wtorek, 20 grudnia 2011

Zdrapek

Kot został nazwany Zdrapkiem. Zdrobnienie to Drapek.

Wymyśliłam mu rasę - po tym, jak ktoś w radiu zadał mi dotyczące tego pytanie. Znacie osobiście przedstawicieli rodziny kotowatych innych niż "kot europejski"? Ja nie. Od czegoś trzeba zacząć zmiany i ocieranie się o arystokrację, więc mój łobuz to "przystankowiec nadzwyczajny" (łac. kotus empekus).

Jak każdy szanujący się kot, Zdrapek zajmuje się spaniem. Pomaga mu to przez kilka godzin dziennie miauczeć, piszczeć, prychać i szaleńczo biegać po pokoju. Patrzę na niego z zazdrością w sercu i sceptycyzmem w mózgu, zastanawiając się, w jaki sposób potrafi tak płynnie przechodzić od snu do jawy i z powrotem. Jest genialny w swej prostocie!

Jak się domyślacie jego imię nie wzięło się znikąd. Pomimo odbycia kilku poważnych rozmów i dostarczenia mu dwóch drapć, kocisko sprawia problem wychowawczy - drapie łóżko, krzesła i moją głowę (długie, gęste włosy mogą być świetną zabawką). W tym ostatnim przypadku jest to przynajmniej choć trochę pożyteczne, bo przypomina nieco czesanie.

Do tej pory nikt się po Zdrapka nie zgłosił. Trochę go szkoda, bo na razie ma do dyspozycji tylko jeden pokój, ale z drugiej strony istniało wysokie prawdopodobieństwo, że życie na wolności zakończy przedwcześnie pod kołami samochodu, więc stąd tylko "trochę go szkoda". Wszystko ma swoje plusy i minusy. Tylko co na to sam zainteresowany?

PS Żyje. Fascynujące. Jak kocisko śpi to czasem zapominam, że istnieje. Podobnie mam z futrzakami w domu rodzinnym. Potem patrzę na niego, na nie, czy na nich i dociera do mnie, że żyją i są samodzielnymi istotami kroczącymi (w "Gwiezdnych wojnach" były pojazdy kroczące). Zadziwiające, a przecież takie zwyczajne. Podobnie jak to, że oddychamy.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Candy

Do niedawna nie znałam takiego terminu. Wcale nie chodzi o firmę produkującą sprzęt AGD, ani o słodycze. To zabawa. Tym razem chodzi o taką zaproponowaną na blogu "Oh. Banty & Mr. Fox".

Banty wzięła się za blogowanie, a na dodatek szycie i obie te aktywności nieźle jej idą. Ten wpis zawdzięczamy też temu, iż chcę wziąć udział w zabawie, w której do wygrania jest naszyjnik w kształcie pawiego pióra. Kapitan Kanapka z pawiem - to już było, ale nie w tak ładnym wydaniu!

środa, 7 grudnia 2011

Nietypowy pasażer

Znalazłam kota. Nie jest to nic nowego, bo w ciągu swego dotychczasowego życia nad losem kilku co najmniej się nie pochyliłam. Dzisiaj jednak nastąpiło przekroczenie krytycznego poziomu tego czegoś, co trudno nazwać, no i kocisko śpi teraz pod krzesłem, mrucząc.

