środa, 30 grudnia 2015

Wyścig na biegun południowy

Wyścig Roalda Amundsena i Roberta Scotta na biegun południowy to jeden z ostatnich epizodów czasu odkryć geograficznych. Starcie, w którym sztuka uczenia się od mieszkańców obszarów arktycznych, psy zaprzęgowe i narty wygrały z arogancją, kucykami i saniami motorowymi.

Odkrywcy geograficzni byli zdecydowani poświęcić dla swoich marzeń wszystko – majątek, szczęście osobiste, zdrowie a nawet życie. Marco Polo, Krzysztof Kolumb, Ferdynand Magellan, Willem Barents, David Livingstone, czy Paweł Strzelecki oddali się temu niezwykłemu zajęciu, jakim było eksplorowanie ziemskiego globu zanim został dokładnie obfotografowany z orbity. Rozpoczynając wyprawy, nie mieli żadnej pewności co do ich wyniku. Liczyli jednak na odkrycia zapewniające sławę i finansowanie kolejnych przedsięwzięć. Najsłynniejszą chyba sceną, oddającą charakter tych ludzi, jest spotkanie zaginionego w afrykańskiej dżungli Brytyjczyka, Livingstone’a z poszukującą go ekspedycją Amerykanina, Henry'ego Stanleya w 1871 roku. Stanley, chociaż miał ochotę uściskać Livingstone'a, podał mu rękę i powiedział: „Dr Livingstone, jak przypuszczam?”. Następnie panowie napili się herbaty i wymienili opowieściami, a Stanley, zanim opuścił doktora, pozostawił mu zapasy ekspedycji poszukiwawczej. Livingstone, niezrażony tym - jego zdaniem - znikomym niebezpieczeństwem, którym było ugrzęźnięcie w wiosce pośrodku Afryki, znowu oddał się swojej pasji i przed powrotem do Londynu próbował odnaleźć źródła Nilu.

Na początku XX wieku niewiele miejsc na Ziemi pozostało jeszcze do odkrycia. Wiadomo było, że nasza planeta jest okrągła, opłynięto ją już zresztą dookoła wiele razy. Afryka, Australia, Syberia, czy Amazonia miały już coraz mniej tajemnic. Pozostawały jednak jeszcze Arktyka i Antarktyda z magnetycznymi i geograficznymi biegunami Ziemi.

Norweg Roald Amundsen był już znany dzięki bezpiecznemu przeprowadzeniu okrętu przez Przejście Północno-Zachodnie. Pod koniec pierwszego dziesięciolecia XX wieku rozpoczął przygotowania do wyprawy na biegun północny. Jednak na jesieni 1909 roku ta sprawa wydawała się przegrana. Dwaj Amerykanie ogłosili, że zdobyli północny wierzchołek Ziemi (Frederick Cook w 1908 r. i Robert Peary w 1909 r.) i rozpoczął się spór o uznanie pierwszeństwa jednego z nich. Amundsen, pod pozorem kontynuacji przygotowań do zdobycia bieguna północnego, postanowił ruszyć na drugi wierzchołek globusa. Wiedział jednak, że na ten sam pomysł wpadł znany brytyjski badacz Antarktydy, Robert Scott. Jego przygotowania były szeroko opisywane przez media. Imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodziło powinno przecież mieć swojego zdobywcę krańca Ziemi. Scott uzyskał wsparcie licznych sponsorów, rządu, armii. Amundsen nie chciał uwagi mediów. Wolał prowadzić wszystkie prace w spokoju i wykorzystać element zaskoczenia. Ale potrafił zadbać o finansowanie i poparcie polityków oraz króla nie gorzej od Scotta. Obaj polarnicy wyruszyli w połowie 1910 roku, Amundsen na statku "Fram", na którym pływał wcześniej Fridtjof Nansen, a Scott na "Terra Nova" wypróbowanym w czasie jego pierwszej wyprawy na Antarktydę, na początku wieku.

