłby sobie z Draco i Falkorem usiąść przy jednym stole i obalając tonę jagniąt i dziewic rozwiązać wszystkie światowe problemy. Gdyby tylko chciał.

Są też oczywiście inni. To nie jest tak, że jestem już zamknięta na zionące ogniem i wydłubujące rycerzy spomiędzy zębów propozycje.

"Jak wytresować smoka" jest świetnym przykładem na to, że istniejący podręcznik (w tym przypadku dotyczący różnorodności latających gadzin) nie zwalnia z myślenia i odkrywania prawdy. Film jest wzruszająco zabawny, jeśli chodzi o przedstawienie głównego bohatera jako cherlawego badacza-konstruktora, a smoka jako jego niby-mrocznego niby-psa.

Niedługo w kinach będzie można podziwiać Smauga, ale nie czekam na to z niecierpliwością. To nie "ten" smok. Jeśli chodzi o te naprawdę niebezpieczne, największe wrażenie zrobiły na mnie ostatnio smoki Daenerys Targaryen. Nie czytałam jeszcze nawet pierwszej części sagi George'a R.R. Martina, ale znam już niektóre odcinki serialu "Gra o tron". Z całej gamy różnorodnych postaci, jakie można spotkać w tej opowieści, do gustu przypadła mi właśnie Daenerys. I to nie tylko dlatego, że jest ładna i - przynajmniej na początku - dobra. Decydujące okazały się niespodzianki, które wykluły się z jej prezentu ślubnego.

Daenerys z jednym z dzieci

Nigdy w życiu nie spotkałam i nie spotkam smoka, ale jakoś tak raźniej mi z myślą, że pomykają po fantastyce. Mordują i palą, nie da się zaprzeczyć. Mogą być też przyczyną straszliwej choroby, w opowieści o Skrytobójcy, jaką napisała dla nas Robin Hobb, nazwanej "kuźnicą". Jednak często są również symbolem nadziei. I tak jest w każdej z wymienionych przeze mnie historii.

poniedziałek, 20 maja 2013

Piękna gra

Jak zdążyliśmy się przekonać, RoboCop nie okazał się być "the future of law enforcement". Przyznaję, że cieszę się z tego powodu. Lepiej zachowanie człowieczeństwa przez Murphy'ego-cyborga oglądać na ekranie niż sprawdzać w rzeczywistości.
Pod koniec tego albo na początku przyszłego roku w kinach zagości nowa wersja kultowej produkcji z lat 80. Na pewno wiem na razie tyle, że nie podoba mi się hełm nowego RoboCopa, ale z niecierpliwością czekam na premierę. Nie ma to jak nutka niepewności związana z tym, jak przyjmie się po latach historyjkę o walce dobra z OCP.


Kolejna produkcja, na którą czekam, to "Gra Endera". Zdaje się, że to pierwsza ekranizacja jednej z moich ulubionych książek fantastycznonaukowych. Tu z kolei lekka nutka każe sprawdzić, czy realizatorzy poradzili sobie z dosyć trudnym zadaniem.
W "Grze Endera" Ziemię zaatakowały istoty myślące, zaawansowane technicznie, wyglądające jak duże pszczoły - tak to pamiętam. Coś podobnego jak w "Starship Troopers" (ciekawostka: film o żołnierzach kosmosu zrobiła ekipa "RoboCopa" pod wodzą Paula Verhoevena), tylko zupełnie inaczej. Przede wszystkim w Troopersach na pierwszym planie znajdowała się galaktyczna piechota (tak jakby morska), a w "Enderze" chodzi o odnalezienie i przeszkolenie cudownego dziecka-dowódcy.


Na koniec coś, co będzie można oglądać w kinach mniej więcej w tym samym czasie co Endera. Jeśli chodzi o tematykę, znajduje się zdecydowanie bliżej nas niż wymienione wyżej opowieści. O istnieniu "Gravity" dowiedziałam się tydzień temu, kilka godzin po tym, jak astronauci z ISS odbyli spacer kosmiczny w celu naprawy systemu chłodzenia. Z zapowiedzi wynika, że film Alfonso Cuarona jest taki jak trzeba, taki jak kosmos: straszny, ale jaki piękny!


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

W stronę zachodzącego słońca

Przez chwilę jechałam dzisiaj w stronę zachodzącego słońca. Nie byłam jednak kowbojem od "My Rifle, My Pony and Me", tylko pasażerką MPK.

Prawdopodobnie to w westernach uchwycono najwięcej wschodów i zachodów słońca w historii kina. W jednym z odcinków przygód młodego Indiany Jonesa, Indy pakuje się w kabałę na środku niczego, czyli w Monument Valley, gdzie spotyka Johna Forda. Zupełnie logiczne, wszak robienie filmów niewiele się wtedy różniło od poszukiwania przygód. Panowie się zaprzyjaźniają i razem pracują nad wiekopomnym dziełem. Okazuje się, że Ford zaczyna pracę od końca, czyli od ujęcia odjeżdżającego w stronę zachodzącego słońca bezimiennego kowboja. Zapewne wcześniej bohater ten uratował jakieś senne miasteczko z rąk bandytów, przepędził bydło przez pustynię, bądź też zrobił jedno i drugie, po drodze spotykając piękną panią, z którą niekoniecznie związał się na dłużej. Szanujący się kowboj wysoko przecież ceni wolność w kameralnym towarzystwie konia, siodła, derki, kapelusza, fasoli, patelni, zapałek, tytoniu, manierki, kabury, karabinu i Colta.

