Wyścig Roalda Amundsena i Roberta Scotta na biegun południowy to jeden z ostatnich epizodów czasu odkryć geograficznych. Starcie, w którym sztuka uczenia się od mieszkańców obszarów arktycznych, psy zaprzęgowe i narty wygrały z arogancją, kucykami i saniami motorowymi.
Odkrywcy geograficzni byli zdecydowani poświęcić dla swoich marzeń wszystko – majątek, szczęście osobiste, zdrowie a nawet życie. Marco Polo, Krzysztof Kolumb, Ferdynand Magellan, Willem Barents, David Livingstone, czy Paweł Strzelecki oddali się temu niezwykłemu zajęciu, jakim było eksplorowanie ziemskiego globu zanim został dokładnie obfotografowany z orbity. Rozpoczynając wyprawy, nie mieli żadnej pewności co do ich wyniku. Liczyli jednak na odkrycia zapewniające sławę i finansowanie kolejnych przedsięwzięć. Najsłynniejszą chyba sceną, oddającą charakter tych ludzi, jest spotkanie zaginionego w afrykańskiej dżungli Brytyjczyka, Livingstone’a z poszukującą go ekspedycją Amerykanina, Henry'ego Stanleya w 1871 roku. Stanley, chociaż miał ochotę uściskać Livingstone'a, podał mu rękę i powiedział: „Dr Livingstone, jak przypuszczam?”. Następnie panowie napili się herbaty i wymienili opowieściami, a Stanley, zanim opuścił doktora, pozostawił mu zapasy ekspedycji poszukiwawczej. Livingstone, niezrażony tym - jego zdaniem - znikomym niebezpieczeństwem, którym było ugrzęźnięcie w wiosce pośrodku Afryki, znowu oddał się swojej pasji i przed powrotem do Londynu próbował odnaleźć źródła Nilu.
Na początku XX wieku niewiele miejsc na Ziemi pozostało jeszcze do odkrycia. Wiadomo było, że nasza planeta jest okrągła, opłynięto ją już zresztą dookoła wiele razy. Afryka, Australia, Syberia, czy Amazonia miały już coraz mniej tajemnic. Pozostawały jednak jeszcze Arktyka i Antarktyda z magnetycznymi i geograficznymi biegunami Ziemi.
Norweg Roald Amundsen był już znany dzięki bezpiecznemu przeprowadzeniu okrętu przez Przejście Północno-Zachodnie. Pod koniec pierwszego dziesięciolecia XX wieku rozpoczął przygotowania do wyprawy na biegun północny. Jednak na jesieni 1909 roku ta sprawa wydawała się przegrana. Dwaj Amerykanie ogłosili, że zdobyli północny wierzchołek Ziemi (Frederick Cook w 1908 r. i Robert Peary w 1909 r.) i rozpoczął się spór o uznanie pierwszeństwa jednego z nich. Amundsen, pod pozorem kontynuacji przygotowań do zdobycia bieguna północnego, postanowił ruszyć na drugi wierzchołek globusa. Wiedział jednak, że na ten sam pomysł wpadł znany brytyjski badacz Antarktydy, Robert Scott. Jego przygotowania były szeroko opisywane przez media. Imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodziło powinno przecież mieć swojego zdobywcę krańca Ziemi. Scott uzyskał wsparcie licznych sponsorów, rządu, armii. Amundsen nie chciał uwagi mediów. Wolał prowadzić wszystkie prace w spokoju i wykorzystać element zaskoczenia. Ale potrafił zadbać o finansowanie i poparcie polityków oraz króla nie gorzej od Scotta. Obaj polarnicy wyruszyli w połowie 1910 roku, Amundsen na statku
"Fram", na którym pływał wcześniej Fridtjof Nansen, a Scott na "Terra Nova" wypróbowanym w czasie jego pierwszej wyprawy na Antarktydę, na początku wieku.
