wtorek, 11 listopada 2014

ANZAC

W Polsce maki kojarzą się z II wojną światową, Monte Cassino, misiem Wojtkiem i majem. Świat anglosaski przyzwyczaił nas natomiast do maków wpinanych w ubrania w rocznicę zakończenia działań bojowych I wojny światowej, 11 listopada. W tym roku maki "zakwitły" już latem. Z londyńskiego Tower od kilku miesięcy wylewa się czerwona rzeka kilkuset tysięcy porcelanowych kwiatów. Każdy symbolizuje śmierć jednego żołnierza brytyjskiego w czasie I wojny. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie fosy tego zamku, by wyobrazić sobie ogrom strat jednego tylko państwa.

Rzeka maków wokół Tower
(zdjęcie z magazynu Dezeen)

W szkole uczyli nas, że dla Zachodu, zwłaszcza dla Francuzów, była to wielka wojna. Straty znacznie przewyższały te z czasów II wojny światowej. W Polsce jest odwrotnie, to II wojna była koszmarem. W latach 1914-1918 zginęło kilkaset tysięcy polskich żołnierzy walczących w armiach zaborców i kilkadziesiąt tysięcy cywili. Jeśli weźmiemy pod uwagę kolejne konflikty - wojnę z Rosją i powstania - nadal straty są niskie w porównaniu do lat 1939-1945. Żadne miasto nie ucierpiało też tak jak Warszawa w 1944 r. Najważniejsze jest zaś to, że na mapy wróciła niepodległa Polska. Pierwszą wojnę światową kojarzymy więc z historii raczej z dobrem niż złem.
Tymczasem straty wszystkich państw walczących w I wojnie światowej wyniosły około 8-10 mln zabitych żołnierzy i dwukrotnie więcej rannych. Wbrew pozorom straty ludności cywilnej nie były mniejsze i wyniosły od 7 do kilkunastu milionów zabitych i rannych. Wspominając wielką wojnę zawsze trzeba mieć bowiem w pamięci głód oraz epidemię grypy, która w latach 1918-1919 pochłonęła życie kilkudziesięciu milionów ludzi na całym świecie.
To była tak wielka trauma, że niektórzy myśleli, iż kolejny światowy konflikt jest po prostu niemożliwy.

Gałązka rozmarynu
(zdjęcie z kolekcji
Australian War Memorial)

Mniej znanym roślinnym symbolem I wojny światowej jest rozmaryn. Jego gałązki są przypinane przez Australijczyków i Nowozelandczyków w czasie ANZAC Day, 25 kwietnia. Przypominają bitwę na półwyspie Gallipoli.

W czasie obu światowych konfliktów Australia i Nowa Zelandia, mimo tego, że były już na drodze do niepodległości (od kolonii, przez dominium do samodzielnego państwa), wystawiły wojska do walki z wrogami Wielkiej Brytanii. ANZAC to właśnie skrót od Australian New Zaeland Army Corps (Australijsko-Nowozelandzki Korpus Ekspedycyjny). Korpus miał swoich dowódców, ale oddawany był pod wspólną brytyjską komendę na czas kolejnych kampanii. W czasie tej na Gallipoli okazało się to wielkim błędem dla Brytyjczyków. Chociaż ANZAC stanowił ułamek sił aliantów na półwyspie (początkowo kilkanaście tysięcy żołnierzy w kapeluszach i krótkich spodenkach), tamta przegrana pokazała Australijczykom i Nowozelandczykom, że Brytyjczycy mogą się kosztownie mylić. W związku z tym nie było już mowy o zatrzymaniu się na drodze do niepodległości.

Gallipoli przeforsował Churchill, ówczesny Pierwszy Lord Admiralicji. Śmiała wizja zakładała szybkie wyeliminowanie z wojny Turcji sprzymierzonej z państwami centralnymi (Cesarstwo Niemieckie i Austro-Węgry), przekonanie Bułgarii i Grecji do włączenia się do konfliktu po stronie Ententy (Trójporozumienie: Wielka Brytania, Francja, Rosja), udzielenie pomocy Rosji. Kluczem do sukcesu były cieśniny: Dardanele (między Morzem Egejskim a Marmara) i Bosfor (miedzy Morzem Marmara i Czarnym). Ententa miała nadzieję, że przejmie nad nimi kontrolę samymi siłami morskimi. Siły lądowe były potrzebne tylko do zajęcia terenu, na którym zdławiono by wcześniej wszelki opór ostrzałem z okrętów.