Na filmoznawstwie bardzo lubiłam opowieści o historii kina. Było ich niewiele, przez co lubiłam je jeszcze bardziej. Nie chodzi o żadne tam takie roztrząsanie cech stylu, reżysera, czy fali, tylko daty, fakty i zarysowującą się pomiędzy nimi historyjkę z Nickelodeonami i Pinkertonami w tle. Nickelodeon to inaczej kino. Płaciło się nicklem, czyli - zdaje się - pięciocentówką, a oglądało w odeonie, czyli tancbudzie zbitej z desek, bądź też jarmarcznym namiocie (chodzenie do kina było wówczas równie niebezpieczne jak opiekowanie się krowami na Dzikim Zachodzie - taśma filmowa była łatwopalna). Pinkertoni to pracownicy agencji Pinkertona, praszczura policji i FBI. Na przełomie XIX i XX wieku była to darzona przez wielu nienawiścią prywatna agencja detektywistyczna i ochronna. W interesującym nas przypadku chroniła interesy Thomasa Edisona, który - jako amerykański wynalazca kina - miał prawo ściągać opłaty licencyjne za używanie urządzeń do nagrywania i odtwarzania ruchomych obrazów. W celu uwolnienia się od agentów, biedni filmowcy oddalali się coraz bardziej od wschodniego wybrzeża. Gdzie podążali? W stronę zachodzącego słońca. I tak powstało Hollywood. Dalej był już tylko ocean.

Wielkie, czerwone słońce idące spać. Co się dziwić, że przywołało piękne wspomnienia.

środa, 3 kwietnia 2013

Zimowanie

W ogrodzie koło ścieżki stał sobie chochoł i rozmawiał z jesiennym wiatrem. Przyszedł do niego Kolczatek. Podniósł nosek i popatrzył na słomianą osobę. Chochoł spojrzał z wysoka, potem ukłonił się miłemu gościowi.
- Czy mógłbym zamieszkać na zimę pod twoim słomianym dachem? - zapytał jeżyk.
- Zamieszkać u mnie? - zdziwił się chochoł. - Nie, u mnie już ktoś mieszka.
Tego się jeżyk nie spodziewał. Kto może mieszkać pod chochołowym dachem?
- Ktoś bardzo piękny - powiedział chochoł. - Jeżeli zgadniesz, kto wie, może i dla ciebie znajdzie się miejsce.
- Ktoś bardzo piękny, mówisz. A jak ubrany?
- Latem ubiera się w czerwoną sukienkę. Ale teraz śpi, więc, proszę cię, mów ciszej.
- W czerwoną sukienkę, w czerwoną sukienkę... - powtarzał Kolczatek zamyślony. - Nie, chyba nie zgadnę. Powiedz coś więcej.
Chochoł pochylił się niżej i szepnął:
- Ona jest podobna do ciebie.
- Do mnie? Nigdy nie noszę czerwonej sukienki. Ani latem, ani zimą.
- Ale masz kolce. I ona też ma kolce.
Jeżyk usiadł i jedną łapką obliczał na pazurkach drugiej:
- Ma kolce, ma czerwoną sukienkę... Nie wiem. Powiedz sam.
Ale chochoł nie chciał zdradzić tajemnicy. Powiedział tylko:
- Przyjdź do mnie w odwiedziny wiosną. Ona się obudzi.
I jeżyk odszedł.
"Przyjdę wiosną i zobaczę, kto mieszka pod chochołowym dachem. Ale gdzie znajdę mieszkanie na zimę?".
Nad stawem stała wierzba, była rozczochrana i trzęsła się na jesiennym wietrze. Trochę ze strachem zapytał ją Kolczatek, czy da mu na zimę mieszkanie pod swoimi konarami.
Wierzba poruszyła ciemnymi włosami i powiedziała:
- U mnie już ktoś mieszka. Widzę, że masz ciekawy nosek i pewnie chciałbyś wiedzieć, kto. Tego ci nie powiem.
- Powiedz chociaż jak wygląda - prosił jeżyk.
- Ma płaszczyk zielony jak trawa. Poza tym umie grać.
- Ma płaszczyk zielony jak trawa i umie grać... - powtórzył jeżyk. - Czy na skrzypeczkach? Bo jeżeli tak, to może to świerszczyk?
Ale wierzba odpowiedziała trochę niecierpliwie, bo wiatr targał ją za włosy.
- Za dużo chciałbyś wiedzieć, mój kolczasty gościu. Przyjdź wiosną. Zobaczysz.
Jeżyk spuścił ciekawy nosek.
- Nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do ogrodu; coraz silniejszy wiatr się zrywa.
W ogrodzie za klombem leżał duży kamień. Z jednej strony siwy mech zwisał mu jak broda.
- Czy nie mógłbym znaleźć u ciebie zimowego mieszkania? - zapytał jeżyk grzecznie.
Kamień, który nigdy w życiu nie ruszał się z miejsca, odzywał się też bardzo niechętnie. Mruknął grubo, tak jakby i głos miał obrośnięty mchem:
- U mnie już ktoś mieszka.
- U ciebie też? Kto?
- Oho, powiem ci głośno, wicher usłyszy, zawoła mróz, zmrożą mojego lokatora.
- Powiedz chociaż, jak wygląda - prosił jeżyk.
- Jak wygląda? Mały, złoty...
- Mały, złoty? I co jeszcze?
Ale kamień nie odpowiedział już nic. Milczał zwyczajem wszystkich kamieni, tylko przez chwilę jeszcze drżała mu na wietrze siwa broda.
Jeżyk odszedł w drugi koniec ogrodu. Rósł tam krzak berberysu. Liści tu było na ziemi dużo, brunatnych, szeleszczących.
- Czy mogę zamieszkać u ciebie, berberysie?
- Dobrze - zgodził się berberys. - Miękko tu będzie, cicho.
Więc jeżyk zagrzebał się w liście, zwinął się w kłębek i zasnął. Spał, spał, aż przyszła wiosna, a z nią wszystkie wesołe wietrzyki. Jeden z nich obudził wierzbę nad stawem, drugi szepnął coś chochołowi do ucha, a trzeci rozwichrzył siwą brodę kamienia. Ostatni dmuchnął w posłanie jeżyka.
Wygrzebał się Kolczatek spod liści i poszedł do chochoła. Ale chochoła nie było przy ścieżce. Stał oparty o płot, słomiany płaszcz miał rozpięty i potargany. Na jego dawnym miejscu czerwona róża otrząsała rosę z pąków.
- Witaj! To ty mieszkałaś całą zimę pod słomianym dachem chochoła. Jesteś piękna!
Róża schyliła głowę. Kropelka rosy z jej płatka spadła jeżykowi na nos.
Pobiegł do wierzby. Nie była już czarna i rozczochrana, nie. Miała piękne, jasnozielone włosy, miękkie i pachnące wiosną.
- Kto mieszkał pod jej korzeniami? - przypomniał sobie jeżyk. - Aha! Ktoś, kto ma płaszczyk zielony i umie grać.
- To ja - odezwała się zielona żabka, która właśnie siedziała pod wierzbą.
- Czy naprawdę umiesz grać? - zapytał jeżyk, przyglądając się jej białej kamizelce i rękawiczkom.
- Umiem. Przyjdź nad staw wieczorem, posłuchasz koncertu.
- Przyjdę. A teraz spieszę się, bo muszę zajrzeć pod kamień.
"Muszę zobaczyć, kto to jest ten >mały, złoty<" - myślał jeżyk.
Przyszedł w samą porę: właśnie spod kamienia wybiegała okrągła kuleczka, błyszcząca w słońcu jak drogocenny kamyczek.
- Stój, stój, kto jesteś, "mały, złoty"?! - wołał jeżyk, bo kuleczka już znikała pod młodą trawką.
- Ja? Żuczek. Jestem żuczek.
Jeżyk chwilę patrzył za nim.
- Wszyscy opuścili swoje zimowe mieszkania. Wiosna! Pójdę do róży, zaproszę żuczka i wieczorem posłuchamy razem koncertu żabek nad stawem.

