niedziela, 28 października 2012

Góry

Nie ma to jak idąc przez las wejść w deszcz kolorowych liści... Przyglądać się baraszkującemu w głębokiej ściółce psu... Albo ze szczytu góry podziwiać panoramę, na którą składają się: spora część Beskidu Wyspowego, odległe wierzchołki Pienin, Tatr i Babiej Góry.

Jakiś miłośnik przyrody, zapewne wierszokleta, budząc się o poranku na szczycie Ćwilina i patrząc na zalegające pomiędzy najbliższymi wzniesieniami mgły pomyślał, że znajduje się na wyspie. Poruszony romantyk nazwał tę część Karpat Beskidem Wyspowym. W rzeczywistości był to zapewne ktoś, kto przyszedł mierzyć i opisywać, więc wersja o profesorze UJ wydaje się bardziej wiarygodna.

W Wyspowym nieźle trzeba się nasapać, żeby piękno w pełni docenić. Szczyty oddzielone są od siebie kilkoma kilometrami w dół i w górę. Może to i romantyczne, ale męczące i mało wydajne. Ciężko też o samotność, bo co i rusz jakaś wioska, uczęszczana droga, wyrąb lasu. Sytuację ratuje zejście ze szlaku, bo ścieżek jest dosyć. W takim przypadku jednak trzeba dobrze znać daną górę, żeby na kluczeniu po lasach połowy dnia nie stracić.

Jak się mieszka w górach to się po nich za dużo nie chodzi. To znaczy chodzi się, ale się nie wędruje. Ja, na ten przykład, wychowywałam się w czasach kiedy przełęczami i dolinami biegły już asfaltowe drogi ze śmigającymi po nich cudeńkami Państwowej Komunikacji Samochodowej. Tylko we wczesnym dziecństwie od czasu do czasu dreptałam do szkoły, a i to niedaleko, bo jakieś trzy, czy cztery kilometry. Na Śnieżnicę, na której stoi dom rodzinny albo na Ćwilin podziwiany z okien, chodziłam w ściśle określonym celu. Możliwości ograniczały się do zbierania: borówek, czernic, malin, szyszek, orzechów, grzybów (to zupełnie mi nie wychodziło), bądź drzewa. Od kilku lat w zestawie jest też wychodzenie z psem na spacer i oprowadzanie znajomych. I to lubię najbardziej, co jest dziwne, bo ciężko mnie w góry wyciągnąć, jeśli to nie jest Ćwilin lub Śnieżnica.

Widok na Ćwilin

W podstawówce i liceum, czyli w ciągu kilkunastu lat, poznałam tylko jedną osobę, która lubiła włóczyć się po górach i poszła na kurs przewodników beskidzkich. Może zacnych górołazów było więcej, ale ich po prostu nie zauważyłam. Byłam natomiast - jak wielu innych uczniów - na Rajdzie Górskim imienia profesora Józefa Staniszewskiego (szkoda, że pana profesora znałam tylko z opowieści), gdzie nabrałam podejrzeń, iż wędruje się zupełnie nie po to, by poznawać i podziwiać przyrodę oraz napotkanych ludzi.
Dopiero na studiach spotkałam całe tabuny miłośników górskich wędrówek. Ponoć młodych ludzi rozpiera energia i chęć poznawania świata nie tylko poprzez słuchanie, notowanie i czytanie. Po prawdzie jednak, to musi być coś w uczelnianym powietrzu. Tak czy siak, studentów ciągnie na wycieczki. O tym, że najczęściej są to góry, decyduje już ekonomia. Wynajęcie czegoś na kilka dni w mieście, czy pływanie po Mazurach jest droższe niż górska wędrówka z plecakiem.
Jako szanujący się student poplątałam się po kilku pasmach. Bez przesady, oczywiście.