Scott był prawdziwym angielskim dżentelmenem. Takim, który chciał pokazać, jak potrafi zmagać się z przyrodą, wykorzystując swoje wspaniałe cechy charakteru. Czyli, upraszczając, nie zniżyłby się do budowania iglo, bo tak nie postępuje dżentelmen. Z dzisiejszej perspektywy nie brzmi to ani mądrze, ani dobrze, ale należy pamiętać, że to początek XX w., okres przed I wojną światową, czyli rozkwit brytyjskiego imperium kolonialnego. Scott opracowując plan zdobycia bieguna brał pod uwagę głównie doświadczenia innych wypraw kierowanych przez swoich krajan. W dodatku nie ufał psom zaprzęgowym. Stąd decyzja o wykorzystaniu kucyków z Azji do ciągnięcia sań z zapasami. Miało to wówczas jakiś sens, były to zwierzęta przystosowane do życia w wysokich górach, a biegun południowy znajduje się na wysokości ok. 3 tys. metrów n.p.m., gdzie powietrze jest rozrzedzone. Zresztą wcześniej kucyki spisały się na wyprawie Ernesta Shackletona na Antarktydę. Tyle, że Shackleton wiedział, kiedy zawrócić i nie zdobył bieguna, ratując życie swoje oraz swoich towarzyszy. Jak napisał w liście do żony: "I thought you'd rather have a live donkey than a dead lion" ("Pomyślałem, że wolałabyś żywego osła, niż martwego lwa"). Oprócz kucyków, Scott zdecydował się wykorzystać skonstruowane specjalnie na tę wyprawę sanie motorowe. Na ostatnim etapie miała natomiast wystarczyć siła ludzkich mięśni. Psy zostały zabrane na pokład "Terra Nova", ale było ich mało i wykorzystywano je tylko do tworzenia składów zapasów w bliskiej odległości od bazy. Sanie motorowe zawiodły jednak już w pierwszej fazie pobytu ekspedycji na Antarktydzie. Jedne ugrzęzły pod lodem, a w dwóch zepsuły się mechanizmy. Na pokładzie statku nie było mechanika, który mógłby je naprawić. Kucyki, których kopyta grzęzły w lodzie i śniegu, a skóra bardzo parowała, spotkał różny los. Część zdechła z wycieńczenia i niedożywienia, część zamarzła, pozostałe były prędzej czy później dobijane, np. gdy groziły im drapieżniki. Sanie musieli ciągnąć ludzie, co Scott przewidywał, ale nie od tak wczesnego etapu. W związku z tym postępy ekspedycji były bardzo wolne, a jej uczestnicy spędzili w ekstremalnych warunkach atmosferycznych zbyt dużo czasu. Zamiast zakładanych trzech było to aż pięć miesięcy. Minęło sprzyjające okienko pogodowe. Temperatury jakich doświadczali członkowie wyprawy Scotta były w związku z tym niższe niż te odnotowywane przez Amundsena i jego towarzyszy. Dodatkowo Scottowi zależało na aspekcie naukowym ekspedycji, więc sanie ciągnięte przez ludzi regularnie były obciążane próbkami kamieni. Na koniec zaś podjął on decyzję, że zamiast planowanych trzech uczestników wyprawy, biegun pójdzie z nim zdobywać czterech. Tylko dlatego, że przemówił do niego charakter tego piątego uczestnika, prawdziwego dżentelmena. Czyli, podsumowując, w związku z nieufnością do psów zaprzęgowych, nie braniem pod uwagę doświadczeń ludów zamieszkujących Grenlandię, północną Kanadę i Syberię, dbaniem o zbieranie próbek dla naukowców, zlekceważeniem tego, że zapasy wzdłuż trasy przygotowano dla czterech, a nie pięciu ludzi, wyprawa Scotta była skazana na niepowodzenie. Uczestnicy byli wycieńczeni przez wysiłek fizyczny, niedożywienie, szkorbut i odmrożenia. Ale Scott nie cofnął się, nie rozważał nawet przerwania ekspedycji. Przed wypłynięciem z ostatniego portu został powiadomiony przez Amundsena o konkurencyjnej ekipie odkrywców. Musiał być pierwszy.