Helena Bechlerowa (ilustrowała Danuta Przymanowska-Rudzińska), Kolczatek, Nasza Księgarnia 1980


Cykl "Poczytaj mi mamo" był zajeżysty! Na szczęście nie zaginął w akcji. Z okazji dziewięćdziesięciolecia Naszej Księgarni wydano kilka tomów tych opowieści. Oprócz smoków ulegających uprzejmym rycerzom, dębów szumiących o dziejach Polski, czy opisów pracy piekarzy i kominiarzy, są też historyjki o mniejszych i większych dzieciach. I o przyrodzie.

Życzę nam wszystkim pięknej wiosny. W najbliższym czasie.

środa, 20 marca 2013

"Dear Jessie"

Co prawda różowe słonie kojarzą mi się głównie z jednym z uczniów mojego liceum, który zażył coś przed lekcją i z ostatniej ławki oglądał - w zależności od relacji - słoniki bądź też helikopterki latające nad panią profesor polskiego, jednak nadal uważam, że do przywołania fantastycznego towarzystwa wystarczą filmy, książki, komiksy, piosenki, czyjaś historyjka oraz dobry sen. Wtedy i bohaterowie "Dziadka do orzechów" się zjawią i towarzysze Piotrusia Pana, i taniec z Księżycem, i słoniki, i nawet wrota do świata pełnego dobra. Trochę jak w sklepie z zabawkami napotkanym na jednym z lotnisk, po którym to przechadzały się i latały różne konstrukcje, czasem - niesubordynowanie - wpadając pomiędzy śpieszących się pasażerów. O! Jak w cudownym emporium pana Magorium.

Nastał kolejny piękny dzień. Zapraszam do spędzenia go tak, by w nagrodę przyśniły nam się cuda z "Dear Jessie".


It's magic!

niedziela, 17 marca 2013

Pragnienie

Tego dnia Irlandczycy starają się przynajmniej witać po irlandzku, w ich języku ojczystym odbywają się nabożeństwa i brzmią chóralne śpiewy. Nie może być jednak zbyt poważnie i religijnie. Przecież nie po to łatwo natrafić na pub, żeby marnować okazje do najedzenia się, napicia i dobrej zabawy. Dlatego też rzeki spływają zielenią, barmani oferują piwo w tym kolorze, na paradach trudno nie zauważyć szmaragdowych, bądź też zielono-biało-pomarańczowych skrzatów, a wszystko to z humorem i bez zadęcia. Tak wygląda nie tylko Irlandia. Dzień Świętego Patryka obchodzony jest na całym świecie. Wszak najlepszym towarem eksportowym atlantyckiego lwiątka jest ono samo. No i Guinness. Smacznego!


czwartek, 14 marca 2013

Ur, Karaś i Mors a na dokładkę Miś

We wspaniałych, dawnych czasach, kiedy to pisarze zajmowali się pisaniem dobrych książek, a nie złą polityką, przeczytałam zbiór opowiadań "Noteka 2015" Konrada T. Lewandowskiego. Znacie zapewne anegdotkę o tym, jak to w czasach PRL-u ludzie chcieli, żeby Polska zaatakowała Stany Zjednoczone. Polacy poddaliby się i weszli do amerykańskiego snu. Mniej więcej. Coś podobnego rozgrywa się w "Notece": w absurdalnym świecie niedalekiej przyszłości USA toczą wojnę z Polską. W tej wersji jednak mocarstwo nie daje sobie rady. Korpus ekspedycyjny ulega polskiej pomysłowości, czyli prostym i bardzo skutecznym rozwiązaniom.

W tytule wpisu znajdują się nazwy produkowanego i projektowanego w latach 30. XX wieku sprzętu dla Wojska Polskiego '39.

