Z pewnością jest wiele takich momentów w dziejach świata, z którymi czujemy się związani pomimo tego, iż kiedy towarzyszące im wydarzenia miały miejsce, mogliśmy jeszcze nie istnieć i znamy fakty tylko z książek czy filmów. Można to po części wytłumaczyć wpływem edukacji i wychowania, ale nie tylko. Ten mechanizm zawiera w sobie jeszcze coś, co można - trochę romantycznie - nazwać magią. Mnie taka więź łączy z sześćdziesięciodwuletnim Aldo Moro. Słyszałam o nim, a nawet znałam jego historię, zanim jeszcze obejrzałam wspaniały film "Buongiorno, notte" Marco Bellocchio z 2003 roku. Nie pamiętam dokładnie kiedy i w jaki sposób poznałam Moro. Na pewno nie dowiedziałam się o nim na lekcjach historii w szkole podstawowej czy średniej, bo kończyliśmy naukę na okresie tuż-powojennym. Pewnie po prostu obejrzałam film dokumentalny w telewizji edukacyjnej, czy też przeczytałam gdzieś artykuł.
Kiedy na festiwalu "Era Nowe Horyzonty" w Cieszynie w 2004 roku zobaczyłam pierwsze kadry "Good Morning, Night" Marco Bellocchio, stanęła mi przed oczami czarno-biała fotografia starszego, spokojnego człowieka. To było zdjęcie wykonane przez Czerwone Brygady, a za siedzącym Aldo Moro wisiała flaga terrorystów – zapewne czerwona, z białą gwiazdą i krzywym napisem Brigate Rosse. Obraz wykonano w miejscu przetrzymywania Moro. Prawdopodobnie nie wiedział on jeszcze wtedy, że wkrótce umrze. Aż do ostatniego dnia miał nadzieję, iż nie dojdzie do najgorszego, że Ojciec Święty Paweł VI, czy premier Włoch Giulio Andreotti doprowadzą do jego uwolnienia i spotkania z rodziną.
Terroryzm powstał zanim runęły wieże World Trade Center. Pomijając spory definicyjne, które w jednej z książek poruszających ten temat zajęły ponad sto stron, warto zaznaczyć, że czymś innym jest partyzantka mudżahedinów czy Talibów w Afganistanie, a czymś zupełnie innym terroryzm, którego świetnym przykładem jest właśnie atak na nowojorskie centrum finansowe. Niestety, w mediach funkcjonują teraz głównie "terroryści", "ekstremiści", "fundamentaliści". Z rzadka można spotkać określenie "partyzanci". (Polskich partyzantów niemieccy oprawcy tytułowali "bandytami", by nie musieć do nich stosować międzynarodowych konwencji dotyczących prowadzenia wojen; zapewne teraz inaczej spojrzycie na klęskę Powstania Warszawskiego i to, że ostatnim przywódcom walk udało się wynegocjować z Niemcami uznanie powstańców za jeńców wojennych).
Terroryści nie wypowiadają wojen w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, bo nie mają wystarczającego zaplecza do ich prowadzenia. Zajmują się za to spektakularnymi atakami, które - nagłośnione w mediach - mają zmusić jakąś społeczność do pewnych ustępstw na rzecz terrorystów. Do ustępstw, na które nie mogliby liczyć, gdyby wkroczyli na ścieżkę przewidzianą przez prawodawstwo danego kraju. Chodzi o zastraszanie w celach politycznych, finansowych, czy ideologicznych, a terrorystami byli na przykład Polacy, którzy dokonywali zamachów na urzędników carskiej Rosji. Terrorystą był człowiek, który zabił cesarzową Sissi pod koniec XIX wieku. Terrorystą był też Leon Czołgosz, który sprzeciwiając się złej sytuacji robotników amerykańskich zamordował prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya. Każde z nich chciało zastraszyć wąską grupę: władców, urzędników, polityków.
