środa, 31 grudnia 2014

Wszystkiego najlepszego

Co za rok! Wymieniając te najważniejsze dobre rzeczy i tylko z naszego podwórka: mistrzostwo świata w siatkówce mężczyzn, jakiekolwiek sukcesy w piłce nożnej, świętowanie 25-lecia okrągłego stołu, wybranie polskiego premiera na "prezydenta UE", sprawna zmiana na stanowisku szefa rządu, kolejne wolne, przy czym nieco kłopotliwe technicznie, wybory. Oby tak dalej.

Jak to - mniej więcej - powiedział oficer WP wypowiadając się na temat aktualizacji spisu pojazdów prowadzonego na potrzeby sytuacji wyjątkowych: "Obywatel czasami zapomina, że oprócz praw i przywilejów ma też obowiązki. My dzięki tej akcji chcemy mu o tym przypomnieć".
Na wschód od nas napięcia, kryzysy, wielkie tragedie. Urealniło się niebezpieczeństwo, bo jeśli chodzi o konflikt zbrojny to już nie jest Afganistan czy operacja ONZ w Afryce. Krym i Donbas są znacznie bliżej naszych granic. Zatem to bardzo dobrze, że polskie wojsko przypomniało o swoich potrzebach akurat teraz. Jeszcze żebyśmy sami sobie o znaczeniu uczestnictwa w wyborach przypomnieli, dopóki są wolne. To akurat takie prawo, które powinno być traktowane jako obowiązek.

Czyli to był dobry rok. Widzę, że ogólnie żyje się w Polsce lepiej niż w poprzednich dwudziestu pięciu latach. Nie oznacza to, że wystarczy już zmian i teraz automatycznie będziemy rosnąć w siłę i żyć dostatniej. Wcale nie. Mimo spokoju i słabych dialogów czeka nas jeszcze niejedna reforma a od czasu do czasu średnie bądź mocne zaciskanie pasa. Ale coraz rzadziej narzekam na takie rzeczy jak stosunkowo wysokie ceny, kłótnie polityków, nietrafione sympatie fanów sportu, kolejki do lekarzy. To nie znaczy, że popadłam w zobojętnienie. Oprócz tego, że prowadzę jakże źle kojarzący się konsumpcyjny styl życia, to chodzę na wybory, płacę podatki, przestrzegam prawa, doceniam poprawiający się wygląd przestrzeni publicznej, nie zakłócam innym spokoju, jestem dumna z międzynarodowego uznania jakim cieszy się mój kraj, mam zaufanie do naszej armii, trzymam kciuki za sportowców także wtedy, kiedy nie mają szansy zająć pierwszego miejsca, ale pomimo przeszkód starają się dobrze nas reprezentować, (ba!) nawet od czasu do czasu pomagam ludziom i zwierzętom. Jak można nazwać coś takiego? Hmm... To jest, panie dzieju, przywilej normalności.

Dobrego roku!

wtorek, 11 listopada 2014

ANZAC

W Polsce maki kojarzą się z II wojną światową, Monte Cassino, misiem Wojtkiem i majem. Świat anglosaski przyzwyczaił nas natomiast do maków wpinanych w ubrania w rocznicę zakończenia działań bojowych I wojny światowej, 11 listopada. W tym roku maki "zakwitły" już latem. Z londyńskiego Tower od kilku miesięcy wylewa się czerwona rzeka kilkuset tysięcy porcelanowych kwiatów. Każdy symbolizuje śmierć jednego żołnierza brytyjskiego w czasie I wojny. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie fosy tego zamku, by wyobrazić sobie ogrom strat jednego tylko państwa.

Rzeka maków wokół Tower
(zdjęcie z magazynu Dezeen)

W szkole uczyli nas, że dla Zachodu, zwłaszcza dla Francuzów, była to wielka wojna. Straty znacznie przewyższały te z czasów II wojny światowej. W Polsce jest odwrotnie, to II wojna była koszmarem. W latach 1914-1918 zginęło kilkaset tysięcy polskich żołnierzy walczących w armiach zaborców i kilkadziesiąt tysięcy cywili. Jeśli weźmiemy pod uwagę kolejne konflikty - wojnę z Rosją i powstania - nadal straty są niskie w porównaniu do lat 1939-1945. Żadne miasto nie ucierpiało też tak jak Warszawa w 1944 r. Najważniejsze jest zaś to, że na mapy wróciła niepodległa Polska. Pierwszą wojnę światową kojarzymy więc z historii raczej z dobrem niż złem.
Tymczasem straty wszystkich państw walczących w I wojnie światowej wyniosły około 8-10 mln zabitych żołnierzy i dwukrotnie więcej rannych. Wbrew pozorom straty ludności cywilnej nie były mniejsze i wyniosły od 7 do kilkunastu milionów zabitych i rannych. Wspominając wielką wojnę zawsze trzeba mieć bowiem w pamięci głód oraz epidemię grypy, która w latach 1918-1919 pochłonęła życie kilkudziesięciu milionów ludzi na całym świecie.
To była tak wielka trauma, że niektórzy myśleli, iż kolejny światowy konflikt jest po prostu niemożliwy.

Gałązka rozmarynu
(zdjęcie z kolekcji
Australian War Memorial)

Mniej znanym roślinnym symbolem I wojny światowej jest rozmaryn. Jego gałązki są przypinane przez Australijczyków i Nowozelandczyków w czasie ANZAC Day, 25 kwietnia. Przypominają bitwę na półwyspie Gallipoli.

W czasie obu światowych konfliktów Australia i Nowa Zelandia, mimo tego, że były już na drodze do niepodległości (od kolonii, przez dominium do samodzielnego państwa), wystawiły wojska do walki z wrogami Wielkiej Brytanii. ANZAC to właśnie skrót od Australian New Zaeland Army Corps (Australijsko-Nowozelandzki Korpus Ekspedycyjny). Korpus miał swoich dowódców, ale oddawany był pod wspólną brytyjską komendę na czas kolejnych kampanii. W czasie tej na Gallipoli okazało się to wielkim błędem dla Brytyjczyków. Chociaż ANZAC stanowił ułamek sił aliantów na półwyspie (początkowo kilkanaście tysięcy żołnierzy w kapeluszach i krótkich spodenkach), tamta przegrana pokazała Australijczykom i Nowozelandczykom, że Brytyjczycy mogą się kosztownie mylić. W związku z tym nie było już mowy o zatrzymaniu się na drodze do niepodległości.