Oprócz literek i cyferek samolotom, okrętom, czołgom, czy armatom trafiają się przydomki. Nie jest to oczywiście tylko polska specyfika, ale akurat tamte nazwy zupełnie subiektywnie uważam za najlepsze. Królowały wśród nich fauna, flora, zjawiska atmosferyczne i inni ("Mors" nie pochodzi od nazwy zwierzęcia). Po Bałtyku pływały sobie, na ten przykład: "Orzeł", "Sęp", "Gryf", "Burza", "Wicher", "Grom", "Błyskawica". W powietrze wzbijały się "Karasie", "Łosie" i "Mewy". ("Misiów", "Wilków" oraz "Jastrzębi" na niebie zabrakło.) Armii dostarczono różne armaty ze Starachowic (każdą można by było nazwać "Star"), karabiny przeciwpancerne "Ur" (projekt był tak tajny, że aż od Urugwaju jego skrót zapożyczono) i inne konstrukcje inżyniera Maroszka, a także pistolety maszynowe "Mors". Wszystko to jednak za późno i w zbyt małej ilości.

Sakramencko cudownie byłoby sprać Niemców i Austriaków na początku września 1939 roku, prawda? Oj, jak wspaniale! Ile nie startych z powierzchni ziemi istnień ludzkich. Ile szans powolnego, ale jednak - postępu. Ile dobrych możliwości!

Niezdrowe jest karmienie nienawiści bezsilnością wobec faktu, że niemieckich, austriackich i innych zbrodniarzy jednak nie powywieszano na latarniach i drzewach przy głównych traktach. Lepiej kanalizować to w inny sposób. Kulturalny.

Na temat alternatyw września '39 są książki, opowiadania, chyba komiks też już powstał. Przydałby się jeszcze pełnometrażowy film. Coś podobnego do animacji powstającej w Platige Image, tyle że "Hardkor 44" oparty jest na motywach z powstania warszawskiego, a ja chciałabym, żeby zrobiono coś o kampanii wrześniowej inaczej. (Od Tomasza Bagińskiego i jego współpracowników na pewno warto byłoby pożyczyć obraz nazistów jako bezdusznych maszyn.) Wcale nie wielka produkcja, bo nie za bardzo potrafimy coś takiego zrobić. Wystarczy średni rozmach, za to ogromny budżet od sponsorów, pozwalający na wybór najlepszych artystów, techników, materiałów, na dopracowanie każdego detalu.

Co by było, gdyby przyspieszono wprowadzenie do uzbrojenia konstrukcji, nad którymi i tak pracowano? Gdyby dyplomaci, politycy, kolejarze, robotnicy i żołnierze tak poustawiali klocki, że Czesi mieliby we wrześniu jeszcze tyle chęci, sił i możliwości, by Polsce pomóc. Gdyby wcześniej nastąpiła zmiana myślenia w najwyższym dowództwie. Porządna mobilizacja i nieoglądanie się na sojuszników też by nie zaszkodziły. No i kupa pieniędzy. Ta kupa pieniędzy dla konstruktorów, oblatywaczy, pracowników ośrodków doświadczalnych, szkoleniowców i fabryk w zasadzie by wystarczyła. Jednostki zostałyby zalane "Jastrzębiami", "Misiami", "Morsami", "Starami", lekkimi czołgami z rodziny 7TP i wieloma innymi maszynowymi przyjaciółmi, z których żołnierze potrafiliby korzystać. III Rzesza mogłaby wtedy Polskę pocałować w d..., przeprosić za najście, po czym się rozpaść. Piękny obraz.

Nieważne, że to się nie wydarzyło i nie mogło wydarzyć. Ważne, że wyobraźnia to potęga.

niedziela, 24 lutego 2013

Litzmannstadt

Czasem tęsknota za historyczną wielkością, czy cudem gospodarczym, mogąca tłumaczyć fenomen używania przez Polaków niemieckojęzycznych nazw polskich miast, kryje w sobie nazistowską pułapkę.

Może i "Danzig", "Posen", czy "Breslau" brzmią atrakcyjnie, kusząc niczym okręty dumnej Hanzy, wystarczy jednak uświadomić sobie, że takie ich nazwy widnieją na starych mapach. Różnie to przecież w historii bywało. Łódź, chociaż prawa miejskie uzyskała od biorącego kąpiel w balii Władysława Jagiełły, bardzo długo nie odgrywała istotnej roli w dziejach. Obcojęzyczne nazwy miasta nie są więc raczej używane przez Polaków. Oprócz tej jednej jedynej, kojarzącej się z gettem. "Litzmannstadt". Jako miejscowość o tej nazwie Łódź wystąpiła tylko raz w swojej historii, pomiędzy 1940 i 1945 rokiem.


Karla Litzmanna tytułowano Lwem z Brzezin. To od nazwiska tego człowieka Łódź wzięła swe nazistowskie miano.

Szukając informacji o tym, co działo się w okolicach mojej rodzinnej miejscowości, Kasiny Wielkiej, w czasach I i II wojny światowej, natrafiłam na takie nazwisko: Josef Roth Freiherr von Limanowa-Łapanów. To też Lew, tyle że spod Limanowej. W czasie I wojny światowej sprawnie przeprowadził tam atak na rosyjskie pozycje. Tak jak Litzmann był świetnym dowódcą frontowym, sztabowcem i szkoleniowcem. Obu oficerów wyraźnie różni jednak to, że austro-węgierski bohater był opisywany przez swoich zwierzchników mniej więcej jako "miękki", bo przywiązujący wagę do minimalizowania strat po obu stronach, a Brandenburczyk był twardym nacjonalistą, który chciał "oczyszczenia" wielkich Niemiec z wrogich elementów.