Mogłoby się wydawać, że terroryści działają w pojedynkę, ale niestety tak nie jest. Nawet za anarchizującymi zamachowcami z końca XIX i początku XX wieku stały zorganizowane grupy. Bardzo długo cel ataków terrorystycznych stanowili królowie, ich namiestnicy i urzędnicy, wysocy rangą wojskowi, prawnicy, biznesmeni, sportowcy. Wskutek zamachów mogli też ginąć przypadkowi ludzie, ale w większości przypadków celem zamachów nie byli tzw. zwykli obywatele. Dopiero od całkiem niedawna popularne w świecie tego rodzaju przestępców stały się działania mające na celu zabicie jak największej ilości osób, tak by stworzyć wrażenie, iż nikt i nigdzie nie może czuć się bezpieczny. Może to być rajd na hotel, wysadzenie w powietrze ciężarówki pod ambasadą, zabicie pasażerów autobusu, czy ostrzelanie przedszkola. Od jakiegoś czasu, oglądając programy informacyjne, dowiadujemy się o zamachach, w których zginęło kilkadziesiąt, kilkaset, a nawet kilka tysięcy osób. Terroryści stają się coraz bardziej okrutni, bo w jednym ataku muszą spowodować śmierć i ranienie większej ilości ludzi. Ten krwawy postęp w taktyce i strategii nastąpił na przestrzeni ostatnich 20 lat. Wcześniej sprawy miały się trochę inaczej.
Jakiś czas temu po raz kolejny musiałam przypomnieć sobie wydarzenia słynnego roku 1968. To niesamowity okres w historii ludzkości. To fascynujące, że przez cały świat przetoczyła się wtedy fala, która co prawda w każdym regionie i kraju wyglądała trochę inaczej, ale mimo wszystko coś było wspólne – mniej więcej w tym samym czasie na prawie wszystkich szerokościach i długościach geograficznych dochodziło do spięć między społeczeństwem i władzą. Oprócz wspaniałych chwil, które temu towarzyszyły, były też momenty straszne. Wśród tych najgorszych można umieścić rozkwit organizacji terrorystycznych. W Europie Wschodniej, której symbolem stała się wtedy Czechosłowacja, walczono o zmianę ustroju politycznego, która to walka niestety zakończyła się pod gąsienicami czołgów Układu Warszawskiego. W Europie Zachodniej bogate nastolatki z mieszczańskich rodzin (tak stereotypowo postrzegam to ja, czyli mieszkaniec wschodniej części kontynentu) zagłębiły się w lekturach Marksa, Lenina i Mao Tse Tunga, ubóstwiały Che Guevarę i Fidela Castro i tęskniły do socjalizmu, komunizmu czy maoizmu. Zamiast jednak zrobić to, co w takiej sytuacji byłoby najwłaściwsze, czyli jechać do Związku Radzieckiego, na Kubę lub do Chin i sprawdzić, czy faktycznie czerwony to taki sprzyjający życiu i wolności kolor, postanowili oni zaszczepić swoje idee na Zachodzie i w tym celu zakładali nie tylko legalne organizacje. Pozakładali też organizacje terrorystyczne, które miały wymusić na rządach państw zachodnich wejście na wspaniałą ścieżkę komunistycznego rozwoju w wydaniu marksistowskim, bądź jakimkolwiek innym. Dwie spośród tych organizacji zyskały sobie najgorszą sławę. W Niemczech Zachodnich była to Frakcja Czerwonej Armii, czyli RAF, a we Włoszech – Czerwone Brygady – Brigate Rosse.