Gallipoli przeforsował Churchill, ówczesny Pierwszy Lord Admiralicji. Śmiała wizja zakładała szybkie wyeliminowanie z wojny Turcji sprzymierzonej z państwami centralnymi (Cesarstwo Niemieckie i Austro-Węgry), przekonanie Bułgarii i Grecji do włączenia się do konfliktu po stronie Ententy (Trójporozumienie: Wielka Brytania, Francja, Rosja), udzielenie pomocy Rosji. Kluczem do sukcesu były cieśniny: Dardanele (między Morzem Egejskim a Marmara) i Bosfor (miedzy Morzem Marmara i Czarnym). Ententa miała nadzieję, że przejmie nad nimi kontrolę samymi siłami morskimi. Siły lądowe były potrzebne tylko do zajęcia terenu, na którym zdławiono by wcześniej wszelki opór ostrzałem z okrętów.

W teorii być może plan ten nie wydawał się samobójczy. Turcja osmańska była osłabiona po dwóch przegranych wojnach bałkańskich a Wielka Brytania miała wspaniałą flotę, której część mogła wysłać do cieśnin. Ale planiści w Londynie nie wzięli pod uwagę bardzo istotnych faktów. Te nieliczne oddziały tureckie, które ostały się w niemal niezmienionym składzie po konfliktach 1912 i 1913 r. skierowano w okolice Konstantynopola i tego, co mogło zostać przede wszystkim zaatakowane, a więc właśnie cieśnin. W tych oddziałach prawie nie było nie-Turków, co przekładało się na bardzo wysokie morale. Operacja na półwyspie to był desant blisko serca kurczącego się co prawda, ale nadal istniejącego osmańskiego imperium - jak łatwo się domyślić, wyzwoliło to bardzo silne emocje w obrońcach ziemi ojczystej. Mapy tamtego terenu będące w posiadaniu Brytyjczyków sporządzono głównie dzięki informacjom z przepływających przez cieśniny okrętów, zatem nie wiedziano, co dokładnie spotkają żołnierze na lądzie. I wreszcie: pomiędzy pierwszym atakiem z morza a desantem było tak duże opóźnienie (2 miesiące), że nie mogło być mowy o żadnym elemencie zaskoczenia.

Siłami tureckimi dowodził niemiecki generał, Otto Liman von Sanders. Nie był głupi, nie był też źle przygotowany. Sprytnie rozmieścił siły tak, żeby mieć szansę na ich szybkie skierowanie w najbardziej zagrożony rejon. Dlatego pozorowany atak francuski na południową stronę Dardaneli nie pomógł wojskom Ententy.

Ostrzał z okrętów nie zakończył się powodzeniem, pomimo podjęcia dwóch prób zniszczenia starych fortów znajdujących się po obu stronach Cieśniny Dardanelskiej. Musiano wysłać wojska lądowe. Desant rozpoczął się 25 kwietnia 1915 roku, przed świtem. Lądowały siły brytyjskie, francuskie, australijskie i nowozelandzkie. Główny ciężar spoczywał na Brytyjczykach, których było też najwięcej. Anzacs (żołnierze Australijsko-Nowozelandzkiego Korpusu Ekspedycyjnego) było najmniej, zaledwie kilkanaście tysięcy. Plan był taki, że w ciemności uda się południowcom wylądować z dala od wszelkich sił wroga. Desant korpusu nie przebiegł jednak zgodnie z planem. Australijczycy i Nowozelandczycy znaleźli się w zatoce nazwanej później Anzac Cove, gdzie od razu napotkali opór. Dowódcą 19. dywizji, której jednostki broniły półwyspu przeciwko Anzacs był Mustafa Kemal, dla którego świetne dowodzenie w czasie całej operacji okazało się przełomowym punktem w karierze wojskowej i politycznej (w 1923 r. został prezydentem Republiki Tureckiej; jest pamiętany jako Atatürk - "Ojciec Turków").

Wbrew obiegowej opinii wojna pozycyjna była standardem nie tylko na froncie zachodnim. Wojska Ententy okopały się również na Gallipoli. Otoczenie im wyraźnie nie sprzyjało - półwysep poprzecinany był pasmami wzgórz, z których Turcy mogli ich ostrzeliwać. Latem było tak gorąco, że żołnierze australijscy i nowozelandzcy walczyli bez koszul, nie przejmując się regulaminami. Czasem smród rozkładających się ciał był tak wielki, że decydowano o zawieszeniu broni i wspólnym grzebaniu zmarłych. Zwykle jednak napięta sytuacja na to nie pozwalała. Wody pitnej było bardzo mało i była paskudna. Tak jak resztę zaopatrzenia dostarczano ją z Egiptu i kilku wysp Morza Egejskiego. Dowództwo nie przewidziało, że aż tak ekstremalne warunki czekają na sprzymierzonych na lądzie. Żołnierze ciężko chorowali, najczęściej cierpieli na dyzenterię (czerwonka) Trudno było opędzić się od natrętnych chmar owadów. Leków brakowało, opieki medycznej również. Spokojnych miejsc, gdzie można było złożyć rannych i chorych też nie było za dużo. Zaopatrzenie nie działało tak jak powinno, wszystko trzeba było dostarczać okrętami, pod ostrzałem. A jak już trochę amunicji, śmierdząca woda i puszki z rozpływającym się jedzeniem znalazły się na lądzie, trzeba je było dostarczyć do okopów, również pod ostrzałem.

