poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Whenever someone creates something with all of their heart, then that creation is given a soul"

To słowa barona Humberta von Gikkingena, w skrócie Barona, bohatera "The Cat Returns" ("Narzeczona dla kota") Studia Ghibli.

Zapewne zdarza się, że ten, kto obejrzał co najmniej kilka filmów Hayao Miyazakiego i pozostałych cudotwórców z Ghibli (m.in. reżyser i scenarzysta Isao Takahata, producent Toshio Suzuki, animator Akihiko Yamashita), ma problem z określeniem, który jest najlepszy. Ja mam taki problem. Wymieniam trochę tytułów i chyba w zależności od pory roku albo nastroju wskazuję, który aktualnie jest na prowadzeniu. Czasem pierwszeństwo ma "The Secret World of Arrietty" ("Tajemniczy świat Arrietty"), czasem "Mój sąsiad Totoro" ("Tonari no Totoro"), czy właśnie "The Cat Returns". To z filmów bardziej dla młodszej widowni. Z tymi dla starszej jest trochę łatwiej, "Nausicaä z Doliny Wiatru" ("Kaze no tani no Naushika") wyprzedziła "Howl's Moving Castle" ("Ruchomy zamek Hauru"), "Spirited Away" ("Spirited Away: W krainie bogów") i "Księżniczkę Mononoke" ("Mononoke-hime"). Ale na razie oglądałam nieco ponad połowę filmów całej brygady, więc może się to zmienić.

Jest nadzieja, że zdążę obejrzeć wszystkie te cuda przed osiemdziesiątką, bo animowane długometrażówki powstają wolno a sam Hayao Miyazaki znowu teoretycznie udał się na reżyserską emeryturę - po "The Wind Rises" ("Zrywa się wiatr") z 2013 r.

Ten ostatni film bardzo mnie zdziwił. Jest zupełnie inny niż "Grave of the Fireflies" Isao Takahaty. Wiedziałam, że Miyazaki lubi temat latania (samo "Ghibli" to nazwa jednej z konstrukcji Giovanniego Caproni, włoskiego inżyniera pojawiającego się w snach głównego bohatera "Kaze tachinu" - "Zrywa się wiatr"), ale nie przypuszczałam, że zrobi film o konstruktorze słynnego myśliwca Zero (Mitsubishi A6M). Japonia ma teraz szczególnie nieprzyjemny okres w sąsiedzkich stosunkach, związany z tym, że zamiast rozliczyć zbrodnie z I połowy XX wieku zamiatała i zamiata wszystko pod dywan gloryfikując tamtą epokę. A tu znany z pacyfizmu, wpływowy japoński reżyser opowiada o początkach kariery Jiro Horikoshiego ani słowem nie wspominając o niewolniczej pracy, z której korzystał już wtedy cesarski przemysł. Da się w filmie zauważyć antywojenne nastawienie konstruktora, ale najważniejsze jest dla niego to, żeby spełniając marzenia dać krajowi bardzo dobry samolot.
I tak źle, i tak niedobrze. Japońscy politycy chyba uznali ten film za zbyt krytyczny wobec tamtych czasów, ja uznaję go za zbyt miękki. Dlatego to takie dziwne. Brak kostiumu takiego jak w Dolinie Wiatru czy na Lapucie ("Castle in the Sky") bardzo mi przeszkadza. Pomimo fikcji towarzyszącej opowieści będącej hołdem dla Horikoshiego widać, że to lata 20. i 30. XX w., jesteśmy w Japonii i trwa już wojna, tyle że jeszcze nie światowa. To tak, jakby Niemcy zrobili podrasowaną piękną fikcją animację o Ferdynandzie Porsche albo Wilhelmie Messerschmicie, nie informując w jakim systemie działali i ile ofiar pochłonął ich inżynierski zapał. Jednak poza tym istotnym aspektem "The Wind Rises" nie ma się czego wstydzić.

Oprócz latania i pacyfizmu w filmach Ghibli dużo jest ekologii, dzieci i magii. A także wspaniałych, wymyślonych tylko i wyłącznie przez załogę Ghibli światów.