W teorii być może plan ten nie wydawał się samobójczy. Turcja osmańska była osłabiona po dwóch przegranych wojnach bałkańskich a Wielka Brytania miała wspaniałą flotę, której część mogła wysłać do cieśnin. Ale planiści w Londynie nie wzięli pod uwagę bardzo istotnych faktów. Te nieliczne oddziały tureckie, które ostały się w niemal niezmienionym składzie po konfliktach 1912 i 1913 r. skierowano w okolice Konstantynopola i tego, co mogło zostać przede wszystkim zaatakowane, a więc właśnie cieśnin. W tych oddziałach prawie nie było nie-Turków, co przekładało się na bardzo wysokie morale. Operacja na półwyspie to był desant blisko serca kurczącego się co prawda, ale nadal istniejącego osmańskiego imperium - jak łatwo się domyślić, wyzwoliło to bardzo silne emocje w obrońcach ziemi ojczystej. Mapy tamtego terenu będące w posiadaniu Brytyjczyków sporządzono głównie dzięki informacjom z przepływających przez cieśniny okrętów, zatem nie wiedziano, co dokładnie spotkają żołnierze na lądzie. I wreszcie: pomiędzy pierwszym atakiem z morza a desantem było tak duże opóźnienie (2 miesiące), że nie mogło być mowy o żadnym elemencie zaskoczenia.

Siłami tureckimi dowodził niemiecki generał, Otto Liman von Sanders. Nie był głupi, nie był też źle przygotowany. Sprytnie rozmieścił siły tak, żeby mieć szansę na ich szybkie skierowanie w najbardziej zagrożony rejon. Dlatego pozorowany atak francuski na południową stronę Dardaneli nie pomógł wojskom Ententy.

Ostrzał z okrętów nie zakończył się powodzeniem, pomimo podjęcia dwóch prób zniszczenia starych fortów znajdujących się po obu stronach Cieśniny Dardanelskiej. Musiano wysłać wojska lądowe. Desant rozpoczął się 25 kwietnia 1915 roku, przed świtem. Lądowały siły brytyjskie, francuskie, australijskie i nowozelandzkie. Główny ciężar spoczywał na Brytyjczykach, których było też najwięcej. Anzacs (żołnierze Australijsko-Nowozelandzkiego Korpusu Ekspedycyjnego) było najmniej, zaledwie kilkanaście tysięcy. Plan był taki, że w ciemności uda się południowcom wylądować z dala od wszelkich sił wroga. Desant korpusu nie przebiegł jednak zgodnie z planem. Australijczycy i Nowozelandczycy znaleźli się w zatoce nazwanej później Anzac Cove, gdzie od razu napotkali opór. Dowódcą 19. dywizji, której jednostki broniły półwyspu przeciwko Anzacs był Mustafa Kemal, dla którego świetne dowodzenie w czasie całej operacji okazało się przełomowym punktem w karierze wojskowej i politycznej (w 1923 r. został prezydentem Republiki Tureckiej; jest pamiętany jako Atatürk - "Ojciec Turków").

Wbrew obiegowej opinii wojna pozycyjna była standardem nie tylko na froncie zachodnim. Wojska Ententy okopały się również na Gallipoli. Otoczenie im wyraźnie nie sprzyjało - półwysep poprzecinany był pasmami wzgórz, z których Turcy mogli ich ostrzeliwać. Latem było tak gorąco, że żołnierze australijscy i nowozelandzcy walczyli bez koszul, nie przejmując się regulaminami. Czasem smród rozkładających się ciał był tak wielki, że decydowano o zawieszeniu broni i wspólnym grzebaniu zmarłych. Zwykle jednak napięta sytuacja na to nie pozwalała. Wody pitnej było bardzo mało i była paskudna. Tak jak resztę zaopatrzenia dostarczano ją z Egiptu i kilku wysp Morza Egejskiego. Dowództwo nie przewidziało, że aż tak ekstremalne warunki czekają na sprzymierzonych na lądzie. Żołnierze ciężko chorowali, najczęściej cierpieli na dyzenterię (czerwonka) Trudno było opędzić się od natrętnych chmar owadów. Leków brakowało, opieki medycznej również. Spokojnych miejsc, gdzie można było złożyć rannych i chorych też nie było za dużo. Zaopatrzenie nie działało tak jak powinno, wszystko trzeba było dostarczać okrętami, pod ostrzałem. A jak już trochę amunicji, śmierdząca woda i puszki z rozpływającym się jedzeniem znalazły się na lądzie, trzeba je było dostarczyć do okopów, również pod ostrzałem.