Wychodzę ci ja sobie rano z jazdy konnej, zastanawiając się - znowu - nad tym, jak to się za zwierzakami tęskni i jakim odpowiedzialnym trzeba być, by dobrze się nimi opiekować... No, dobra - myślałam też o tym, że im większe zwierzę, tym więcej kosztuje jego utrzymanie i tym lepszy ma pijar. (Zauważyliście? Białego misia kochamy, chociaż nie jest miziu-miziu, a futrzastą muchę, która nie zrobi nam raczej dużej krzywdy najchętniej byśmy rozstrzelali.) Idę tak i myślę o trudnych sprawach, dochodzę do przystanku autobusowego, a tam na ławce siedzi spokojnie kot i patrzy na mnie. Usiadłam obok niego i tak sobie razem czekaliśmy na "54". On od czasu do czasu mruczał i wyrażał swą potrzebę czułości, ja oczywiście - jako że mam podobne potrzeby - odwzajemniałam kocie zaczepki. Trwało to jakieś 15 minut. Kiedy autobus podjechał, zapytałam kota, czy idzie ze mną. Nie wiem czego się spodziewałam, ale w tym miejscu należy mocno podkreślić, że naoglądałam się dużo filmów, naczytałam książek i nasłuchałam bajek. W każdym razie - kot nie odpowiedział. Stwierdziłam, że nie ma na co czekać i wzięłam go pod pachę. Teraz muszę go obfotografować i porozklejać w okolicy jego przystanku ogłoszenia o znalezisku. Kot jest dobrze odżywiony i nie boi się ludzi. Za to bardzo nie lubi ulicznego ruchu i odgłosów wydawanych przez autobusy i ciężarówki. Weterynarz sprawdził, czy nietypowy pasażer "54" nie ma chipa lub jakiegoś nadruku firmowego - nie ma. Ciekawe czy ktoś go na tym przystanku porzucił, czy po prostu czekał tam na właściciela wracającego z pracy, a ja tego nie zrozumiałam.


piątek, 2 grudnia 2011

Teoria w praktyce

Zdjęcie z archiwum Żaka

"Teoria jest wtedy, kiedy wszystko wiemy, a nic nie działa.
Praktyka jest wtedy, kiedy wszystko działa, a my nie wiemy, dlaczego.
My tu łączymy teorię z praktyką: nic nie działa, a my nie wiemy dlaczego."

Ten napis (albo podobny - pamięć jest zawodnym towarzyszem) wisi w żakowej "Kuchni", czyli pomieszczeniu, w którym znajduje się sprzęt do nagłośnień wydarzeń poza siedzibą radia, które szumi najlepiej.

Studenckie Radio ŻAK Politechniki Łódzkiej, jak już zapewne wspominałam, jest dziwną organizacją. To nieco elitarne myślenie, prawda? Człowiek czuje się wyjątkowy, bez względu na to, czy cecha, która wyróżnia jego bądź też instytucję, w której działa, jest pozytywna czy negatywna. Przy czym, za każdym razem, kiedy mówię "dziwne"/"dziwnie", myślę o scenie z "Miasta Aniołów" (Brad Silberling, 1998): Maggie mówi Sethowi, że dziwnie się czuje, na co on stwierdza, iż "dziwnie, znaczy dobrze".

Nie bierzemy pieniędzy za pracę w Żaku i dla Żaka. Jesteśmy też strażnikami tego, by w naszym radiu nie pojawiły się etaty, reklamy i polityka.

Skoro nie ma pieniędzy, to potrzebnych jest mnóstwo ludzi, z których każdy przeznaczy chociaż godzinę tygodniowo na efektywną pracę na rzecz radia. W ten sposób przez pomieszczenia Żaka w ciągu ponad pięćdziesięciu lat istnienia Studia Radiowego, a potem Studenckiego Radia PŁ, przewinęło się już zapewne kilka tysięcy osób. Na co dzień bywa w nim około 20-30 ludzi z obsługi, plus kilku, a nawet kilkunastu gości. Sporo.

Nowe studio

Z politechnicznym radiem jestem związana od 5 lat. Przez pierwsze dwa lata głównie się uczyłam: realizacji i prowadzenia audycji. Kolejne dwa lata to było ćwiczenie nabytych umiejętności i eksperymentowanie. Od około roku jestem dobrym radiowcem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Teraz zdobywam szlify. Przez cały ten czas, oprócz tego, że sama się uczyłam, uczyłam innych. Lubię zdobywać wiedzę, a następnie ją przekazywać, więc nie było to duże obciążenie. Dopiero od niedawna zauważam, że przestaje mi to odpowiadać. To tylko jeden z symptomów. Chodzi o to, że po pięciu latach kończy się mój żakowy entuzjazm do pracy. Niewielu jest już Żakowców, z którymi chcę współpracować.

