Słowo "przydaś" poznałam, kiedy przyjechałam do Łodzi. Wcześniej rzeczy, które zostawia się na wszelki wypadek nie miały dla mnie odrębnej nazwy.
Sama przeprowadzka, chociaż obawiałam się jej, przebiegła sprawnie. Stało się tak dzięki grupie znajomych, którzy właściwie odwalili za mnie robotę. (Chwała Wam!) Nie myślcie jednak, że mi się upiekło. Otóż, żeby rozpakować swoje rzeczy, musiałam spakować własność poprzednich mieszkańców. Prawdopodobnie była to para staruszków. Ich duch nie unosi się w mieszkaniu, za to zostało po nich mnóstwo "przydasiów". To, co każdy z nas - ku utrapieniu rodziny - pozostawi. (Trzeba przecież przejrzeć wszystkie papiery, schowki i pojemniki. Tak na wszelki wypadek, bo może znajdzie się sto milionów w studolarówkach, arcydzieło, które będzie można sprzedać albo po prostu wyłowi się cenną sentymentalnie pamiątkę.)
Niektórzy mają tendencję do zbieractwa, inni nie. Jestem z tych pierwszych (może dlatego, że z lekcji historii zapamiętałam wyrażenie "zbieractwo i łowiectwo"). Powoli postaram się przechodzić do obozu nie-gromadników. Potrzebujemy różnych rzeczy, ale można pracować nad zminimalizowaniem ich ilości. Po co mi 20 pustych słoików albo zapasy mąki na 2 miesiące? W najbliższym czasie wojna raczej nie wybuchnie, chociaż co kilka lat warto analizować, czy jakaś hydra czająca się w pobliżu nie podnosi łbów.
Wyjmując rzeczy starszych państwa z półek i przenosząc je do schowków w przedpokoju czułam się nieswojo. Nie napiszę "dziwnie", bo zbyt często używam tego słowa. "Nieswojo" brzmi - w kontekście pakowania i wypakowywania - odpowiednio. Przecież te rzeczy nie są moje, a to ja musiałam je posortować i poprzekładać. Oczywiście, niektóre z nich były brudne, czy zepsute - to tylko jeszcze wyraźniej pokazuje, że ktoś ich używał, potrzebował. Inne od dawna były nieruszane. I tak się zastanawiałam, kim byli ci ludzie, jakich mieli przyjaciół, gdzie spędzali wolny czas, co planowali jeszcze zrobić, jak patrzyli na swoje życie, po co im były plątaniny kabli i sznurków, sterty reklamówek, czy kilkadziesiąt kieliszków. Takie standardowe myśli - zapewne - towarzyszące podobnym sytuacjom. Od dawna nie wynajmowałam mieszkania, ale z tego co pamiętam, pierwszy raz zdarzyło mi się znaleźć aż tak wiele rzeczy należących do poprzednich mieszkańców.
Gdy umieramy wszystko się kończy. Przestajemy istnieć fizycznie, zostajemy tylko we wspomnieniach albo - jeśli byliśmy twórcą - w swoich dziełach, dziełkach, pracach. W przedmiotach codziennego użytku i przydasiach nas nie widać. Nie dla obcych.
Kiedy skończyłam nieswoją czynność, jaką było sprzątanie po staruszkach, zrobiłam sobie długą przerwę. Nie chodziło o uczczenie zmiany chwilą ciszy. Oprócz refleksji na temat tego, że pozostanie po mnie kupa niepotrzebnych nikomu rzeczy, doszło do mnie, iż lubię przechadzki po muzeach i grzebanie w archiwach, a jednak nie potrafię ze znalezionych materiałów zbudować obrazu życia człowieka, którego już nie ma. Czasem tylko dociera do mnie zamazana wizja przeszłości - tak było w ogrodzie Pałacu Herbsta w Łodzi, czy przy stole konferencyjnym zamku w Pszczynie. Uboga wyobraźnia, nie w pełni wykorzystująca zgromadzone informacje? Zapewne. Przecież nie można mieć wszystkiego. Za to wiem już, dlaczego tak bardzo lgnę do filmów i książek pełnych opisów - znacząco poprawiają pracę tego, co w uproszczeniu nazywamy wyobraźnią.