W czasie jednego ze spotkań w Krakowie oglądałyśmy z koleżanką mapę Polski i typowałyśmy, gdzie mogłybyśmy mieszkać. Jasnym było, że jeszcze gdzieś w świat trzeba ruszyć. "Świat" ograniczyłyśmy do naszego kraju. U mnie przodowały: Gdańsk, Wrocław i Poznań. Z czysto technicznych względów, bo to duże miasta, gdzie łatwiej o pracę i są położone na zachodzie i północy, czyli tam, gdzie byłam co najwyżej przejazdem. Niepraktyczna lista wyglądała inaczej: Beskidy, Podlasie, Bieszczady, Karkonosze.
Kilka lat później, kiedy rozejrzałam się po mapie, pomyślałam, że w każdym zakątku mogłabym zamieszkać. Nie wszystko znam z osobistych wypraw, więcej z literatury i opowieści rodziny i znajomych. (Zachód i północ naszego kraju są mi prawie zupełnie obce. Gdyby nie to, że kilka razy udało mi się sprawdzić co jest nad morzem i na północnym wschodzie, możnaby zaryzykować tezę, iż w Polsce Łódź wyznacza górną granicę występowania Kanapki.) Nareszcie dotarło do mnie, że gdzie by w Polsce nie rzucić beretem jest całkiem ładnie i spokojnie. Co nie przeszkadza mi utwierdzać się w przekonaniu, że jak tylko będzie mnie na to stać, chciałabym osiedlić się w górach. W dzieciństwie tęskniłam za płaskim terenem, gdzie wszystko widać, bo nie zasłaniają tego góry, ale teraz już wiem, że w celu podziwiania widoków na równinie trzeba się na coś wielometrowego wspiąć, bo inaczej zwykły las może przysłonić świat.
To, że nie chadzam po górach bez porządnej przyczyny nie ma nic do chęci osiedlenia się w nich. Dobrze czuję się w towarzystwie wzniesień, które taternicy pewnie wyśmiewają. Ale mnie tam tysiąc metrów nad poziomem morza do szczęścia wystarczy.

Widok z Ćwilina na Lubogoszcz

Przy okazji wesela przyjaciół uczestniczyłam w spotkaniu "na szczycie" górali niskopiennych. Byli przedstawiciele Beskidu Śląskiego, Żywieckiego, Małego, Wyspowego, Niskiego oraz Gór Świętokrzyskich. Poruszano też tematykę wspomnieniową kilku pokoleń i przy tej okazji pojawiły się opowieści o szczytach w Alpach i na Bałkanach. To było nie tylko interesujące, ale przede wszystkim bardzo miłe doświadczenie. Zwłaszcza, że doszliśmy do wniosku, iż nie ma to jak w górach.

W tym roku, dzięki kolejnemu oprowadzaniu, przeszłam się przez Łopień i Mogielicę. Nie byłam tam od czasów rajdu. Zapomniałam, że jeśli chodzi o osiągi czasowe, wycieczka na Mogielicę nie jest podobna do tej na Ćwilin. Za to przypomniałam sobie, jaki fantastyczny jest Wyspowy. To znaczy, niby nie ma w nim niczego wyjątkowego: lasy mieszane, trochę podszczytowych łąk, kamieniste drogi, głęboka ściółka i porządne runo leśne. Na szczęście o tym, czy coś jest specjalne, czy nie, decydujemy sami. Dla mnie Beskid Wyspowy jest wyjątkowy. Zawiera w sobie po malutkiej części z każdego znanego polskiego pasma.
Zaopatrzyłam się nareszcie w jego mapę. Jako szanujący się mapnik zbieram mapy odwiedzanych miast i krajów, ale jakoś tak swoich stron nie miałam. Po co mi to, skoro znam tutejsze ścieżki. Ale ileż to można nie potrafić odpowiedzieć na pytanie, co widzimy tam albo siam za siódmą górą. Teraz już będę wiedziała.

Miałam kiedyś taki świetny pomysł, żeby spędzić noc na szczycie Ćwilina i spojrzeć na to, co zobaczył twórca nazwy "Beskid Wyspowy". Do tej pory nie zrealizowalam planu. Po części dlatego, że nie trzeba budzić się tam o czwartej, czy piątej rano. Wystarczy wyjść z domu zanim rosa zniknie, a i tak będzie się przechodziło przez rzadszą bądź gęstszą mleczną zasłonę mgieł lub chmur i zdąży się spojrzeć na nią z góry. Po części zaś dlatego, że bliscy, dowiadując się o jakże śmiałym założeniu logistycznym, opowiedzieli o dwóch chłopakach, co to poszli udowadniać swą odwagę i noc zaliczyli przypięci paskami do korony drzewa, bo usłyszeli wycie wilków.
Zdarzyło mi się patrzeć z tego szczytu na otoczone białym morzem okoliczne wierzchołki. Rozumiem zachwyty. Ktoś nie byłby pod wrażeniem?
Cóż można więcej powiedzieć - tu jest pięknie.