Moim zdaniem najlepiej łączy to wszystko "Nausicaä z Doliny Wiatru". Przy czym to, co mogło wydawać się magiczne okazuje się być nauką. Tytułowa bohaterka potrafi nieźle walczyć i latać, jest doskonałym przywódcą, ale przede wszystkim - badaczem. W mandze o tym samym tytule historia jest bardziej rozbudowana i o tym naukowym podejściu jest więcej informacji, ale wersja filmowa pomimo skrótów i mesjanizmu i tak jest fantastyczna.
Cywilizacja się rozwija i ludzkość idzie naprzód tak szybko, że nie ogląda się na nic, a już zwłaszcza na środowisko i samą siebie. Wybucha apokaliptyczna wojna, ziemię zalewa "sea of corruption" ("morze skażenia"), gigantyczna dżungla pełna ogromnych roślin wydzielających toksyny oraz krwiożerczych owadów wielkości słonia. Oczywiście część ludzkości, która przetrwała, niewiele z tej lekcji wyniosła. Oprócz doczekania się kogoś, kto będzie na tyle silny i przekonujący, że przerwie walki, trzeba też kogoś, kto odkryje czym jest trujące, roślinne, morze. Najlepiej, żeby to była ta sama osoba, bo to taniej jest.
Nausicaä na początku może przypominać Sarę Connor czy Ellen Ripley, ale potem poziom obrony poprzez destrukcję spada w niej niemal do zera. Wiedzę o tym, że nie tędy droga, zdobywa poprzez doświadczenie i solidną analizę faktów. Ale na uczucia też jest miejsce, spokojnie - przecież same Ohmu, a więc największe organizmy w świecie tego filmu, to opancerzone definicje życzliwości klasy Ent.

Niepowtarzalne, oryginalne, piękne światy, doskonała kreska, żywe kolory, świetna muzyka, wspaniałe postaci (zwłaszcza kobiet), praca dzieci... Zauważyliście, że nie ma w rzeczywistościach kreowanych przez Ghibli nic dziwnego w tym, że czternastoletnia czarownica wylatuje z domu na miotle, osiedla się w zupełnie obcym mieście i trenując swoje magiczne zdolności zarabia na utrzymanie? Wyobraża sobie ktoś Harry'ego Pottera, który zamiast grać w quidditcha zostaje kurierem albo pracuje w kopalni? Pewnie nie.
Te filmy są pierwszorzędnym przykładem na to, jak połączyć elementy kulturowe tak, żeby były zrozumiałe i na Wschodzie i na Zachodzie, zachowując przy tym wyrazisty charakter i odrębność macierzystej jednostki, Japonii. Przy czym jako podpowiedź do odróżniania mamy nie tylko historyjki, ale i oryginalne tła oraz kreskę. Wystarczy, że oglądaliśmy co najmniej jeden film brygady. To robi się samo, nie wiem dokładnie jak, bo jakby mnie wywołano do tablicy i kazano przedstawić 10 punktów odróżniających, np. Disneya i Ghibli, miałabym problem. To się czuje i tyle. Zaznaczam przy tym, że nie jestem Ghibli-purystą. Nic mnie nie obchodzi, czy w danym filmie było 0,05%, 10, czy 20% udziału grafiki komputerowej. Mnie interesuje efekt końcowy a ten jak do tej pory jeszcze nie zawiódł.

Co by wyniknęło ze spotkania mądrej i sprawiedliwej Nauzyki, dzielnej Mononoke, pełnej zapału Kiki, zaradnej Arrietty, roztrzepanej Haru, spokojnej Sophie, dobrego Totoro, dystyngowanego Barona (całej trójki zresztą, bo Baron bez Muty i Toto nie jest taki sam), marudnego Jiji, smoczego Haku i innych? Na pewno byłoby ciekawie i byłoby dużo dobra. Bo oni wszyscy, pomimo tego, że istnieją tylko na papierze, w filmach animowanych, a także w wyobraźni czytelników i widzów, mają w sobie pierwiastek magii - duszę, znaczy się. Zostali przecież stworzeni całym sercem oddanego zespołu.

Billboard kinowy z 2013 roku - główni bohaterowie długometrażówek Studia Ghibli