Co zaskakujące, Czerwone Brygady nie były grupą silną. Po rozbiciu organizacji w latach 80. XX wieku okazało się, że liczyła ona kilkuset stałych członków i trochę więcej współpracowników oraz zwolenników, dostarczających pieniądze, a także udzielających schronienia przestępcom. Za główny cel Czerwone Brygady uznały wywołanie we Włoszech proletariackiej rewolucji, w czasie której uświadomieni o wspaniałościach komunizmu robotnicy ruszyliby na Rzym i ustanowili jedynie słuszną władzę dyktatorską. Taki postulat trafił początkowo na podatny grunt. We Włoszech już od czasów przedwojennych działała partia komunistyczna, która po II wojnie światowej weszła nawet do parlamentu i rządu, ale później zaczęła być izolowana przez dysponujących większością mandatów chadeków (posłów partii DC - Democrazia Cristiana). W tamtym powojennym już czasie w Komunistycznej Partii Włoch dochodzono do wniosku, że Moskwa może nie być najlepszym przyjacielem ciemiężonego ludu pracującego. Na początku lat 70. zaczął się proces przybliżania postulatów komunistów do wychylonego bardziej w lewo skrzydła chadeków. Bacznie obserwujący ten proces terroryści z różnych bojówek, w tym z Czerwonych Brygad, stwierdzili, że nie jest im na rękę wejście polityków Włoskiej Partii Komunistycznej do rządu. To mogłoby zasygnalizować robotnikom, że lepiej jest walczyć metodami parlamentarnymi.
Od początku lat 1970. Czerwone Brygady atakowały policję, wojsko, a także bogatych przemysłowców czy finansistów. Po kilku latach terroryści uznali, że ta taktyka nie przynosi spodziewanych rezultatów. Od połowy dziesięciolecia zaczęto atakować prokuratorów, sędziów i polityków. Stało się to akurat w momencie, w którym na czele rządu stawał Aldo Moro, zasłużony włoski polityk chrześcijańskiej demokracji, który opracowywał kompromisowe porozumienie między chadekami i komunistami, mające na celu włączenie tych ostatnich w normalny tryb rządowy i w ten sposób unieszkodliwienie ich najbardziej radykalnego skrzydła.
"Proletariusze wszystkich krajów łączcie się pod sztandarem Chrystusa!" - chrześcijańska demokracja swe korzenie wywodzi z końca XIX wieku, wiele zawdzięczając papieżowi Leonowi XIII i jego encyklice "Rerum Novarum" (1891 r.). Włoska partia występująca pod tym szyldem skrzydła rozwinęła dopiero po II wojnie światowej, kiedy na potrzeby odbudowy uczestniczyła w szerokiej koalicji z komunistami i socjalistami oraz później, kiedy zdobywała większość miejsc w parlamencie. W latach 70. wydawało się, że znowu dojdzie do współpracy między chadecją i Włoską Partią Komunistyczną, nad czym pracował obdarzony społecznym zaufaniem Moro. Po jego porwaniu i zabójstwie szanse powodzenia historycznego porozumienia zostały przekreślone. Przez chwilę politycy potężnej chadecji myśleli, że to właściwie sukces, jednak właśnie od końca lat 70. zaczął się powolny upadek włoskiej Chrześcijańskiej Demokracji. Po wielkim skandalu korupcyjnym z początku lat 90. stara chadecja musiała odejść. Wydawało się, że wróci wzmocniona nową nazwą i energią młodych działaczy, ale okazało się, że od starych polityków i układów wypracowanych przez lata ciężko się uwolnić.
To były bardzo długie 55 dni. Włochy – co wydawało się nieprawdopodobne - zwolniły. Moja ulubiona pani profesor z krakowskiego filmoznawstwa opowiadała, jak to wyglądało. 16 marca 1978 roku przekraczała włoską granicę. Kontrola była drobiazgowa i energiczna, ale później wszystko wydawało się jakby bez życia. Po tym pierwszym dniu oszołomienia zgiełk i gwar powróciły, ale pewne drobiazgi świadczyły o tym, że stało się coś strasznego. Gazety codziennie podawały nowe informacje – w wydaniach porannych i wieczornych. Tak samo radio i telewizja. Mówiło się o tym w kawiarniach. Ludzie mieli nadzieję. Istniała oczywiście mniejszość, która popierała porwanie, ale nawet ona nie chciała, by polityk zginął.
16 marca 1978 roku, 9:00. Dwa samochody, w tym samochód ochrony, jechały spokojną ulicą via Fani w Rzymie. Terroryści zabili wszystkich 5 członków obstawy, z których tylko jeden zdołał oddać strzały w ich kierunku. Rozpoczęły się prawie dwa miesiące pełne zagadek i wątpliwości. 55 dni przetrzymywania przez terrorystów z Czerwonych Brygad najsłynniejszego włoskiego polityka XX wieku - Aldo Moro.