Widok z Ćwilina na Mogielicę

PS Mój dom nie musi być bukowy.

piątek, 19 października 2012

Rudzielce

Mamy sobie wieś. Bardzo nietypową, zdaje się. Nieprzystającą do obrazu, jaki na temat "wieś" wyświetla się w głowach mieszkańców miast i miasteczek.

Coraz mniej dużych zwierząt gospodarskich, coraz mniej pól uprawnych, coraz mniej rzemieślników potrafiących upleść wiklinowy kosz, postawić piec, zrobić podkowę i podkuć konia. Może gdyby to nie była zachodnia Galicja, degradacja zachodziłaby wolniej. Ale tutaj pola są małe, ziemia niezbyt dobra, pomiędzy górami z rzadka znaleźć można płaski teren. Nawet warzywniaki znikają, a to już szalenie niepokojące. Jakby ludziom nie opłacało się już nic hodować. W ciągu ostatnich kilku lat zbocze góry, na którym znajduje się mój dom rodzinny zarosło chwastami i krzakami. Gdzieniegdzie tylko drzewa się przebiły. Tak jakbyśmy mieli wrócić do czasów sprzed osiedlenia, sprzed karczowania i wypalania. Około 1000 lat temu ludzie wyszarpywali puszczy kawałek po kawałku, a teraz przyroda pokojowo to sobie odbiera. Puszczy szybko nie da się przywrócić, to jeszcze nawet porządny las długo nie będzie. To takie nie-wiadomo-co. Kolczaste i nieprzyjemne w dotyku, za to z daleka ładne, bo zielone latem i białe zimą.

Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Zwykle dlatego, że mam za mało danych albo jestem zbyt naiwna, czy też może zbyt butna, by dojść do trzymających się kupy wniosków. W tym przypadku problem dotyczy rodzinnych stron, więc niezrozumienie bardzo mnie boli. Z rozmów z - byłymi już właściwie - rolnikami wynika, że "nie opłaca się". Przy rozluźniającym atmosferę alkoholu można też usłyszeć, że "to już nie to samo". Niektórzy wspominają o rozleniwieniu rentami i stosunkowo tanim, łatwym życiem (nie chce się już wstawać o piątej i pracować do zmierzchu). Tata opowiada od czasu do czasu o tym, jak się żyło, kiedy on był mały i średni i jak się żyło, kiedy jego tata był mały, średni i duży. Pomijając fragmenty o tym, że ludzie nie chorowali, byli uczciwi, nie pili... Żyło się bardzo ciężko.

Odpowiedź zwykle jest prosta. Nawet jeśli sprawa jest skomplikowana. Jakiś socjolog albo ekonomista zbadał już zapewne to, o czym teraz piszę. A przynajmniej próbował z którejś strony podejść gadzinę. Poszukam. Jak coś znajdę, dam znać.

Mamy już tło, więc możemy wziąć się za to, co na nim widać. Zwykle widać sikorki. Od późnej jesieni do późnej wiosny. Czasem przyfruną dzięcioły i sójki. Wróbli nie uświadczysz. Sikorki są już przyzwyczajone do przyjmowania pomocy. Jak rano znajdą puste karmniki, podlatują blisko okien i upominają się o swoje. Hitchcock by się takiej sceny nie powstydził. Nieco później zjawiają się koty. Skoro sikorki dostają nie tylko ziarno, ale i tłuszcz w postaci zawieszanych na gałęziach kawałków słoniny to czemu nie uszczknąć by im trochę, prawda? To jednak nie wszystko. W okolicy karmników pojawiły się wiewiórki. Z poprzednich lat nie przypominam sobie rudych przychodzących "na kradziołę". Do tej pory na większość wiewiórek (podobnie jak jeży) natknęłam się w miejskich parkach (ogromna zaleta Łodzi - dużo dużych parków).
Nasze koty domowe mają rozrywkę: siedzą na wewnętrznych parapetach okiennych i w charakterystyczny sposób szczekają i piszczą, nie mogąc dobrać się do tak znamienitej ofiary. Wiewiórki nie przejmują się kotami. Psy bardziej im na wyobraźnię działają, co przecież nie trzyma się kupy, bo to kot może za nimi wbiec na drzewo, a pies nijak tej sztuki dokonać nie może. Tak czy siak, wiewiórki przychodziły przez kilka dni z rzędu. Myślicie, że za jakiś czas na poczęstunek pod karmnik wpadnie długouch albo rogaś?