Scott był prawdziwym angielskim dżentelmenem. Takim, który chciał pokazać, jak potrafi zmagać się z przyrodą, wykorzystując swoje wspaniałe cechy charakteru. Czyli, upraszczając, nie zniżyłby się do budowania iglo, bo tak nie postępuje dżentelmen. Z dzisiejszej perspektywy nie brzmi to ani mądrze, ani dobrze, ale należy pamiętać, że to początek XX w., okres przed I wojną światową, czyli rozkwit brytyjskiego imperium kolonialnego. Scott opracowując plan zdobycia bieguna brał pod uwagę głównie doświadczenia innych wypraw kierowanych przez swoich krajan. W dodatku nie ufał psom zaprzęgowym. Stąd decyzja o wykorzystaniu kucyków z Azji do ciągnięcia sań z zapasami. Miało to wówczas jakiś sens, były to zwierzęta przystosowane do życia w wysokich górach, a biegun południowy znajduje się na wysokości ok. 3 tys. metrów n.p.m., gdzie powietrze jest rozrzedzone. Zresztą wcześniej kucyki spisały się na wyprawie Ernesta Shackletona na Antarktydę. Tyle, że Shackleton wiedział, kiedy zawrócić i nie zdobył bieguna, ratując życie swoje oraz swoich towarzyszy. Jak napisał w liście do żony: "I thought you'd rather have a live donkey than a dead lion" ("Pomyślałem, że wolałabyś żywego osła, niż martwego lwa"). Oprócz kucyków, Scott zdecydował się wykorzystać skonstruowane specjalnie na tę wyprawę sanie motorowe. Na ostatnim etapie miała natomiast wystarczyć siła ludzkich mięśni. Psy zostały zabrane na pokład "Terra Nova", ale było ich mało i wykorzystywano je tylko do tworzenia składów zapasów w bliskiej odległości od bazy. Sanie motorowe zawiodły jednak już w pierwszej fazie pobytu ekspedycji na Antarktydzie. Jedne ugrzęzły pod lodem, a w dwóch zepsuły się mechanizmy. Na pokładzie statku nie było mechanika, który mógłby je naprawić. Kucyki, których kopyta grzęzły w lodzie i śniegu, a skóra bardzo parowała, spotkał różny los. Część zdechła z wycieńczenia i niedożywienia, część zamarzła, pozostałe były prędzej czy później dobijane, np. gdy groziły im drapieżniki. Sanie musieli ciągnąć ludzie, co Scott przewidywał, ale nie od tak wczesnego etapu. W związku z tym postępy ekspedycji były bardzo wolne, a jej uczestnicy spędzili w ekstremalnych warunkach atmosferycznych zbyt dużo czasu. Zamiast zakładanych trzech było to aż pięć miesięcy. Minęło sprzyjające okienko pogodowe. Temperatury jakich doświadczali członkowie wyprawy Scotta były w związku z tym niższe niż te odnotowywane przez Amundsena i jego towarzyszy. Dodatkowo Scottowi zależało na aspekcie naukowym ekspedycji, więc sanie ciągnięte przez ludzi regularnie były obciążane próbkami kamieni. Na koniec zaś podjął on decyzję, że zamiast planowanych trzech uczestników wyprawy, biegun pójdzie z nim zdobywać czterech. Tylko dlatego, że przemówił do niego charakter tego piątego uczestnika, prawdziwego dżentelmena. Czyli, podsumowując, w związku z nieufnością do psów zaprzęgowych, nie braniem pod uwagę doświadczeń ludów zamieszkujących Grenlandię, północną Kanadę i Syberię, dbaniem o zbieranie próbek dla naukowców, zlekceważeniem tego, że zapasy wzdłuż trasy przygotowano dla czterech, a nie pięciu ludzi, wyprawa Scotta była skazana na niepowodzenie. Uczestnicy byli wycieńczeni przez wysiłek fizyczny, niedożywienie, szkorbut i odmrożenia. Ale Scott nie cofnął się, nie rozważał nawet przerwania ekspedycji. Przed wypłynięciem z ostatniego portu został powiadomiony przez Amundsena o konkurencyjnej ekipie odkrywców. Musiał być pierwszy.