Siły sprzymierzonych zdobyły tak dramatycznie mały skrawek półwyspu, że aż trudno uwierzyć, iż nie przerwano tej operacji już w pierwszym miesiącu jej trwania. Głównodowodzący, brytyjski generał Ian Hamilton, który kwaterę miał na jednej z wysp w tak bezpiecznej odległości od linii frontu, że nie miał pojęcia co się na niej dzieje, wysyłał do Londynu informacje o sytuacji nie do końca zgodne z rzeczywistością. Cały czas miał nadzieję na zmianę. Owszem, prosił o ludzi i środki, ale nie pisał o tym, że lepiej byłoby się wycofać. A ludzi i środków było mało, większość - co zrozumiałe - przeznaczana była do zasilania wojsk we Francji. Dlatego na Gallipoli rzadko zmieniano załogi w okopach, bo przyszły posiłki. Na zluzowanie mogli jednak liczyć chorzy i ranni. Tliła się w nich nadzieja, byli szczęśliwi, bo zeszli z pierwszej linii, ale ich los był niepewny. Wielu umierało na plażach bądź na okrętach ewakuujących ich do Egiptu.

Do tego toczyły się walki. To nie wyglądało tak, że siedzieli sobie w tych okopach i co jakiś czas strzelali do siebie od niechcenia z tak fantastycznych wynalazków, jak australijski karabin z domontowanym peryskopem (amatorski, ale skuteczny). Oni musieli próbować zdobyć okopy przeciwnika. Jedna i druga strona. Turcy nie mogli po prostu czekać. Zależało im na jak najszybszym pozbyciu się najeźdźców, by podnieść morale całej armii i utrzymać spokój obywateli. Dla sprzymierzonych zaś ataki były sprawą przetrwania. Wiedzieli, że powiększenie stanu posiadania zabezpieczy dostawy i ochroni wycofywanych z pierwszej linii.
W sierpniu brytyjscy planiści zrealizowali kosztem życia kolejnych tysięcy ostatnią większą próbę zniszczenia Turków. Film "Gallipoli" Petera Weira wieńczy związana z tą operacją sekwencja. Oglądamy, jak trzy fale Anzacs są posyłane na pewną śmierć, żeby zająć tureckie okopy, podczas gdy w Zatoce Suvla lądują świeże, brytyjskie siły. W filmie Brytyjczycy po wylądowaniu raczą się herbatą i ofiara ANZAC idzie na marne. W rzeczywistości dowodzący w Suvla generał Stopford nie był aż takim potworem. Był za to skończonym durniem. Nie zrozumiał rozkazów albo źle je zinterpretował i po wylądowaniu, nie napotkawszy oporu, wysłał rekonesans a następnie zatrzymał wojska. Tymczasem jego zadaniem było przecięcie półwyspu i zaatakowanie Turków nie spodziewających się uderzenia z tamtej strony. To był jedyny moment kiedy zwycięstwo Ententy naprawdę było w zasięgu ręki.

Żadna próba, ani jednej, ani drugiej strony, nie skończyła się wielkim zwrotem akcji. Pod koniec lata impas stał się oczywisty. Hamiltona zastąpił generał Charles Monro, który wysłał do Londynu prawdziwy opis sytuacji.

Nadeszły chłody. Smród był mniej uciążliwy, owady już tak nie dokuczały, ale za to można było umrzeć na zapalenie płuc, wychłodzenie albo odmrozić sobie palce, uszy i nos. W najgorszym miesiącu więcej żołnierzy zginęło od ran i chorób niż poległo w walce. Zaopatrzenie działało tak samo źle.

W listopadzie sprawa była przesądzona. Sam lord Kitchener, brytyjski minister wojny, pojawił się na Morzu Śródziemnym, by sprawdzić, co się dzieje. Po rozmowach z dowódcami poparł decyzję Monro o ewakuacji. O kilka miesięcy za późno.

Najbardziej udanym elementem tej kampanii było wycofanie. Perfekcyjny plan, piękne wykonanie. Do końca Turcy nie byli pewni, czy żołnierze przeciwnika jeszcze w tych okopach są, czy już nie. W styczniu brytyjskie i francuskie okręty zabierały oddziały niszczące i palące za sobą sprzęt oraz zabijające zwierzęta, których nie udałoby się zabrać. Pomimo wielkości operacji zrobiono wszystko, by uniknąć dodatkowych ofiar. Żołnierze ANZAC wspominali, że ostatniej nocy zostawili na pozycjach w okopach swoje słynne karabiny z peryskopami i wycofali się tak cicho, że Turcy zorientowali się w sytuacji dopiero, kiedy po odbiciu od brzegu podpalono skrzynie po zaopatrzeniu mające zasłonić okręty ewakuacyjne.

Zginęło ponad 8 tysięcy Australijczyków i 2 tysiące Nowozelandczyków. Brytyjczycy i Francuzi stracili więcej niż 40 tysięcy zabitych, Turcy - nawet 70 tysięcy. Dwa-trzy razy więcej żołnierzy było rannych, wielu przeszło amputacje kończyn.

Nie osiągnięto żadnego z zakładanych przez planistów Ententy celów. Co więcej, Gallipoli mogło przyczynić się do ludobójstwa Ormian.

Jeśli Gallipoli jest znane, to należy za to podziękować głównie Peterowi Weirowi. Ale nawet jeśli kojarzymy fakt, że na tamtym półwyspie miał miejsce największy desant I wojny światowej, to czy ktoś kłopocze się zapamiętywaniem takich nazw jak Ari Burnu, Achi Baba, Suvla? Czym one były w porównaniu z Verdun, Marną, Tannenbergiem? To takie egzotyczne, że aż nierzeczywiste.

W czasie działań na półwyspie sytuacja była niezwykła jak na nowoczesną wojnę: nie było cywilów. Akcja toczyła się tylko pomiędzy uzbrojonymi ludźmi. Dochodziło do wspaniałych aktów bratania się pomiędzy osmańskimi i alianckimi okopami. Wymieniano się wodą, jedzeniem, papierosami. Ciała poległych grzebano we wspólnych mogiłach, zarządzano przerwy na zbieranie rannych. Były też sceny niepiękne: bicie jeńców, działalność snajperów, zabijanie w czasie świąt religijnych jednej bądź drugiej strony. Na szczęście nie użyto gazów bojowych.