To nie wymysł czasów najnowszych - bezpośrednie relacje telewizyjne i pełne szczegółów zdjęcia z miejsca zdarzeń. Co prawda dopiero rozwój techniki pozwolił takim stacjom, jak CNN na relacjonowanie konfliktów w czasie niemalże rzeczywistym, jednak wcześniej, pomimo braku łączności satelitarnej i łączy internetowych, pojawiały się namiastki takich działań. 9 maja 1978 roku media na całym świecie, które już od dwóch miesięcy śledziły sprawę Aldo Moro, pokazały zdjęcia jego ciała, znalezionego w bagażniku samochodu zaparkowanego przy jednej z rzymskich ulic. Wieczorne dzienniki telewizyjne rozpoczynały się obrazami samochodu, wokół którego zgromadził się tłum dziennikarzy, polityków, policjantów i zwykłych gapiów. Na początku nikt nie wpadł na to, by ciało Aldo Moro czymś zasłonić.
Przez te ponad 50 dni swojego uwięzienia Moro wysłał kilkadziesiąt listów do prezydenta Republiki Włoskiej Giovanniego Leone, premiera Giulio Andreottiego, szefów największych partii, papieża, rodziny. Błagał o pomoc. Nie można tego tłumaczyć tylko tym, że to porywacze kazali mu je pisać. W swych listach przemycał cenne wiadomości dla bliskich i próbował przekazać jakieś istotne z punktu widzenia policji informacje. Nie miał jednak pojęcia gdzie jest i co planują porywacze.
Niektórzy politycy chadecji chcieli rozmawiać z porywaczami, ale Giulio Andreotti wyraźnie powtarzał, że nie będzie żadnych negocjacji. O uwolnienie Moro apelowali Paweł VI oraz sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim. Po latach okazało się, że papież był gotów zapłacić okup za swego przyjaciela, a co ważniejsze – nakazał kapelanom więziennym zbieranie wśród więźniów informacji, które mogłyby pomóc w ustaleniu miejsca przetrzymywania Aldo Moro.
Paweł VI był prawdopodobnie jedną z najważniejszych postaci tego dramatu. Nazywano go Papieżem Wątpliwości, a nawet Pawłem Smutnym. Z Moro łączyła go szczera przyjaźń. Oprócz tego, że Paweł VI musiał przeforsować doktrynalną reformę w Kościele, był pierwszym papieżem, który latał samolotem, odwiedził Ziemię Świętą, był w Ameryce, Azji, Australii i Oceanii. Niezbyt dobrze poradził sobie z wojną w Wietnamie, czy rewoltą roku 1968, a na koniec, na krótko przed własną śmiercią, oprócz wysyłania apeli do terrorystów i rządzących, nie mógł zapobiec tragedii Aldo Moro. Zmarł kilka miesięcy po śmierci swego przyjaciela.
W filmie Marco Bellocchio znajdziecie niesamowitą scenę. Wielki, mroczny gabinet. Pod ścianami stoją księża i purpuraci, a także kilka zakonnic. Dwór i służba papieża. Za masywnym biurkiem siedzi Paweł VI. Ktoś kładzie przed nim kartkę papieru. To wiadomość o śmierci Moro. Papież podrywa się ze swego miejsca i zrzuca z biurka pliki dokumentów, pióra, chyba nawet krzyż. Zakonnice w pośpiechu zbierają to wszystko. Nikt inny się nie rusza, nie pada żadne słowo. Stary człowiek w bieli pochyla się nad jedną jedyną kartką, która leży na biurku. Jest załamany.
Prezydent Republiki Włoskiej Giovanni Leone do dymisji podał się w czerwcu 1978 roku – na skutek afery korupcyjnej.
Premier Andreotti stracił stołek rok później, ale powrócił na niego pod koniec lat 80., na krótko przed tym, zanim oskarżono go o powiązania z mafią.
