wtorek, 14 grudnia 2010

Piwo

Tak nazywaliśmy skrótowo jeden z przedmiotów na studiach politologicznych. Oficjalna nazwa brzmiała: "Prawa i wolności obywatelskie". Jeśli już przy skrótach jesteśmy, to mieliśmy niezły ubaw - jako studenci politologii - kiedy na pytanie, co studiują, przedstawiciele równoległych do nas stosunków międzynarodowych odpowiadali: "Stosunki".

Piwo było w dawnej Polsce jednym z nielicznych przejawów równości - pili je wszyscy, niezależnie od statusu społecznego i majątkowego. Zwykle było tańsze niż wódka - przynajmniej w naszych szerokościach geograficznych. W końcu jednak doszło do tego, że stało się napojem plebsu: marynarzy, żołnierzy, chłopów.

W legendach pokolenia reprezentowanego przez mojego tatę, piwo kiedyś było lepsze. Kiedyś, czyli w PRL. Zwykliśmy ten system kojarzyć nie tylko z godziną 13:00 (godzina otwarcia monopolowych była wcześniejsza, ale zdaje się, że w latach 70. wprowadzono zasadę, że dopiero od 13:00 można w nich było sprzedawać alkohol), ale i z robotnikami spod budki z piwem. W "Przypadku" Kieślowskiego piwo z kufla na Fabrycznym w Łodzi odgrywa rolę nie mniej ważną od ruszającego z peronu pociągu.
Piwo w PRL wcale nie było takie dobre, jak chce to pamiętać mój tata. Lepsze stało się po upadku absurdalnego systemu. Na krótko jednak, bo z tego co pamiętam, zniechęciłam się do złocistego napoju pod koniec studiów. Coś było nie tak. Na szczęście teraz z przyjemnością zagłębiam się w zakamarki sklepów z piwami regionalnymi. Z tego co zauważyłam, piwo wraca nie tylko do moich łask.

Co takiego jest w piwie? Goryczka, ale i nutka słodu. Delikatna piana, zacny wygląd. Jeśli dobrze się trafi, to zapach będzie mocny, orzeźwiający, niezdominowany przez drożdże tylko przez podpalane zboże. I ten niesamowity wybór. Nie tylko jasne i ciemne, górnej i dolnej fermentacji, pszeniczne, kukurydziane, jęczmienne. Przecież to pewien ciąg i można wybrać coś z całej skali. Nadal nie bardzo znam się na tym wszystkim. Powoli jednak eksperymentuję, poczytuję w Internecie i już coś niecoś o swoich faworytach wiem. Serce oddałam Guinnessowi, czyli typowi "stout", ale o swoje miejsce walczą też piwa pszeniczne z mini-browarów i niektórzy przedstawiciele rodzaju "lager" ("Dobrze posiedzieć przy Żubrze", "Wodzu, prowadź na Warkę! - Bar wzięty!").

Nie jestem zwariowanym apostołem małych browarów i ich niepasteryzowanych produktów. Z przyjemnością poddałam się łódzkiej modzie na piwa regionalne, do tego niepasteryzowane, ale bez przesady: kiedy giganci ockną się i zaproponują produkty lepszej jakości, to do nich wrócę. Na razie cieszę się podwójnie: z tego, że piwo znowu mi smakuje i z tego, że odrodziły się przynajmniej niektóre browary regionalne (nawet jeśli stało się to w ramach większych firm, jak w przypadku browaru w Łomży), zatrudniające ludzi z pobliskich miejscowości.

Niech żyją piwowarzy!