Dla Turków to bitwa o Çanakkale. Żołnierze tureccy dokonywali w czasie jej trwania niesamowitych czynów. Mieli mało sprzętu, mało amunicji, zaopatrzenie ich nie rozpieszczało, cierpieli na te same upały i chłody co sprzymierzeni, dotykały ich te same choroby, ale nie dali się złamać. Do historii przeszedł rozkaz Mustafy Kemala z początkowego okresu bitwy, który kończył się słowami: "Nie rozkazuję wam walczyć, rozkazuję wam ginąć". W czasie morskiej fazy operacji turecki kapral Seyit, po tym, jak w czasie ostrzału fortu zniszczono nie tylko umocnienia, ale i wózek do przewożenia amunicji, kilka razy przenosił na własnym grzbiecie 215-kilogramowe pociski do działa. Dzięki niemu zatopiono jeden z brytyjskich okrętów. Symbolem działań na lądzie stał się natomiast osmański szeregowiec, który ryzykując życiem zabrał z ziemi niczyjej rannego brytyjskiego oficera i zaniósł go do jego okopów.

Na 25 kwietnia 2015 roku zaplanowano wyjątkowe uroczystości w Zatoce Anzac. Od kilkudziesięciu lat, zgodnie z obietnicą daną weteranom, co roku odbywają się tam przed świtem apele ku czci poległych. Tym razem będzie to setna rocznica lądowania. Nie tylko władzom Australii i Nowej Zelandii zależy na godnym uczczeniu poświęcenia żołnierzy. Obchodami zajmują się też zwykli obywatele. I co najciekawsze - w Anzac Cove i na cmentarzach nigdy nie brakuje przedstawicieli tureckich władz i wojska, a także cywilów. Ofiary upamiętnia się razem.
Na cmentarzu w Ari Burnu, ponad Anzac Cove, w kamieniu wyryto słowa Atatürka skierowane do Australijczyków i Nowozelandczyków w 1934 r.:
"Those heroes that shed their blood and lost their lives... You are now lying in the soil of a friendly country. Therefore rest in peace. There is no difference between the Johnnies and the Mehmets to us where they lie side by side here in this country of ours... You, the mothers, who sent their sons from far away countries wipe away your tears; your sons are now lying in our bosom and are in peace. After having lost their lives on this land they have become our sons as well".
"Bohaterowie, którzy przelaliście krew i straciliście życie... Leżycie teraz w ziemi przyjaznego wam kraju. Spoczywajcie w pokoju. Nie ma dla nas różnicy pomiędzy 'Johnnymi' i 'Mehmetami', kiedy leżą przy sobie… Wy, matki, które wysłałyście synów z dalekich krajów, otrzyjcie łzy; wasi synowie leżą teraz przytuleni do naszej piersi i spoczywają w pokoju. Po tym, jak stracili życie na tej ziemi stali się także naszymi synami".
Te same zdania wyryto na pomniku Atatürka w Canberze.


PS Na stronie Hardcore History znaleźć można serię podcastów poświęconych I wojnie światowej. Na razie słuchałam tylko niewielkiej części, ale to Dan Carlin, to musi być majstersztyk. Na Youtubie istnieje kanał poświęcony I wojnie światowej, w którym prowadzący od lipca tego roku aż do listopada 2018 r. ma zamiar w każdy czwartek opowiadać co się działo na poszczególnych frontach w danym tygodniu. Nie znałam wcześniej tego pana, ale jak na razie daje radę, chociaż to nie Dan Carlin i panowie różnią się w interpretacji niektórych faktów. Oprócz tego jest seria BBC, seriale dokumentalne, filmy. Zapewne w każdym kraju, który brał udział w wojnie, czy był wtedy na mapie, czy nie, powstał jakiś poświęcony jej program.

wtorek, 30 września 2014

Zaniedbania

Żyjemy. Mamy się dobrze. Zdrapek przestał podróżować i przybierać na wadze. Pozwiedzałam sobie trochę Śląsk. Zamiast o tym coś mądrego napisać zaniedbałam Mapnika.

Co tam jeszcze? W Irlandii cisza i spokój, trwa powrót w koleiny rozwoju sprzed kryzysu, ale nie ma już mowy o celtyckim tygrysie. Z nowości to w małej miejscowości, do której staram się co roku zaglądać, planuje się budowę kolejnego marketu, zdaje się Lidla. Małe sklepy mają ciężki żywot (cen nie mogą już bardziej obniżać), na szczęście poprzedni market ich nie zabił, więc i tym razem jest dla nich nadzieja.

Tak naprawdę tyle się dzieje, że nie wiadomo od czego zacząć. Może od tego, że zupełnie nie cieszę się z tego, co dzieje się na wschód od nas. Niedobrze, jak przypomina się, że w poszczególnych częściach Europa nie wytrzymuje stu lat bez wojny. Pojawia się wtedy myśl, że co do całości kontynentu, zasadę stu lat przyjdzie sprawdzić na własnej skórze. I chociaż w każdym zakątku świata można znaleźć miejsce, gdzie źle się dzieje, los Ukraińców i ich państwa znajduje się na pierwszym planie. Nie po to przechodziliśmy trudne a nawet straszne etapy w historii, żeby nie martwić się przerwaniem spokojnego rozwoju naszych sąsiadów. Ale tak, tych złych rzeczy jest więcej: rozprzestrzenianie się wirusa ebola, strzelanie do cywilnych samolotów, rozwój "Państwa Islamskiego", tlący się w Strefie Gazy konflikt, katastrofy naturalne.

Są też na szczęście dobre rzeczy. Nawet taka maruda jak ja zwyczajnie cieszy się tym, że Polacy zostali mistrzami świata w siatkówce, będziemy mieli polskiego "prezydenta Europy", a zmiana rządu w naszym kraju nie wiąże się z większymi emocjami.