Karl Litzmann do wojska wstąpił niedługo po wojnie austriacko-pruskiej, w 1867 roku. Brał udział w wojnie z Francją (1870-1871), w której zasłużył na Żelazny Krzyż. Pod koniec XIX wieku dostał się do sztabu generalnego, gdzie miał okazję pracować z wychowankami Moltkego starszego. Potem szefował akademii wojskowej w Berlinie. Na początku XX wieku był już generałem i mógł przejść na zasłużoną emeryturę. W 1914 roku został z niej ściągnięty, by dowodzić na froncie.

W pierwszych miesiącach wielkiej wojny na froncie wschodnim Niemcy zatrzymali ofensywę rosyjską na Prusy. Co prawda Rosjanom nieco lepiej szło w walce z Cesarstwem Austro-Węgierskim, ale nie udało im się osiągnąć wszystkich wyznaczonych celów. Na listopad i grudzień zaplanowali więc przełamanie frontu mniej więcej pośrodku współczesnej Polski, a także w pobliżu Krakowa. Niemcy i Austriacy uprzedzili jednak Rosjan atakując na terenie dzisiejszego województwa łódzkiego. W walkach zginęło około 200 tysięcy żołnierzy obu stron konfliktu.

Zimą 1914 roku podległe Litzmannowi oddziały zostały w okolicach Łowicza odcięte od reszty sił niemieckich. Generał nakazał marsz w kierunku Brzezin. Tak jak dowódcy sił rosyjskich z tamtego rejonu nie posiadał zbyt wielu informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika. To jeden z czynników, który dopomógł Niemcom. Litzmannowi udało się przebić przez linie rosyjskie, niszcząc przy tym kilka dużych jednostek. Odznaczono go, nazwano Lwem z Brzezin, doceniono wspaniałą wiedzę wojskową sprawdzoną w praktyce. Mógł spocząć na laurach, spisać wspomnienia, cieszyć pokojem. Musiał przecież widzieć, jak wojna okalecza, jaka jest straszna. Ale niewiele humanizmu wyniósł z tej lekcji. Wybrał inną drogę. Po wojnie zaangażował się politycznie. Od 1930 roku był członkiem NSDAP. 19 grudnia 1932 roku jako najstarszy deputowany, a więc marszałek senior, otwierał posiedzenie Reichstagu. Tego samego, dzięki któremu naziści przejęli władzę. Zmarł w 1936 roku, miał więc jeszcze okazję słyszeć o "sukcesach" w postaci ustaw norymberskich, obalania kolejnych postanowień traktatu wersalskiego, dążenia do konfliktu. Wszystko, co do tamtej pory wcielili w życie Hitler i jego zwolennicy, było zgodne z przekonaniami Litzmanna.

Zatem w 1940 roku rozbudowujący Rzeszę na wschód Niemcy złożyli generałowi piękny - swym zdaniem - hołd, nadając dużemu miastu, bliskiemu miejsca jego zwycięstwa, nazwę Litzmannstadt.


Różne były wojenne i powojenne tłumaczenia. Za wyjaśnianie brali się psycholodzy, artyści, naukowcy, politycy, historycy i inni. Był eksperyment więzienny Zimbardo, sprawdzanie granic posłuszeństwa przez Milgrama, były i inne badania. Większość Niemców, Austriaków i obywateli innych krajów, współpracujących ze zbrodniczym systemem, tłumaczyła się tym, że nie wiedziała a nawet jeśli wiedziała to przecież trzeba było wykonać rozkaz, panował pruski dryl, karą za sprzeciw była śmierć, na tym polegała ich praca, inni też tak robili...

Mimo wszystko dość łatwo przyjąć wyjaśnienia o wykonywaniu rozkazów, niewiedzy, strachu. Nie przypominam sobie z czasów szkolnych żadnego podręcznika, w którym mowa byłaby o tzw. dobrym Niemcu. A jeszcze o żołnierzu? Kto to słyszał! Przecież żołnierze (ale nie tylko - urzędnicy też) składali przysięgę na wierność Hitlerowi, a nie państwu, czy porządkowi prawnemu. Tak dosyć zwyczajnie, pojedynczo i całymi oddziałami, składali tę z gruntu podejrzaną przysięgę. Na początku próbowali ominąć rytuał, ale co to były za próby, skoro jednak się ugięli. Dalej było już z górki. W każdym razie - o Wilmie Hosenfeldzie i owszem, wiedziałam, dzięki filmom, ale to jeden przykład. Trochę mało jak na kilkanaście milionów niemieckich żołnierzy i kilkadziesiąt milionów cywilów.

Timothy Snyder w jednym ze swoich tekstów napisał o tym, że to było wtedy normalne. Tak jak teraz dla nas normalne są pokój i demokracja, tak wtedy dla części Europy normalne były autorytaryzm, nacjonalizm, rasizm. W Niemczech normalny stał się nazizm.

Kiedy czytałam wspomnienia Philippa von Boeselagera o tym, jak brał udział w spisku 20 lipca, nie mogłam uwierzyć, że żyjąc do 2008 roku cały czas uważał, że w czasie wojny postępował słusznie i bronił swoich wyborów życiowych w standardowy sposób (taki był rozkaz, pruska kultura wojskowa itp.). Czuł się aż tak normalnie, że będąc oficerem Wehrmachtu zauważającym zbrodnie na terenach podbitych napisał w tej sprawie list do zwierzchników i uznał, że zrobił wszystko, co mógł w tej sprawie. Zaangażował się też w spisek mający na celu pozbawienie Hitlera życia. Należy jednak pamiętać, co było celem tego spisku. Nie radykalna zmiana systemu i przerwanie łańcucha okrucieństwa. Celem była zmiana przywództwa, ponieważ doprowadzenie do władzy wojskowych mogło poskutkować wygraną przynajmniej na froncie wschodnim.