Do prowadzących - ku przestrodze

Do żadnej z organizacji, w których działałam, nie trafiłam zaraz po uzyskaniu świadectwa dojrzałości i zdaniu egzaminów na studia. Na podstawie jednak tego, czym zajmowałam się przez pierwsze dwa lata pobytu na uczelni, mogę stwierdzić, że na pierwszym miejscu nie stawiałam wyluzowywania się. Wnoszę więc, że podobnie zachowywałabym się, gdybym do Żaka trafiła jako dziewiętnastolatka. Najpierw praca, potem zabawa - jakkolwiek dziwnie to brzmi w ustach doktoranta.

Hebelki, światełka, pokrętełka


Od co najmniej kilku miesięcy odnoszę wrażenie, że całkiem sporo istnieje ludzi, dla których na pierwszym miejscu jest zabawa, którą Żak umożliwia, bo mamy do dyspozycji kilka pomieszczeń w jednym z akademików PŁ. Dla tych Żakowców praca dla radia jest tylko obowiązkowym dodatkiem.

Na zajęciach z socjologii, partii, systemów politycznych i kilku innych kursów, jakie miałam okazję skończyć dzięki studiowaniu politologii, przewinął się temat grup jednostek, jakie potrzebne są w organizacji. Zapamiętałam na przykład, że przydają się ci, którzy mają do zaproponowania tylko pieniądze, tacy od pomysłów i przywództwa, wreszcie zwykłe szaraczki, ogarniające działalność na co dzień. Możnaby spróbować ustalić, która z tych grup jest najważniejsza, ale to się nie uda. W organizacji muszą znaleźć się przedstawiciele bardzo różnych grup, by mogła ona sprawnie działać.

Jest taka scena w filmie o amerykańskiej mafii lat 30. ("Mobsters", 1991): Charlie "Lucky" Luciano, Benjamin "Bugsy" Siegel i Meyer Lansky siedzą w zacisznym kącie zaprzyjaźnionej restauracji i zastanawiają się nad tym, jak rozwinąć przestępczą działalność. Wpadają w końcu na to, że co prawda między sobą wiedzą, iż rządzą w trójkę, ale przed światem zewnętrznym reprezentować może ich tylko jeden. Każą zawołać jakiegoś chłopca z ulicy, by przyszedł i odebrał instrukcje od "szefa". Czekają na to, do kogo chłopiec podejdzie. Wygrywa "Lucky" Luciano. Nie dlatego, że był najlepszy, ale dlatego, iż został wskazany przez przypadkową osobę, która zobaczyła w nim siłę i autorytet. W tym dream-teamie mafijnym, pokazanym na ekranie mieliśmy: mega-mózg w postaci Meyera Lansky'ego, człowieka od brudnej roboty (Bugsy Siegel) oraz charyzmatycznego szefa - Charliego Luciano. Gdyby panowie wytrzymali w takim układzie dłużej niż kilka lat, najprawdopodobniej stworzyliby supermocarstwo.

Żak to na szczęście nie mafia ani partia polityczna. To jedna z organizacji studenckich Politechniki Łódzkiej. Wyjątkowa o tyle, że pracuje się w niej za darmo, jest profesjonalną stacją radiową i może do niej przyjść każdy, niekoniecznie politechnik, niekoniecznie student. Żaden z członków tej organizacji nie jest niezastąpiony. Żaden też nie jest w niej trzymany siłą. Tym, co napędza nas do dalszej pracy jest własna satysfakcja i czasem podziękowania, jakie słyszy się od innych Żakowców, czy naszego prorektora ds. studenckich. Zdaje się, że teraz udowadniam samej sobie, iż od pewnego momentu przestaje to wystarczać. Człowiek w końcu zadaje sobie pytanie, dlaczego trzyma się regulaminu i dobrze pracuje, skoro wielu jego współpracowników świetnie radzi sobie w tej samej organizacji nie przestrzegając obowiązujących w niej zasad i źle pracując.

Wiemy, że świat nie jest czarno-biały i nigdzie nie jest słodko. Tylko po co w dalszym ciągu przeznaczać czas i energię na coś, co już bardzo zszarzało i stało się gorzkie?