Siły sprzymierzonych zdobyły tak dramatycznie mały skrawek półwyspu, że aż trudno uwierzyć, iż nie przerwano tej operacji już w pierwszym miesiącu jej trwania. Głównodowodzący, brytyjski generał Ian Hamilton, który kwaterę miał na jednej z wysp w tak bezpiecznej odległości od linii frontu, że nie miał pojęcia co się na niej dzieje, wysyłał do Londynu informacje o sytuacji nie do końca zgodne z rzeczywistością. Cały czas miał nadzieję na zmianę. Owszem, prosił o ludzi i środki, ale nie pisał o tym, że lepiej byłoby się wycofać. A ludzi i środków było mało, większość - co zrozumiałe - przeznaczana była do zasilania wojsk we Francji. Dlatego na Gallipoli rzadko zmieniano załogi w okopach, bo przyszły posiłki. Na zluzowanie mogli jednak liczyć chorzy i ranni. Tliła się w nich nadzieja, byli szczęśliwi, bo zeszli z pierwszej linii, ale ich los był niepewny. Wielu umierało na plażach bądź na okrętach ewakuujących ich do Egiptu.

Do tego toczyły się walki. To nie wyglądało tak, że siedzieli sobie w tych okopach i co jakiś czas strzelali do siebie od niechcenia z tak fantastycznych wynalazków, jak australijski karabin z domontowanym peryskopem (amatorski, ale skuteczny). Oni musieli próbować zdobyć okopy przeciwnika. Jedna i druga strona. Turcy nie mogli po prostu czekać. Zależało im na jak najszybszym pozbyciu się najeźdźców, by podnieść morale całej armii i utrzymać spokój obywateli. Dla sprzymierzonych zaś ataki były sprawą przetrwania. Wiedzieli, że powiększenie stanu posiadania zabezpieczy dostawy i ochroni wycofywanych z pierwszej linii.
W sierpniu brytyjscy planiści zrealizowali kosztem życia kolejnych tysięcy ostatnią większą próbę zniszczenia Turków. Film "Gallipoli" Petera Weira wieńczy związana z tą operacją sekwencja. Oglądamy, jak trzy fale Anzacs są posyłane na pewną śmierć, żeby zająć tureckie okopy, podczas gdy w Zatoce Suvla lądują świeże, brytyjskie siły. W filmie Brytyjczycy po wylądowaniu raczą się herbatą i ofiara ANZAC idzie na marne. W rzeczywistości dowodzący w Suvla generał Stopford nie był aż takim potworem. Był za to skończonym durniem. Nie zrozumiał rozkazów albo źle je zinterpretował i po wylądowaniu, nie napotkawszy oporu, wysłał rekonesans a następnie zatrzymał wojska. Tymczasem jego zadaniem było przecięcie półwyspu i zaatakowanie Turków nie spodziewających się uderzenia z tamtej strony. To był jedyny moment kiedy zwycięstwo Ententy naprawdę było w zasięgu ręki.

Żadna próba, ani jednej, ani drugiej strony, nie skończyła się wielkim zwrotem akcji. Pod koniec lata impas stał się oczywisty. Hamiltona zastąpił generał Charles Monro, który wysłał do Londynu prawdziwy opis sytuacji.

Nadeszły chłody. Smród był mniej uciążliwy, owady już tak nie dokuczały, ale za to można było umrzeć na zapalenie płuc, wychłodzenie albo odmrozić sobie palce, uszy i nos. W najgorszym miesiącu więcej żołnierzy zginęło od ran i chorób niż poległo w walce. Zaopatrzenie działało tak samo źle.

W listopadzie sprawa była przesądzona. Sam lord Kitchener, brytyjski minister wojny, pojawił się na Morzu Śródziemnym, by sprawdzić, co się dzieje. Po rozmowach z dowódcami poparł decyzję Monro o ewakuacji. O kilka miesięcy za późno.

Najbardziej udanym elementem tej kampanii było wycofanie. Perfekcyjny plan, piękne wykonanie. Do końca Turcy nie byli pewni, czy żołnierze przeciwnika jeszcze w tych okopach są, czy już nie. W styczniu brytyjskie i francuskie okręty zabierały oddziały niszczące i palące za sobą sprzęt oraz zabijające zwierzęta, których nie udałoby się zabrać. Pomimo wielkości operacji zrobiono wszystko, by uniknąć dodatkowych ofiar. Żołnierze ANZAC wspominali, że ostatniej nocy zostawili na pozycjach w okopach swoje słynne karabiny z peryskopami i wycofali się tak cicho, że Turcy zorientowali się w sytuacji dopiero, kiedy po odbiciu od brzegu podpalono skrzynie po zaopatrzeniu mające zasłonić okręty ewakuacyjne.

Zginęło ponad 8 tysięcy Australijczyków i 2 tysiące Nowozelandczyków. Brytyjczycy i Francuzi stracili więcej niż 40 tysięcy zabitych, Turcy - nawet 70 tysięcy. Dwa-trzy razy więcej żołnierzy było rannych, wielu przeszło amputacje kończyn.

Nie osiągnięto żadnego z zakładanych przez planistów Ententy celów. Co więcej, Gallipoli mogło przyczynić się do ludobójstwa Ormian.