Prosta odpowiedź jest taka, że Niemcom żyło się wtedy lepiej. Z nazwiskiem Hitlera wiązali zakończenie kryzysu gospodarczego. Jak mogli sprzeciwiać się czemuś, co przyniosło pracę, stabilizację, rozwój ekonomiczny i co sprawiło, że poczuli się silnym narodem? No i jeszcze te podboje, które aż do Stalingradu kojarzyły się niemalże z wielką przygodą.

Mimo, że pokładam wielkie nadzieje w edukacji, to rzeczywistość jest raczej niewesoła. Oczywiste jest, że to może się powtórzyć. Jeśli dojdzie do zbiegu wystarczających okoliczności. Gdyby, na przykład, trudności gospodarcze jakie odczuwamy potrwały dłużej, gdyby się pogłębiły, gdyby zagroził nam głód, ilu z nas odmówiłoby poparcia politykom obiecującym niemal natychmiastową poprawę, tyle tylko, że kosztem - dajmy na to - nieprawdziwych Polaków?


Jakże pocieszające jest to, że wśród Niemców, Austriaków i obywateli krajów kolaborujących z III Rzeszą znajdowali się i tacy, którzy sprzeciwiali się nazizmowi. Możliwe było niepodążanie za tłumem, zdobycie się na pomaganie innym wbrew otoczeniu, podejmowanie ryzyka i przezwyciężanie bierności. Nie było tych ludzi wielu, ale byli. I w wojsku i w cywilu.

Anton Schmid służył jako sierżant w Wehrmachcie. Tak zwany zwykły człowiek, niepochodzący z arystokracji niezawodowy wojskowy, rzemieślnik, który zdawał sobie sprawę z tego, że nie może zbyt wiele. Za to chciał pozostać przyzwoitym człowiekiem. Pod koniec swojego życia służył w Wilnie, gdzie wyrabiał Żydom z getta odpowiednie papiery i wysyłał ich w mniej niebezpieczne rejony, np. do Generalnego Gubernatorstwa. Pomagał też żydowskiej organizacji podziemnej. Za zdradę został stracony w 1942 roku. W czasie procesu Adolfa Eichmanna zrelacjonowano działalność Schmida. Potem uczczono jego pamięć chwilą ciszy. Bardzo wymownej ciszy.

W lipcu 1942 roku Albert Battel, oficer Wehrmachtu, przed wojną prawnik, przekonał swego zwierzchnika, Maxa Liedtke (w cywilu dziennikarza), żeby pracujących dla ich jednostki Żydów z przemyskiego getta wziąć pod opiekę. Nakarmiono ich i zakwaterowano na terenie wojskowym. Zamknięto też most, którym siły SS mogłyby próbować odbić Żydów. Interweniował w tej sprawie sam Himmler, rozkazując przenieść zdrajcę do jednostki frontowej. Wbrew jego intencjom Battel wojnę przeżył i wrócił do ojczyzny. Liedtke miał mniej szczęścia - zmarł w radzieckiej niewoli. Taki los spotkał też znanego z uratowania Władysława Szpilmana Wilhelma Hosenfelda.

Żołnierz, prawnik i przede wszystkim policjant, Klaus Ernst Hornig, dowodząc małym oddziałem porządkowym na wschodzie, nie wykonał rozkazu zastrzelenia rosyjskich jeńców wojennych. Zamknięto go za to w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, gdzie doczekał końca wojny.

Inżynier, a w Wehrmachcie major, Karl Plagge, przez kilka lat ratował przed śmiercią litewskich Żydów. W krytycznych miesiącach transportów do obozów wydał odpowiednie papiery o niezbędności dla wysiłku wojennego III Rzeszy ponad tysiącowi mieszkańców getta w Wilnie. Potem powiadomił ich też o zbliżającej się akcji likwidacyjnej. Do końca wojny udało mu się ocalić kilkaset istnień ludzkich. Sam również przeżył i wrócił do ojczyzny.

Takich wojskowych, o których wiadomo, było ponad stu.

Innym bohaterem był hrabia Helmuth James von Moltke, pochodzący ze znanego arystokratycznego rodu. Życiem zapłacił nie za ratowanie ludzi przed zagładą, czy zamach na wodza. Odpowiedział za intelektualną pracę, z której skorzystali później, między innymi, twórcy wspólnej Europy. A także za przekazywanie aliantom informacji o zbrodniach.
Niezdolny do służby wojskowej pracował w dowództwie Wehrmachtu i w służbach Canarisa. Tam dowiedział się o obozach i Einsatzgruppen. To między innymi on przemycał za granicę ulotki Białej Róży, które później alianci zrzucali nad terytorium Niemiec. W 1940 roku w jego majątku powstał Krąg z Krzyżowej, skupiający dosyć wąską grupę podobnie myślących intelektualistów. Nazwę temu niezwykłemu jak na ówczesne czasy niemieckiemu ugrupowaniu liberalnemu i demokratycznemu nadało Gestapo podczas przesłuchań członków grupy w latach 1944-1945. Przedstawiciele Kręgu uważali, że jeśli Hitler ma upaść, to tylko w wyniku działania niemieckiego społeczeństwa i w imieniu tego społeczeństwa ma być osądzony i skazany. Sam Moltke był pacyfistą i stał na stanowisku, że wojna powinna zostać natychmiast zakończona. Na wszystkich frontach.