Amundsen, kierując się wskazówkami Inuitów, spróbował szczęścia z psami, które świetnie sprawdzały się jako zwierzęta pociągowe na Alasce i Grenlandii. Psy mają pewną wspaniałą cechę – nie pocą się przez skórę. Do regulowania temperatury używają pyska. Dzięki temu na ich skórze nie tworzy się, w niskiej temperaturze, lód. Amundsen miał też kurtki z foczego futra i ludzi zaprawionych w podróżowaniu po terenach arktycznych, świetnie poruszających się na nartach, znających się na nawigowaniu i oznaczaniu przebytej trasy. Miał też konkretny cel - nie chciał prowadzić badań, chciał zdobyć biegun. Tak jak Scott, po przybyciu na Antarktydę, na początku 1911 r., kilka miesięcy poświęcił na tworzenie łańcucha stacji z zapasami. Dzięki temu, że zdecydował się wykorzystać psie zaprzęgi, zapasy te były bardziej wartościowe od tych Scotta. Nie było tam worków z paszą dla kucyków, czy paliwa dla sań motorowych. Nie wożono niczego niepotrzebnego. Części zapasów zresztą w ogóle nie wykorzystano, bo kiedy z etapu na etap od ekspedycji odłączały się zaprzęgi pomocnicze, zabijano niepotrzebne, słabsze psy a ich mięso zjadali ludzie i pozostałe psie zaprzęgi. Amundsen od początku wiedział, ilu ludzi ostatecznie pojedzie z nim zdobywać biegun, nie było żadnego dołączania uczestników. Okazało się też, że świetnie wybrał trasę wyprawy, o prawie 100 km krótszą od tej Scotta. W dodatku ruszył wcześniej, w drugiej połowie października 1911 r., podczas gdy Scott odłożył start do listopada. Łącząc te wszystkie elementy widać, dlaczego to Norwegom udało się wygrać. I przeżyć.
Amundsen, Helmer Hanssen, Olav Bjaaland, Oscar Wisting i Sverre Hassel stanęli na biegunie 14/15 grudnia 1911 r. Po dokonaniu obliczeń wykonali pamiątkowe zdjęcie i pozostawili Scottowi namiot z zapasami a także list informujący o ich osiągnięciu, skierowany do norweskiego króla, Haakona VII, na wypadek, gdyby zginęli w czasie powrotu.
Po nadaniu wiadomości o swoim dokonaniu, Amundsen zyskał sławę, jednak nie zagwarantowało to finansowania jego kolejnych projektów. Następną wyprawę poprowadził dopiero po I wojnie światowej. Wtedy też zainteresował się lotnictwem. Był pierwszym człowiekiem, który dotarł na oba bieguny. Zaginął nad Arktyką w 1928 r., w czasie poszukiwań zaprzyjaźnionego pilota.
Scott dotarł na biegun miesiąc po Amundsenie, w połowie stycznia 1912 r. W marcu, kiedy Norwegowie dotarli do telegrafu i informowali świat o sukcesie swojej wyprawy, Scott umierał z głodu i odmrożeń, znajdując się - wraz z dwoma towarzyszami, Edwardem Wilsonem i Henrym Bowersem - kilkanaście kilometrów od dużego składu zaopatrzenia. Wcześniej zginęli Edgar Evans i Lawrence Oates. Ten ostatni, bliski śmierci, popełnił samobójstwo, by nie zużywać zapasów - wyszedł z namiotu na mróz.
Co ciekawe, Scott uznawany jest za bohatera. Niezłomnego, wspaniałego Brytyjczyka, który oddał życie zmagając się z okrutną przyrodą. Po pierwszych relacjach przez jakiś czas raczej nie poruszano problemów związanych z planowaniem i prowadzeniem przez niego wyprawy. Niedługo później wybuchła I wojna światowa i Wielka Brytania tym bardziej potrzebowała bohaterów. Za to Amundsen do końca życia był chłodno lub lodowato opisywany przez angielską prasę.
W 1957 roku Amerykanie zbudowali na południowym biegunie geograficznym stację badawczą, którą na cześć dwóch zdobywców nazwali
Amundsen-Scott South Pole Station. Do dzisiaj służy ona ekspedycjom naukowców z całego świata.