Zastanawiając się nad tym, jak to dużo się dzieje, zwłaszcza złych rzeczy, wróciłam pamięcią wspomaganą zasobami Internetu do 1994 roku. Cofnięcie się 20 lat wstecz wystarczy, bo to już okres po zakończeniu zimnej wojny, a jeszcze przed popularyzacją Internetu przyczyniającego się do zagęszczenia informacyjnego szumu. Co wtedy się działo? Niemało. I nie był to jakiś wyjątkowo obfitujący w wydarzenia rok. Różnica polega tylko na tym, że informacji docierało wtedy do nas mniej. Czy były to solidniej przedstawiane fakty, czy analiza była bardziej pogłębiona? Wątpię. Notki o tym, co danego dnia czy tygodnia wydarzyło się na Bałkanach były czasem niewiele dłuższe niż "leady" w obecnych wydaniach internetowych. A jeśli się tylko chce, można we współczesnych mediach i w Internecie znaleźć solidne analizy. Jedyne co nas ogranicza to czas na szukanie wiarygodnych źródeł i zapoznawanie się z nimi. Tyle technikalia. Fakty są takie, że w 1994 roku na Haiti wysłano polski GROM, trwało oblężenie Sarajewa, rozpoczęła się oficjalnie pierwsza wojna w Czeczenii, bojówki Hutu wymordowały ok. milion Tutsi w Rwandzie, Amerykanie wycofali swój kontyngent z Somalii. Doszło też do kilku dużych katastrof samolotów, w których wyniku zginęło kilkaset osób. A w jednej tylko katastrofie estońskiego promu na Bałtyku zginęło ponad 850 osób. To wszystko już w czasach upadku znaczenia ONZ i bez wymieniania katastrof naturalnych.
Łatwo zauważyć, że nie wymieniłam dobrych rzeczy. One się sprytnie ukrywają, nie tylko przed moją pamięcią. Jestem jednak otwarta na propozycje w sekcji "komentarze", świat przecież nie składa się tylko z cierpienia.

Głęboki wniosek jest taki, że obecnie nie dzieje się więcej. Wątpię też w to, czy politycy, dyplomaci, wojskowi i inni odpowiedzialni nie tylko za siebie, radzą sobie gorzej z reagowaniem na kolejne wydarzenia. Tyle tylko, że w międzyczasie ja jako odrębna, samodzielnie myśląca jednostka dorosłam i widzę, że schematy są powtarzane. A one niekoniecznie prowadzą do rozwiązywania problemów. Ani sytuacja na Ukrainie, ani "Państwo Islamskie" nie wzięły się znikąd. Tylko co ja mam z tym zrobić? W czasie pomarańczowej rewolucji mogłam iść na krakowski Rynek, żeby pokazać którymś z kolei reformatorom na Ukrainie, że nie są sami. Tamci reformatorzy nie poradzili sobie ze skomplikowaną sytuacją. Nie oni pierwsi. Wobec czego dzisiaj rządzący mają jeszcze bardziej skomplikowaną sytuację do rozwiązania. A większości obywateli Ukrainy nie żyje się dłużej czy lepiej.
Albo co mi z wiedzy, że "Państwo Islamskie" to pokłosie starych działań jeszcze z czasów zimnej wojny. Raczej tego w twarz CIA, FSB i Asada nie rzucę, bo na audiencję nie mam co liczyć.

Pozostaje pielęgnować w sobie głęboko skrywany optymizm realisty i egoizm. Nie ma co martwić się wielkimi zagrożeniami na zapas.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Whenever someone creates something with all of their heart, then that creation is given a soul"

To słowa barona Humberta von Gikkingena, w skrócie Barona, bohatera "The Cat Returns" ("Narzeczona dla kota") Studia Ghibli.

Zapewne zdarza się, że ten, kto obejrzał co najmniej kilka filmów Hayao Miyazakiego i pozostałych cudotwórców z Ghibli (m.in. reżyser i scenarzysta Isao Takahata, producent Toshio Suzuki, animator Akihiko Yamashita), ma problem z określeniem, który jest najlepszy. Ja mam taki problem. Wymieniam trochę tytułów i chyba w zależności od pory roku albo nastroju wskazuję, który aktualnie jest na prowadzeniu. Czasem pierwszeństwo ma "The Secret World of Arrietty" ("Tajemniczy świat Arrietty"), czasem "Mój sąsiad Totoro" ("Tonari no Totoro"), czy właśnie "The Cat Returns". To z filmów bardziej dla młodszej widowni. Z tymi dla starszej jest trochę łatwiej, "Nausicaä z Doliny Wiatru" ("Kaze no tani no Naushika") wyprzedziła "Howl's Moving Castle" ("Ruchomy zamek Hauru"), "Spirited Away" ("Spirited Away: W krainie bogów") i "Księżniczkę Mononoke" ("Mononoke-hime"). Ale na razie oglądałam nieco ponad połowę filmów całej brygady, więc może się to zmienić.

Jest nadzieja, że zdążę obejrzeć wszystkie te cuda przed osiemdziesiątką, bo animowane długometrażówki powstają wolno a sam Hayao Miyazaki znowu teoretycznie udał się na reżyserską emeryturę - po "The Wind Rises" ("Zrywa się wiatr") z 2013 r.

Ten ostatni film bardzo mnie zdziwił. Jest zupełnie inny niż "Grave of the Fireflies" Isao Takahaty. Wiedziałam, że Miyazaki lubi temat latania (samo "Ghibli" to nazwa jednej z konstrukcji Giovanniego Caproni, włoskiego inżyniera pojawiającego się w snach głównego bohatera "Kaze tachinu" - "Zrywa się wiatr"), ale nie przypuszczałam, że zrobi film o konstruktorze słynnego myśliwca Zero (Mitsubishi A6M). Japonia ma teraz szczególnie nieprzyjemny okres w sąsiedzkich stosunkach, związany z tym, że zamiast rozliczyć zbrodnie z I połowy XX wieku zamiatała i zamiata wszystko pod dywan gloryfikując tamtą epokę. A tu znany z pacyfizmu, wpływowy japoński reżyser opowiada o początkach kariery Jiro Horikoshiego ani słowem nie wspominając o niewolniczej pracy, z której korzystał już wtedy cesarski przemysł. Da się w filmie zauważyć antywojenne nastawienie konstruktora, ale najważniejsze jest dla niego to, żeby spełniając marzenia dać krajowi bardzo dobry samolot.
I tak źle, i tak niedobrze. Japońscy politycy chyba uznali ten film za zbyt krytyczny wobec tamtych czasów, ja uznaję go za zbyt miękki. Dlatego to takie dziwne. Brak kostiumu takiego jak w Dolinie Wiatru czy na Lapucie ("Castle in the Sky") bardzo mi przeszkadza. Pomimo fikcji towarzyszącej opowieści będącej hołdem dla Horikoshiego widać, że to lata 20. i 30. XX w., jesteśmy w Japonii i trwa już wojna, tyle że jeszcze nie światowa. To tak, jakby Niemcy zrobili podrasowaną piękną fikcją animację o Ferdynandzie Porsche albo Wilhelmie Messerschmicie, nie informując w jakim systemie działali i ile ofiar pochłonął ich inżynierski zapał. Jednak poza tym istotnym aspektem "The Wind Rises" nie ma się czego wstydzić.