Jeden z przywódców Czerwonych Brygad, ten, który przyznał się do porwania i zabicia Moro, jedyny, który rozmawiał z uwięzionym, Mario Moretti, został złapany, osądzony i skazany na sześciokrotne dożywocie. Wyszedł z więzienia w połowie lat 90. Znajduje się pod dozorem policyjnym.
Zakłada się, że terroryści nie mieli planu co zrobić, jeśli rząd nie podejmie z nimi dialogu. Ponoć nie chcieli zabijać Moro i dlatego tak długo trwała ta ogromna niepewność. W swoich listach do możnych tego świata Aldo Moro prosił o spełnienie żądań terrorystów, czyli uznanie ich organizacji za partnera do rozmów z państwem i zwolnienia z więzień 13 ich towarzyszy, którzy mieli udać się na emigrację. Pytał: "Czy państwo miałoby upaść dlatego, że jeden jedyny raz przeżyje niewinny człowiek w zamian za to, że inna osoba zamiast do więzienia pójdzie na emigrację? Na tym właśnie, i tylko na tym polega problem". Po latach okazało się, że władze i tak zwolniły terrorystów z więzień, bo w ten sposób właśnie działa system prawny w państwie demokratycznym. Moro nie ma jednak szansy zaśmiać się nad tą ironią losu.
Czerwone Brygady wytoczyły Aldo Moro proces ludowy, w którym skazały go na śmierć. Wykonanie wyroku nie rozpoczęło rewolucji, którą wymarzyli sobie terroryści. Śmierć byłego premiera stała się powodem upadku Brygad. W połowie lat 70. zrewoltowanej zachodniej młodzieży znudziła się kontestacja. Zaczęli się bogacić - jak wcześniej ich rodzice. Tak jak w Stanach Zjednoczonych z hippisów zmienili się w yuppies. Szybko okazało się, że wzbogaceni już yuppies, a nawet robotnicy, którym zaczęło się żyć lepiej, nie będą dążyli do żadnej nowej rewolucji. Skrajne organizacje straciły poparcie, a w wyniku "niemieckiej jesieni 1977 roku" i porwania, a następnie zamordowania Moro w 1978 roku, do zdecydowanych działań wymierzonych w terrorystów przystąpiły wywiad i policja. Zaostrzono walkę z terroryzmem i wprowadzono prawa gorsze od tych, które przyjęli Amerykanie po 11 września 2001 roku. Otóż we Włoszech lat 80. można było być przetrzymywanym przez kilka tygodni bez stawiania zarzutów, a areszt śledczy mógł trwać nawet 10 lat. Aresztowano wtedy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Niektórym z nich coś udowodniono i siedzą w więzieniach do tej pory. Jednak nie ci, którzy przyczynili się do śmierci Aldo Moro.
Mówi się, że to wydarzenie stało się przełomem w polityce Włoch. Od tamtej pory nie tylko zaczął się upadek chadecji i Czerwonych Brygad. Dziennikarze i śledczy zaczęli węszyć i doszukiwać się powiązań między światem polityki, biznesu, mafii i terrorystów. Dopiero jednak na początku lat dziewięćdziesiątych Włochami wstrząsnęła fala skandali korupcyjnych i mafijnych z udziałem wysoko postawionych polityków, prawników i biznesmenów. Stereotyp polityka powiązanego z mafią włoską nie wziął się przecież w Polsce znikąd. Stworzyła go pamięć o pewnych wydarzeniach z przeszłości. Z całkiem niedawnej przeszłości.
Pierwsze archiwalne dokumenty dotyczące sprawy Moro zostaną otwarte dopiero w 50 lat po tych wydarzeniach, czyli w 2028 roku. Na te ściśle tajne trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Chyba, że ktoś na szczytach władzy zdecyduje się odtajnić je wcześniej. Z archiwami jest jednak tak, że raczej czeka się aż wszyscy, których ta sprawa dotyczy i mogłaby postawić w trudnej sytuacji, umrą. Jednym zaś z ludzi, którzy o sprawie Aldo Moro mogą wiedzieć sporo jest Romano Prodi, były włoski premier i były przewodniczący Komisji Europejskiej. To on w 1978 roku wskazał miejsce, gdzie znaleziono samochód, a w jego bagażniku ciało Moro. Prodi powoływał się przy tym na seans spirytystyczny, podczas którego poznał te informacje.