Jeśli Gallipoli jest znane, to należy za to podziękować głównie Peterowi Weirowi. Ale nawet jeśli kojarzymy fakt, że na tamtym półwyspie miał miejsce największy desant I wojny światowej, to czy ktoś kłopocze się zapamiętywaniem takich nazw jak Ari Burnu, Achi Baba, Suvla? Czym one były w porównaniu z Verdun, Marną, Tannenbergiem? To takie egzotyczne, że aż nierzeczywiste.

W czasie działań na półwyspie sytuacja była niezwykła jak na nowoczesną wojnę: nie było cywilów. Akcja toczyła się tylko pomiędzy uzbrojonymi ludźmi. Dochodziło do wspaniałych aktów bratania się pomiędzy osmańskimi i alianckimi okopami. Wymieniano się wodą, jedzeniem, papierosami. Ciała poległych grzebano we wspólnych mogiłach, zarządzano przerwy na zbieranie rannych. Były też sceny niepiękne: bicie jeńców, działalność snajperów, zabijanie w czasie świąt religijnych jednej bądź drugiej strony. Na szczęście nie użyto gazów bojowych.

Dla Turków to bitwa o Çanakkale. Żołnierze tureccy dokonywali w czasie jej trwania niesamowitych czynów. Mieli mało sprzętu, mało amunicji, zaopatrzenie ich nie rozpieszczało, cierpieli na te same upały i chłody co sprzymierzeni, dotykały ich te same choroby, ale nie dali się złamać. Do historii przeszedł rozkaz Mustafy Kemala z początkowego okresu bitwy, który kończył się słowami: "Nie rozkazuję wam walczyć, rozkazuję wam ginąć". W czasie morskiej fazy operacji turecki kapral Seyit, po tym, jak w czasie ostrzału fortu zniszczono nie tylko umocnienia, ale i wózek do przewożenia amunicji, kilka razy przenosił na własnym grzbiecie 215-kilogramowe pociski do działa. Dzięki niemu zatopiono jeden z brytyjskich okrętów. Symbolem działań na lądzie stał się natomiast osmański szeregowiec, który ryzykując życiem zabrał z ziemi niczyjej rannego brytyjskiego oficera i zaniósł go do jego okopów.

Na 25 kwietnia 2015 roku zaplanowano wyjątkowe uroczystości w Zatoce Anzac. Od kilkudziesięciu lat, zgodnie z obietnicą daną weteranom, co roku odbywają się tam przed świtem apele ku czci poległych. Tym razem będzie to setna rocznica lądowania. Nie tylko władzom Australii i Nowej Zelandii zależy na godnym uczczeniu poświęcenia żołnierzy. Obchodami zajmują się też zwykli obywatele. I co najciekawsze - w Anzac Cove i na cmentarzach nigdy nie brakuje przedstawicieli tureckich władz i wojska, a także cywilów. Ofiary upamiętnia się razem.
Na cmentarzu w Ari Burnu, ponad Anzac Cove, w kamieniu wyryto słowa Atatürka skierowane do Australijczyków i Nowozelandczyków w 1934 r.:
"Those heroes that shed their blood and lost their lives... You are now lying in the soil of a friendly country. Therefore rest in peace. There is no difference between the Johnnies and the Mehmets to us where they lie side by side here in this country of ours... You, the mothers, who sent their sons from far away countries wipe away your tears; your sons are now lying in our bosom and are in peace. After having lost their lives on this land they have become our sons as well".
"Bohaterowie, którzy przelaliście krew i straciliście życie... Leżycie teraz w ziemi przyjaznego wam kraju. Spoczywajcie w pokoju. Nie ma dla nas różnicy pomiędzy 'Johnnymi' i 'Mehmetami', kiedy leżą przy sobie… Wy, matki, które wysłałyście synów z dalekich krajów, otrzyjcie łzy; wasi synowie leżą teraz przytuleni do naszej piersi i spoczywają w pokoju. Po tym, jak stracili życie na tej ziemi stali się także naszymi synami".
Te same zdania wyryto na pomniku Atatürka w Canberze.


PS Na stronie Hardcore History znaleźć można serię podcastów poświęconych I wojnie światowej. Na razie słuchałam tylko niewielkiej części, ale to Dan Carlin, to musi być majstersztyk. Na Youtubie istnieje kanał poświęcony I wojnie światowej, w którym prowadzący od lipca tego roku aż do listopada 2018 r. ma zamiar w każdy czwartek opowiadać co się działo na poszczególnych frontach w danym tygodniu. Nie znałam wcześniej tego pana, ale jak na razie daje radę, chociaż to nie Dan Carlin i panowie różnią się w interpretacji niektórych faktów. Oprócz tego jest seria BBC, seriale dokumentalne, filmy. Zapewne w każdym kraju, który brał udział w wojnie, czy był wtedy na mapie, czy nie, powstał jakiś poświęcony jej program.