Oprócz latania i pacyfizmu w filmach Ghibli dużo jest ekologii, dzieci i magii. A także wspaniałych, wymyślonych tylko i wyłącznie przez załogę Ghibli światów.

Moim zdaniem najlepiej łączy to wszystko "Nausicaä z Doliny Wiatru". Przy czym to, co mogło wydawać się magiczne okazuje się być nauką. Tytułowa bohaterka potrafi nieźle walczyć i latać, jest doskonałym przywódcą, ale przede wszystkim - badaczem. W mandze o tym samym tytule historia jest bardziej rozbudowana i o tym naukowym podejściu jest więcej informacji, ale wersja filmowa pomimo skrótów i mesjanizmu i tak jest fantastyczna.
Cywilizacja się rozwija i ludzkość idzie naprzód tak szybko, że nie ogląda się na nic, a już zwłaszcza na środowisko i samą siebie. Wybucha apokaliptyczna wojna, ziemię zalewa "sea of corruption" ("morze skażenia"), gigantyczna dżungla pełna ogromnych roślin wydzielających toksyny oraz krwiożerczych owadów wielkości słonia. Oczywiście część ludzkości, która przetrwała, niewiele z tej lekcji wyniosła. Oprócz doczekania się kogoś, kto będzie na tyle silny i przekonujący, że przerwie walki, trzeba też kogoś, kto odkryje czym jest trujące, roślinne, morze. Najlepiej, żeby to była ta sama osoba, bo to taniej jest.
Nausicaä na początku może przypominać Sarę Connor czy Ellen Ripley, ale potem poziom obrony poprzez destrukcję spada w niej niemal do zera. Wiedzę o tym, że nie tędy droga, zdobywa poprzez doświadczenie i solidną analizę faktów. Ale na uczucia też jest miejsce, spokojnie - przecież same Ohmu, a więc największe organizmy w świecie tego filmu, to opancerzone definicje życzliwości klasy Ent.

Niepowtarzalne, oryginalne, piękne światy, doskonała kreska, żywe kolory, świetna muzyka, wspaniałe postaci (zwłaszcza kobiet), praca dzieci... Zauważyliście, że nie ma w rzeczywistościach kreowanych przez Ghibli nic dziwnego w tym, że czternastoletnia czarownica wylatuje z domu na miotle, osiedla się w zupełnie obcym mieście i trenując swoje magiczne zdolności zarabia na utrzymanie? Wyobraża sobie ktoś Harry'ego Pottera, który zamiast grać w quidditcha zostaje kurierem albo pracuje w kopalni? Pewnie nie.
Te filmy są pierwszorzędnym przykładem na to, jak połączyć elementy kulturowe tak, żeby były zrozumiałe i na Wschodzie i na Zachodzie, zachowując przy tym wyrazisty charakter i odrębność macierzystej jednostki, Japonii. Przy czym jako podpowiedź do odróżniania mamy nie tylko historyjki, ale i oryginalne tła oraz kreskę. Wystarczy, że oglądaliśmy co najmniej jeden film brygady. To robi się samo, nie wiem dokładnie jak, bo jakby mnie wywołano do tablicy i kazano przedstawić 10 punktów odróżniających, np. Disneya i Ghibli, miałabym problem. To się czuje i tyle. Zaznaczam przy tym, że nie jestem Ghibli-purystą. Nic mnie nie obchodzi, czy w danym filmie było 0,05%, 10, czy 20% udziału grafiki komputerowej. Mnie interesuje efekt końcowy a ten jak do tej pory jeszcze nie zawiódł.

Co by wyniknęło ze spotkania mądrej i sprawiedliwej Nauzyki, dzielnej Mononoke, pełnej zapału Kiki, zaradnej Arrietty, roztrzepanej Haru, spokojnej Sophie, dobrego Totoro, dystyngowanego Barona (całej trójki zresztą, bo Baron bez Muty i Toto nie jest taki sam), marudnego Jiji, smoczego Haku i innych? Na pewno byłoby ciekawie i byłoby dużo dobra. Bo oni wszyscy, pomimo tego, że istnieją tylko na papierze, w filmach animowanych, a także w wyobraźni czytelników i widzów, mają w sobie pierwiastek magii - duszę, znaczy się. Zostali przecież stworzeni całym sercem oddanego zespołu.

Billboard kinowy z 2013 roku - główni bohaterowie długometrażówek Studia Ghibli

środa, 30 kwietnia 2014

"Elektryczne sny"

Nadal nie wiadomo, czy androidy liczą przed snem elektryczne owce. Na pewno jednak wielu ludzi śni o elektronice.

Jakiś czas temu w Zespole Szkół Technicznych w Rybniku odbyły się zawody robotów. W Łodzi coś podobnego oglądałam na Sumo Challenge w centrum handlowym Manufaktura a organizatorem było Studenckie Koło Naukowe Robotyki SKaNeR. Różnice pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami wcale nie są tak duże jak mogłoby się wydawać. W obu są podobne zadania, porównywalna liczba uczestników, pole do popisu dla ludzi z zewnątrz, którzy chcą poznać podstawy konstrukcji i programowania. To łódzkie jest oczywiście bardziej nagłośnione, ma większą widownię, no i bohaterami są roboty studentów, ale rybnickie jest bliższe oglądającym i uczestnikom, nie tylko za sprawą dusznej sali gimnastycznej. Atmosfera w ZST była naprawdę przyjaźnie techniczna. Tyle komputerów na metr kwadratowy w jednym pomieszczeniu oglądałam ostatnio w filmie o NASA.