Oprócz działalności Oskara Schindlera, Białej Róży, czy Kręgu z Krzyżowej, a więc czegoś przemyślanego i zorganizowanego, były spontaniczne akcje cywili. Margarethe von Trotta w 2003 roku pokazała światu film "Rosenstrasse". Ktoś nazwał go obrazem "niemego buntu". Bunt należał do Niemek z Berlina, których żydowskich mężów z dnia na dzień zamknięto pod strażą. Mieli być "deportowani", ale ich żony-Aryjki w to nie uwierzyły. Mroźną zimą 1943 r., głównie w ciszy - z rzadka tylko wznosząc śmiałe okrzyki - nie ustępując władzom ani na krok, wytrwały przed budynkiem, w którym uwięziono ich mężów. Ugiął się przed nimi sam Joseph Goebbels, faktyczny zarządca stolicy. Trwają spory, czy ugiął się, czy też raczej element uwolnienia od początku wpisany był w jego rozkaz o deportacji ostatnich berlińskich Żydów. Goebbels chciał uczynić przyszłą Germanię "Judenfrei", ale bał się społecznego niezadowolenia i protestów. Dlatego na początku marca 1943 roku, po militarnej i propagandowej porażce jaką była przegrana von Paulusa pod Stalingradem, kazał przetrzymywanych Żydów zwolnić i przywieźć z powrotem kilkudziesięciu innych, wywiezionych już do Oświęcimia. Cichy protest kobiet z Berlina – wśród nich tych z Rosenstrasse – udowodnił ludziom, którzy o nim wiedzieli, że można było wpływać na władze Rzeszy, sprzeciwiać się ich decyzjom. Tamte kobiety nie zgodziły się rozwieść ze swymi ukochanymi, a tylko wtedy, w świetle nazistowskiego ustawodawstwa, można było wysłać ich na wschód. Podobnych do Rosenstrasse miejsc było w czasie tych kilku dni przełomu lutego i marca 1943 roku więcej – protestowało przed nimi około 6 tysięcy ludzi, w różnych częściach miasta. Berlińczycy musieli zauważyć, że coś się dzieje.

John Rabe zapisał się do NSDAP w dobrej wierze. Jako przedstawiciel Siemensa na Dalekim Wschodzie nie wiedział, co dokładnie działo się w Europie. Wierzył w to, co było napisane w programie partii i o czym informowała propaganda. A zarówno w programie, jak i propagandzie przywiązywano wielką wagę do ekonomii. Pisano o obowiązku pracy (i jej zapewnienia przez państwo), zakończeniu kryzysu, budowie państwa socjalnego, nacjonalizacji przemysłu. Była mowa o potrzebie wycofania się z ustaleń wersalskich, budowie wielkich Niemiec i rasizmie, jednak z daleka najważniejsze wydawało się podniesienie standardu życia Niemców. Jako solidnemu biznesmenowi Rabemu musiało to odpowiadać.
W 1937 roku do Nankinu, w którym przebywał, zbliżała się japońska ofensywa. Ostatni obcokrajowcy jacy zostali w tym mieście zaczęli tworzyć strefy bezpieczeństwa dla chińskich cywili. Poprosili Rabego, by jako reprezentant sojusznika Imperium Japońskiego został szefem tego przedsięwzięcia. Dziwnie to brzmi dla Europejczyka, ale John Rabe pomógł uratować ponad 200 tysięcy Chińczyków dzięki odznace NSDAP i flagom ze swastyką.
Rabe, razem z pozostałymi obcokrajowcami, dokumentował też masakrę nankińską. W związku z tym, co zobaczył, napisał do Hitlera z prośbą o interwencję u sojuszników, aby japońscy generałowie poskromili swoich żołnierzy. List pozostał bez odpowiedzi.
Po powrocie do Niemiec w 1938 roku Rabego odwiedzili gestapowcy. Zabronili mu opowiadać o tym, co działo się na wschodzie, odebrali pamiętniki.
Po wojnie cichemu bohaterowi groziła wywózka na Syberię, ale na szczęście przejęli go Anglicy i to w ich strefie pozytywnie przeszedł proces denazyfikacji. Paczki z pomocą, w związku ze złą sytuacją materialną w jakiej znalazła się jego rodzina, przesyłali mu wdzięczni Chińczycy.


Czasem niemiecka kinematografia pokazuje cierpienia Niemców z czasów II wojny światowej i okresu powojennego. Wysiedlenia, ucieczki, wypędzenia, gwałty, rabunki, bombardowania ("Anonyma - kobieta w Berlinie", 2008, Max Färberböck; "Drezno", 2006, Roland Suso Richter; "Ucieczka", 2007, Kai Wessel). Trudno przyjąć tę perspektywę Niemców-ofiar. Powojenna kinematografia polska i światowa przyzwyczaiła Polaków do widoku dobrych aliantów i złych - zwykle głupich - Niemców. Chociaż i ona zaskakuje, na przykład ukazując oficerów Wehrmachtu ze spisku 20 lipca jako rycerzy bez skazy ("Walkiria", 2008, Bryan Singer).

W filmach pokazuje się też Niemców otwarcie występujących przeciwko III Rzeszy. Zastanawiałam się nad tym, czy dzięki obrazom o cierpieniach czy sprzeciwie nasi sąsiedzi próbują wybielać swoją historię. Może tak być. Co więcej, oni to mogą robić nawet poprzez filmy o Hitlerze. Dlatego oglądając "Upadek" warto pamiętać, że wśród przedstawionych na ekranie bohaterów niewielu było takich, którzy nie mieli zbrodni na sumieniu. Ale z drugiej strony, czemu Niemcy mieliby nie pokazywać wypędzonych, skrzywdzonych, tych, którzy o niczym nie wiedzieli, opozycjonistów? Mają na to pieniądze, pomysły i najwyraźniej również zwykłą potrzebę tworzenia takich filmów. Reżyser "Sophie Scholl - ostatnie dni" z 2005 roku, Marc Rothemund, wspomniał w jednym z wywiadów, że zainteresował go przypadek jego własnej babci, która nie była zbrodniarką, ale jako mistrzyni olimpijska w pięcioboju była sponsorowana przez nazistów i w spokoju przeżyła wojnę: "Dlatego tak ważną postacią jest w >Sophie Scholl< urzędnik, który przesłuchuje Sophie. Dzięki jego postaci dowiedziałem się sporo o moich dziadkach. Interesowało mnie, w jaki sposób zostawało się wtedy nazistą. Nie mordercą, lecz po prostu oportunistą".