Jak to jest, że niby przyroda odbiera co swoje, a jednak zwierzęta leśne i polne nie mają wystarczającej ilości jedzenia. Jak bardzo człowiek zmienił tutaj środowisko, skoro nie było fabryk ani wielkich gospodarstw. Proste wytłumaczenie byłoby takie, że zwierzęta dostają jedzenie za darmo, więc po co mają szwendać się gdzie indziej - idą do karmnika. Ale to nie może być tylko cwaniactwo. O dokarmianiu wiedzą też z pewnością jastrzębie i inni nieprzyjaciele. Trudno byłoby nie zauważyć chmary ptaków w odkrytym miejscu. Wiewiórki natomiast, żeby z lasu przybiec do nas na orzechy, pokonują kilkaset metrów drogą, bez osłony. Lisy tu jeszcze stacjonują. Psów na osiedlu też nie brakuje i są raczej zaniedbane - czasem zbierają się w bandy i chodzą do lasu na polowania. Wiewiórka, chociaż mała, to zawsze coś na ząb.

Co by nimi nie powodowało, cieszę się z krótkiej obecności rudzielców pod oknami. Tutaj nie dosięgną ich szare, amerykańskie wiewiórki obecne na Wyspach Brytyjskich i fragmentach Europy kontynentalnej. By tak rzec - nasze wiewióry są lepsze. Bardziej pokojowo do świata nastawione, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza im się zjadać przedstawicieli innych gatunków.
Tematem zagrożenia przez wiewiórkę szarą zainteresowałam się przypadkiem, po zapoznaniu z książką dla dzieci autorstwa Gary'ego Larsona: "There's a hair in my dirt! A worm's story". (Wszystkie pozycje, po jakie na początku sięgałam w bibliotece w Ennistymon miały mało stron i dużo obrazków. Inna wspaniała przygoda z tamtego czasu to "The Last Resort" J. Patricka Lewisa i Roberto Innocenti.) Książeczka Larsona w zabawny i konkretny sposób przekazuje dzieciom - i nie tylko - cenną wiedzę o przyrodzie. Robaków dzięki niej nie polubiłam, ale mam nadzieję, że stałam się chociaż trochę mniej naiwna w kwestii ochrony środowiska. Więcej informacji na temat opowiastki Larsona znajdziecie tutaj: Journey to the Far Side: There's a Hair in my Dirt.

Już mam! A jeśli to wiewiórki z jakiegoś parku? To w parkach rudo-brązowi manipulanci przybierają "słodkie" pozy i stroją minki, żeby dostać od przechodzącego człowieka coś do jedzenia (tylko proszę nie dawać im byle czego). Albo to one odwiedziły kuzyna w parku? Przecież żyjemy w czasach globalizacji. Skoro w zbiornikach statków może do Gdańska przypłynąć gość z drugiego końca świata to czemu podróż futrzaka z miasta na wieś miałaby stanowić problem. Możliwych odpowiedzi jest zatem całkiem niemało. Teraz trzeba jeszcze wybrać tę najbardziej prawdopodobną.

Wiewiórcza gangsterka
-
ilustracja z "There's a hair in my dirt"

wtorek, 16 października 2012

Po co?

W "Bones" Booth zawsze musi znać odpowiedź na pytanie: "Dlaczego?". Brennan co jakiś czas wspomina, że jej wystarczy wiedza o tym kto, gdzie, kiedy i jak zamordował, czy miał po temu sposobność, a on musi dokopać się do motywu.