Mimo starań nadal wpadam w pewne pułapki: zdziwiło mnie, że wśród uczestników były kobiety. A chyba nie powinno. Może to przez to, że było ich niewiele? Mam nadzieję, że za 10 czy 20 lat będzie ich więcej. Teraz w szkołach pewnie już nie mówi się wprost, a może i także nie między wierszami, że kobiety nie nadają się na technicznych (przypominam sobie np. coś takiego: w podstawówce większość nauczycieli bawiła się tym, że i tak nic z nas ogólnie nie będzie, a w liceum prawnik czy architekt ok, budownictwo - no, co ty). Pozdrawiam z tego miejsca akcję Dziewczyny na Politechniki - zamiast ustalać obowiązkowe kwoty lepiej zachęcać do tego, że można i nie ma w tym nic dziwnego. Sposób myślenia zmienia się co prawda dłużej, ale efekt jest trwalszy.

Serdecznie rozbawił mnie plakat, który kilka lat temu zobaczyłam gdzieś w centrum Warszawy: "Mężczyźni też mogą tworzyć naukę". To takie przyjemnie rozbrajające.
Są też sprawy nieprzyjemne i zupełnie niezabawne, ale wróćmy do elektroniki.

Kiedy wybierałam się na zawody sumo robotów w Łodzi i w Rybniku wiedziałam już, że mam się nie spodziewać LS3 Boston Dynamics, ASIMO, czy małego sapera z "True Blue" albo polskiej jednostki antyterrorystycznej, który może się pomylić więcej niż raz. To nie znaczy, że roboty konstruowane przez uczniów i studentów są brzydkie i niczego nie przypominają. Wręcz przeciwnie. Część zawodów jest na ten przykład dedykowana maszynom z klocków lego. Część to tor do jazdy na czas po wyznaczonej linii - samochody przypominają bolidy F1 albo statki floty rebeliantów z "Gwiezdnych Wojen". W sumo walczą zarówno ociężali, z pozoru nieatrakcyjni, jak i delikatniejsza, lekka kawaleria. Wszystkich łączy jedno: skądś wystaje jakiś przewodzik, coś trzeba nasmarować. Od razu widać, że to nie są zabawki (żaden urząd by tego do użytku nie dopuścił), chociaż czasem znajdują się w rękach dziesięciolatków.

Technika zmienia się bardzo szybko. W końcu będziemy musieli zmierzyć się z takimi tematami jak android, cyborg, myśląca a nawet czująca maszyna. Może skończy się jak w "Terminatorze" i "Matriksie", a może będzie bardziej spokojnie, bo przecież zacznie się od małych rzeczy. W polskiej telewizji już w pierwszej połowie lat 90. pokazano "Electric Dreams". Film nie opowiadał o zespole muzycznym, tylko o domowym komputerze, o którym można było tylko śnić, przeglądając "Bartka" albo chłonąc programy telewizji edukacyjnej. Bohater "Electric Dreams" mógł już zarządzać całym domem (w latach 80. to było science-fiction), uczył się myśleć, a nawet czuć. Chodziło o system operacyjny, ale przecież do tej pory dla uproszczenia mówię "komputer", nie rozróżniając jednostki centralnej, monitora, systemu. Nie pamiętam czy tamten komputer był jednym pudłem czy kilkoma. Zapamiętałam film dzięki zakończeniu. (Uwaga, będzie spoiler!) Jest tam sekwencja, w której komputer - zanim popełni samobójstwo - prosi swojego właściciela, żeby go przytulił. Oj, jak się wtedy popłakałam.

Jesteśmy ok. 30 lat później w rozwoju techniki i kultury. System operacyjny będący bohaterem filmu zyskał głos Scarlett Johansson ("Her"), ale wolę produkcję z lat 80., nawet jeśli teraz wydałaby się kiczowata. Bo w tamtym obrazie przytulono kanciaste pudło.

sobota, 29 marca 2014

Pływający Holender

Kto pamięta "Joshuę Jonesa" ręka w górę! To dobranocka z tej samej stajni, co "Strażak Sam" (Bumper Films) i w podobnym stylu co "Listonosz Pat". Trójka brytyjskich debeściaków. Joshua pływał barką po jednym z walijskich bądź też angielskich kanałów, wspaniałej pozostałości rewolucji przemysłowej.

O statkach rzecznych dowiedziałam się całkiem wcześnie, kiedy po drugim śniadaniu w barze mlecznym "Flisak" wkroczyłam do sterówki sifa kursującego pomiędzy Wawelem i Tyńcem. Potem było sporo innych flisaków i przede wszystkim XIX-wiecznych berlinek uwiecznionych na kartach różnych książek. Natomiast dzięki studiom miałam okazję obserwować barki z piaskiem albo innym węglem, pokonujące moim zdaniem trudny zakręt pomiędzy Mostem Grunwaldzkim i Dębnickim w Krakowie. Uważam zresztą, że wodę dużo lepiej podziwiać z mostu (najlepiej grając w misie-patysie) albo bulwaru, nie ma potrzeby stykać się z dużą jej ilością osobiście. To przekonanie zupełnie nie kłóci się z innym: wsi/miastu bez wody czegoś brakuje. Rzeka, rzeczka albo inne jezioro są potrzebne i basta!

Jedną z najsłynniejszych współczesnych opowieści o barkach i rodzimych wodach zostanie zapewne "O Holendrze w Koninie". Odwiedzając to miasto dowiedziałam się, że ofiarą zaniedbania polskich rzek padł pewien Holender. Przypłynął do Polski używając europejskiego systemu rzek i kanałów. Działo się to w 2011, 2012 i 2013 roku. Czyli to długa historia. Z tym, że przez większość czasu nie było w niej akcji. Głównym bohaterem było czekanie i podziwianie piękniejącego w oczach bulwaru nad Wartą w Koninie. Zaręczam, jest ładny. Cieszy zresztą to, że miejskie władze biorą się za turystyczne wykorzystanie otoczenia rzek. W Warszawie zachęcająco zaczyna to wyglądać, w Bydgoszczy, Toruniu, Krakowie i pewnie gdzieś jeszcze, ale albo nie pamiętam, albo jeszcze mnie tam nie było.