W jednym z listów do żony Helmuth James von Moltke napisał:
Czy mogę wiedząc o tym, spokojnie siedzieć przy stole i pić herbatę w moim przytulnym mieszkaniu? Czy nie staję się przez to współwinny? Co ja powiem, gdy kiedyś zapytają mnie: a co ty wtedy robiłeś?


Jeśli już łodzianie mają potrzebę wyróżnienia się, to niech nazywają swoje miasto "polskim Manchesterem", "Boat City" albo siedzibą "Lodzermenschów". A nazwę "Litzmannstadt" niech przykryje archiwalny kurz.

czwartek, 14 lutego 2013

Maskotki

Ponoć kiedy na przełomie lat 70. i 80. w liceum, do którego później trafiłam, po raz kolejny wprowadzano coś na kształt wychowania seksualnego (za moich czasów nazywało się to "pdż" - przygotowanie do życia w rodzinie; katolickie przygotowanie do życia w katolickiej rodzinie), zajęcia miał prowadzić profesor Zboś. Pan profesor był bardzo poważnym, mądrym człowiekiem. Jego wychowankowie przyszli jednak na wyjątkową lekcję pełni nadziei na "smaczki". Oto, co usłyszeli: "Są różne rodzaje miłości. Na przykład miłość do ojczyzny...". Do końca semestru nie wyszli poza miłość rodzicielską.

Są różne maskotki. Na przykład takie będące wariacją na temat pierwszych misiów z przełomu XIX i XX wieku. [Kiedyś myślałam, że skoro prezydent Theodore Roosevelt był odpowiedzialny za popularyzację przytulanek to wszystkie są podobne do niego, ale to nieprawda.] Są miśki mniejsze i większe. Bardziej udane i mniej udane. Jeden z lepszych egzemplarzy występuje w filmie "Ted", gdzie ożywa, z dziecka przekształca się w dorosłego, idzie do pracy, bierze narkotyki i uprawia seks. Do końca nie pozbywa się jednak ze swojego wnętrza mechanizmu, który po naciśnięciu sprawia, iż Ted słodkim głosikiem mówi: "I love you". No, cóż - przed pewnymi rzeczami uciec się nie da.

Symbolem Mapnika, czyli małą ikonką wyświetlającą się przy adresie bloga jest łeb maskotki napotkanej kiedyś na Górnym Śląsku. Pełnowymiarowe maskotki są większymi wersjami swych kanapowych przodków. Nie są ani sierściuchami ani pluszakami w pełnym wydaniu, ale mają niepowtarzalny plus w postaci bycia tak dużymi jak człowiek. Są zajeżyste! Moja wymarzona praca to bycie maskotką jednej z drużyn NBA.

Maskotki dość często są częścią sportowych wydarzeń, ale nie ma niebezpieczeństwa, że wezmą doping. Zdarza im się zapewne być pod wpływem substancji, ale żaden szanujący się klub nie będzie tolerował ponadstandardowych wygłupów swojego symbolu. Za dużo dzieci na sali.

Nie tylko ligi amerykańskie mają swoich ulubieńców. W Polsce na stadionach spotkać można koziołki (Lech Poznań), smoka (Wisła Kraków), orła (Śląsk Wrocław), mamuta (GKS Bełchatów), pszczołę albo osę (Jagiellonia Białystok), czy jaguarzycę (Polonia Warszawa). Po parkietach biegają zaś, między innymi, Treflik (Trefl Gdańsk), pszczoła (Skra Bełchatów) oraz bóbr (Bobry Bytom). Ich zadaniem jest zabawianie publiczności w przerwach, bawienie się z dziećmi, zachęcanie fanów do bardziej żywiołowego dopingowania drużyny. I robienie sobie zdjęć z każdym, kto o to poprosi. Zaiste, zacne to zajęcia.

Maskotka często nieźle tańczy, co może wykorzystać w walce:




Właściwie grunt to taniec i slapstick:


Czasem amerykańskie maskotki wybierają swoje alternatywne wcielenia, by było im wygodniej. Udowodniono nawet, że ich drugie "ja" zjadają to, co akurat znajdą na parkiecie:




Pluszaki potrafią też grać:


Polskie maskotki muszą się jeszcze sporo nauczyć, ale są na dobrej drodze:


Z niemalże oczywistych względów klubowych ulubieńców trzeba leczyć:


Z dotychczas podglądanych przeze mnie na żywo i na martwo maskotek najbardziej pociąga mnie Benny. Nie tylko z powodu sentymentu jaki żywię do jego drużyny. Benny jest dobrze zbudowanym byczkiem, któremu w harcach po parkiecie i trybunach nie przeszkadza ani brzuszek, ani ogon (wyobraźcie sobie, jak niewygodnie byłoby Smokowi z Wisły, gdyby chciał powtórzyć kroki Benny'ego). Na dodatek czerwony diabełek pokazuje łagodną twarz chicagowskich rzeźni. Tam, gdzie istnieje zagłębie przemysłu mięsnego w USA występuje byk, który nigdy nie skończy w ubojni. Benny ma własną stronę internetową i kanał w serwisie Youtube. Można do niego napisać, tyle tylko, że odpowiedź niekoniecznie będzie wybredna. Ale pomimo jego niewyszukanego poczucia humoru bardzo go lubię. Jeśli tylko trafię kiedyś do wietrznego Chicago odwiedzę skubańca w jego skromnym mieszkaniu.