Po co czytamy/oglądamy/słuchamy dowiadując się kolejnych rzeczy? Przecież tematy raczej się powtarzają. W kulturze, na przykład, trąbi się o tym, że wszystko już było i teraz tylko się przerabia. Zachodzi postęp, jest mnóstwo nowości, ale zwykle nie zagłębiamy się w artykuły naukowe z biotechnologii, czy matematyki, tylko w teksty z dziennika, zbiór felietonów, powieść.

Czytając o wycinku polskiej polityki zagranicznej z ostatniego półrocza trudno spodziewać się zaskoczeń. Podobnie jak w przypadku kilku stron na temat postaci historycznej, z której biografią mieliśmy już do czynienia. Opis stanu naszego społeczeństwa też nie będzie królikiem z kapelusza.

Jako ludzie nauczeni czytać, pisać, liczyć, żyjący w kraju rozwiniętym, dorośli, mający dostęp do  tekstów itd., moglibyśmy się od tego odciąć? Czy też przyjemność, czerpana z tego, że ktoś tzw. lekkim piórem opisał coś, o czym i tak już - mniej więcej - wiedzieliśmy albo moglibyśmy się bez tej wiedzy obejść w codziennym życiu, jest zbyt wielka?

Ujęcie tematu różni się w zależności od tego, kto się tym zajmuje. Czyli jedną rzecz można przedstawić na wiele sposobów, a odbiorca decyduje, co jest dla niego atrakcyjne. (Leci z nami ktoś kompetentny, kto ładniej wyjaśni to, co nieudolnie próbuję tutaj opisać?)

Zostawiając głębokie rozmyślania nad sensem wszechrzeczy: jak patrzycie na zegarek - w szczególności elektroniczny - i widzicie "19:33", to myślicie: "Dojście Hitlera do władzy"? Jest to jedyna metoda nauki inna niż kilkukrotne powtarzanie dat, nazwisk, definicji, która na mnie działała. Co więcej, nie narzuciłam jej sobie, sama przyszła. Niestety, dotyczy tylko okresu od roku pierwszego do obecnego i to z ogromnymi lukami. Jako mnemotechnika jest niegodna polecenia. Pomoże jednak zobrazować coś innego. Weźmy na przykład "19:29" i wspomnianą już "19:33" - podręcznikowy czas trwania Wielkiego Kryzysu. To tylko cztery minuty. Jajko zdąży się ugotować, ale wypracowania z polskiego raczej w tych widełkach nie da się napisać.

Kalendaria mają suchy wygląd cyfr czasomierza: daty w osobnych linijkach a obok krótkie rozwinięcia na temat tego, kogo i czego dotyczą (a jakby wyskakiwały z zegarów i zegarków?). W ciągu 20, czy 30 lat życia zapoznaliśmy się jednak z wystarczającą ilością materiałów, by samemu wypełniać luki. By tworzyć historyjki. Jeśli chodzi o Wielki Kryzys, wiemy co było wcześniej i "co było później". Wiemy też, że te cztery lata były dla wielu ludzi okropnym, strasznym, przerażającym okresem. Mimo tego, przy nadarzającej się okazji sięgamy po kolejny tekst omawiający Wielki Kryzys w ogóle, bądź w szczególe.

Po co to robimy? Jako odpowiedź wystarczy: "Z ciekawości"? A gdzie fajerwerki, ja pytam!

piątek, 12 października 2012

Bardzo obiecująco

Zapraszam do śledzenia przygód Widzimrki i Mrzokonimowa, postaci stworzonych przez kolegów. Nie są to detektywi do spraw dykcyjnych. Nie są też - chyba - z rosyjskiej milicji. Być może stanowią odpowiedź "terenu" na brak Muldera i Scully.

W jakim budynku został nakręcony zwiastun "Bardzo Poważnie"? Gdzie można spotkać nowoczesny tramwaj? O co rozchodzi się ze sznurkiem? To tylko niektóre pytania, jakie im towarzyszą. Nie myślcie jednak, że propozycja skierowana jest wyłącznie do mieszkańców Łodzi - dobre poczucie humoru nie zna granic powiatu.

Uwaga! Na rozwiązanie pierwszej zagadki mamy czas tylko do niedzieli, 14 października. Do dzieła!