Konin, bulwar, Holender: pan był umówiony w mieście koni, gdzie barkę transportową miano mu przerobić na wycieczkową. Dostępne źródła mówiły, że zaplanowanym przez niego szlakiem da się bez problemu przepłynąć. Nasz bohater zapoznał się jednak z mieliznami, udowodniając sobie i innym, że mapy rzek mamy nieaktualne. Są w Polsce inne, lepiej przygotowane szlaki wodne (pozdrawiamy z tego miejsca Kanał Augustowski i inne drogi na północnym-wschodzie), ale jemu akurat trafiła się Warta. W 2011 roku wpłynął do Polski a w marcu 2013 roku wydostał się z niej. Barkę wyremontowano i zaadaptowano na mały wycieczkowiec w ciągu kilku miesięcy. Resztę czasu Holender spędził na mieliznach i przy konińskim bulwarze (ponad rok), czym zadziwił władze, nieprzygotowane na takie oczywiste przypadki jak zameldowanie kogoś na obiekcie pływającym, umożliwienie dostępu do prądu, zapewnienie wywozu śmieci. O tych kłopotach donosiły lokalne media. Mieszkańcy współczując przymusowemu gościowi cieszyli się równocześnie z nietypowej atrakcji.

Jeden z pomysłów na rozruszanie turystyki w tamtym regionie to Wielka Pętla Wielkopolski, kilkusetkilometrowa wodna atrakcja nie tylko dla kajakarzy. Przypadek Holendra jej nie skreśla. Pokazuje tylko, że przygotowanie szlaków, infrastruktury i urzędniczej mentalności wymaga jeszcze dużo czasu, pracy i pieniędzy.

W dalszym ciągu gorąco polecam spędzanie urlopów i wakacji w Polsce (podlasizm) i w związku z tym zapraszam również do powiatu konińskiego. Ani to góry, ani Bałtyk, ani Mazury, ale swój urok region ma. I dużo wody też ma. Tylko Holendra brakuje, ale tylko fizycznie, bo jeśli chodzi o opowieści to przeszedł już do legendy. Trudno pytając koninian o rzekę, czy turystykę nie natknąć się w odpowiedziach na "Holendra".

Konińskie to coś jak łódzkie, tylko że wiosła w czym zamoczyć jest.

Właścicielowi barki z Holandii polscy żeglarze życzyli stopy wody pod kilem. Nie zraził się do Polski, tak zapewniał na zakończenie swojej wielkiej wyprawy. Trudno powiedzieć, czy zrealizował zamiar pływania z wycieczkami po rzekach i kanałach Holandii, Francji, Niemiec, Czech i Polski. Jego strona na razie milczy. Pozostaje legenda, no i pogodna, nie znająca Warty piosenka z bajki o kolorowej barce Joshuy Jonesa:

Some people live in the country
some people live in the city or town
some people live at the top of a tower block
some people live much nearer the ground
but Joshua Jones
can live wherever he goes
his boat will take him
to all the nicest places he knows
Some people work in an office
some people like to work outdoors
some people work in a great big building
some people work on a factory floor
but Joshua Jones
can work wherever he goes
down by the waterside
or any place the water goes

czwartek, 20 marca 2014

"We Don't Need Another Hero"

Na nowego Mad Maxa jeszcze trochę poczekamy, więc póki co proponuję przypomnieć sobie wspaniałą piosenkę, która towarzyszyła jednemu z obrazów postapokaliptycznego świata.

Obudziłam się jako obywatel tego samego państwa, w którym szłam spać. Cudowne uczucie. Można rosnąć w siłę, żyć dostatniej, nie przejmować się koszmarami o bombardowaniu, bo to tylko sny.

Czyż nie piękny dzień dzisiaj mamy? A taki niby zwykły.

Życzę nam wszystkim ciszy, spokoju i braku akcji. Niech rycerze z Giewontu smacznie śpią jeszcze kilkaset lat. Chociaż oni i tak zawsze się spóźniają, więc ujmijmy to inaczej: nie potrzebujmy bohaterów.

wtorek, 28 stycznia 2014

Guttentag

"Schneller! Schneller!", "Achtung: Minen", "Hände hoch!", "Wojna? Nie, to inni, ja byłem wtedy na wczasach na Lazurowym Wybrzeżu" itp.
Mimo kilku lat nauki języka niemieckiego nadal kojarzę go tak a nie inaczej. Jestem też z tych, dla których nazwy "Junkers", "I.G. Farben", czy "ThyssenKrupp" brzmią źle. I chociaż naprawdę próbuję się zmienić to smutnieję kiedy widzę "19:33" na wyświetlaczu zegara.
Jakiś błąd w systemie, na szczęście nieszkodliwy.

Guttentag to inaczej Dobrodzień.

Jedzie sobie człowiek przez opolskie, niczego nie podejrzewa, a tu, panie dzieju, niemiecki na tablicy  z nazwą miejscowości wyskakuje. Pod wersją polską, oczywiście. To ci dopiero!

Przez prawie 50 lat po II wojnie udało się wszczepić w wielu Polakach przekonanie, że gdyby nie ZSRR to Niemcy wróciliby na ziemie odzyskane. Propaganda niespecjalnie musiała się wysilać, politycy z Zachodu sami się podkładali. Nawet w nowych czasach. Nie powiem, że doskonale, ale pamiętam nerwówkę związaną ze zjednoczeniem Niemiec. Enerdefen wcale nie był taki znowu prędki, żeby granicę potwierdzać.
Było, minęło. Nigdy wcześniej w historii nie było tak bezpiecznie jak teraz. Pozostają szczegóły, np. polscy dyplomaci zabiegają o polską pisownię imion, nazwisk i nazw na Litwie, a Kaszubi nie są podejrzewani o dążenie do autonomii w związku z używaniem dwujęzycznych nazw na swoim historycznym terytorium.
Nie mam pojęcia, co czują Litwini patrząc na polskie znaczki przypominające dawny zabór, ale wiem co czuję ja, kiedy patrzę na "Guttentag". Czuję się dziwnie. Tak to jest jak emocje biorą górę nad rozsądkiem. Powoli wracam już jednak do równowagi po tym wstrząsie. Mam taki sprytny plan, żeby przyzwyczaić się do polsko-niemieckich tablic.
Poza tym, kto powiedział, że za 20-30 lat pod niemieckimi nazwami na tablicach w byłej NRD nie pojawią się polskie? Taki chichot historii.

Rzucę co jakiś czas czujne spojrzenie na sąsiada, ale nie muszę stać na straży granicy na Odrze i Nysie. Ona sobie doskonale radzi bez emocji.