W czasie oficjalnych państwowych uroczystości żałobnych, które prowadził papież, ciała Moro nie było w trumnie. Rodzina, kierując się ostatnią wolą zamordowanego, zorganizowała skromny pogrzeb, na który nie zaproszono żadnego z polityków. Nikt z rodziny nie pojawił się na uroczystościach państwowych. Dziennikarze zaczęli się temu bliżej przyglądać i okazało się, że komórki organizacyjne chadeków kazały na kilka tygodni przed śmiercią Moro wykonać plakaty mówiące o jego śmierci. To jednak nie jest najgorsze, bo akurat taka praktyka jest znana propagandzie. W takich sytuacjach, gdy wyjścia są tylko dwa, tj. "przeżyje"/"nie przeżyje", robi się dwie wersje plakatów i ulotek – tak na wszelki wypadek. Ale chodziło też o to, że policja nie wykonywała swoich zadań należycie i że politycy mogli jednak podjąć mediacje – tylko po to, by zyskać na czasie. Co prawda oficjalna wersja jest taka, że z terrorystami się nie negocjuje, bo to zachęca ich tylko do kolejnych zamachów, ale mimo wszystko jakieś rozmowy się prowadzi, tak by wywiad i szturmowcy dostali czas na odnalezienie i odbicie porwanego. Tymczasem włoscy politycy od początku wyjątkowo zgodnie uznali, że jakiekolwiek formy kontaktu mogłyby zostać uznane przez Czerwone Brygady za okazanie słabości.
Aldo Moro był całkiem przystojny. Był też inteligentny i pracowity. Z wykształcenia prawnik, pracował na uniwersytecie. Jego powołaniem stała się jednak polityka. Na starość zaś rzeczywiście wyglądał godnie - jak na autorytet i głowę chadeków przystało. Bardzo ładnie się zestarzał.
Nie wiem czy był dobrym człowiekiem. Przeczuwam tylko, że tak. Ciężko jest być dobrym, kiedy jest się politykiem i to na dodatek w powojennych Włoszech. Zapewne Moro niejedno miał na sumieniu, bo teorie spiskowe mówiące o tym, iż jego śmierć była na rękę politykom lewicy i prawicy tylko dlatego, że znał ich powiązania z mafią, sugerują tym samym, iż sam musiał być w coś zaplątany. Pomimo to wierzę, że był dobry.
To nie jest tak, że był stary, więc już przyszedł jego czas. Mógł jeszcze długo żyć i cieszyć się szacunkiem Włochów oraz chwilami spędzonymi w gronie licznej rodziny. Trzymał się tego życia. Nie chciał umrzeć.
Pozwolono mu listownie pożegnać się z rodziną.
Nie stał się symbolem. Pozostał sobą, czyli dosyć skromnym starym przywódcą największej siły politycznej ówczesnych Włoch. Zabójstwo pastora Kinga stało się symbolem walki z rasizmem. Zabójstwo Kennedy’ego – symbolem odejścia starej, niewinnej Ameryki, przejścia do następnego, bardziej burzliwego etapu jej historii. Zabójstwo Icchaka Rabina – symbolem niezdolności do porozumienia izraelsko-palestyńskiego.
Aldo Moro pozostał człowiekiem. Starym człowiekiem, który miał dla kogo żyć. Nie dla państwa, nie dla ludzkości, nie dla Kościoła, nie dla chadecji. On chciał żyć dla siebie i rodziny.
W swych listach z więzienia Czerwonych Brygad, były premier zapytywał rządzących o to, czy ważniejsze są zasady (polityczne), czy życie człowieka. On nade wszystko cenił życie.