Amundsen, kierując się wskazówkami Inuitów, spróbował szczęścia z psami, które świetnie sprawdzały się jako zwierzęta pociągowe na Alasce i Grenlandii. Psy mają pewną wspaniałą cechę – nie pocą się przez skórę. Do regulowania temperatury używają pyska. Dzięki temu na ich skórze nie tworzy się, w niskiej temperaturze, lód. Amundsen miał też kurtki z foczego futra i ludzi zaprawionych w podróżowaniu po terenach arktycznych, świetnie poruszających się na nartach, znających się na nawigowaniu i oznaczaniu przebytej trasy. Miał też konkretny cel - nie chciał prowadzić badań, chciał zdobyć biegun. Tak jak Scott, po przybyciu na Antarktydę, na początku 1911 r., kilka miesięcy poświęcił na tworzenie łańcucha stacji z zapasami. Dzięki temu, że zdecydował się wykorzystać psie zaprzęgi, zapasy te były bardziej wartościowe od tych Scotta. Nie było tam worków z paszą dla kucyków, czy paliwa dla sań motorowych. Nie wożono niczego niepotrzebnego. Części zapasów zresztą w ogóle nie wykorzystano, bo kiedy z etapu na etap od ekspedycji odłączały się zaprzęgi pomocnicze, zabijano niepotrzebne, słabsze psy a ich mięso zjadali ludzie i pozostałe psie zaprzęgi. Amundsen od początku wiedział, ilu ludzi ostatecznie pojedzie z nim zdobywać biegun, nie było żadnego dołączania uczestników. Okazało się też, że świetnie wybrał trasę wyprawy, o prawie 100 km krótszą od tej Scotta. W dodatku ruszył wcześniej, w drugiej połowie października 1911 r., podczas gdy Scott odłożył start do listopada. Łącząc te wszystkie elementy widać, dlaczego to Norwegom udało się wygrać. I przeżyć.

Amundsen, Helmer Hanssen, Olav Bjaaland, Oscar Wisting i Sverre Hassel stanęli na biegunie 14/15 grudnia 1911 r. Po dokonaniu obliczeń wykonali pamiątkowe zdjęcie i pozostawili Scottowi namiot z zapasami a także list informujący o ich osiągnięciu, skierowany do norweskiego króla, Haakona VII, na wypadek, gdyby zginęli w czasie powrotu.
Po nadaniu wiadomości o swoim dokonaniu, Amundsen zyskał sławę, jednak nie zagwarantowało to finansowania jego kolejnych projektów. Następną wyprawę poprowadził dopiero po I wojnie światowej. Wtedy też zainteresował się lotnictwem. Był pierwszym człowiekiem, który dotarł na oba bieguny. Zaginął nad Arktyką w 1928 r., w czasie poszukiwań zaprzyjaźnionego pilota.

Scott dotarł na biegun miesiąc po Amundsenie, w połowie stycznia 1912 r. W marcu, kiedy Norwegowie dotarli do telegrafu i informowali świat o sukcesie swojej wyprawy, Scott umierał z głodu i odmrożeń, znajdując się - wraz z dwoma towarzyszami, Edwardem Wilsonem i Henrym Bowersem - kilkanaście kilometrów od dużego składu zaopatrzenia. Wcześniej zginęli Edgar Evans i Lawrence Oates. Ten ostatni, bliski śmierci, popełnił samobójstwo, by nie zużywać zapasów - wyszedł z namiotu na mróz.

Co ciekawe, Scott uznawany jest za bohatera. Niezłomnego, wspaniałego Brytyjczyka, który oddał życie zmagając się z okrutną przyrodą. Po pierwszych relacjach przez jakiś czas raczej nie poruszano problemów związanych z planowaniem i prowadzeniem przez niego wyprawy. Niedługo później wybuchła I wojna światowa i Wielka Brytania tym bardziej potrzebowała bohaterów. Za to Amundsen do końca życia był chłodno lub lodowato opisywany przez angielską prasę.

W 1957 roku Amerykanie zbudowali na południowym biegunie geograficznym stację badawczą, którą na cześć dwóch zdobywców nazwali Amundsen-Scott South Pole Station. Do dzisiaj służy ona ekspedycjom naukowców z całego świata.

wtorek, 15 grudnia 2015

If it was good enough for Rob Roy...

I remember a beautiful sentence from an introduction to "The History of Ireland" by professor Stanisław Grzybowski. It tells us how Ireland is pictured on the map of Europe: it is a lion cub, which turns its back to England and it has shapelles, irregular head and short paws which drip in the Atlantic.
For almost 10 years I traveled to Ireland, because of a one quick decision (a colleague of mine searched for a holiday employee to B&B in county Clare) and a long-lasting interest in such beautifully described country with such a complicated history. It had to be very intriguing and wonderful place, I thought. And it was for a long time. Especially, when I met a friend - real good irish fellow. But this year was different. I lost a friend. And all of emerald island magic disappeard. Now, from time to time, I remember views, smells, tastes, sounds, scenes, many other small things, like names of horses on pages of sport magazine, and I think about Ireland and county Clare, but with sadness and grudge. That is, how mind works.

This year I went to visit colleague of mine, who is living in Scotland and told me for past decade to visit him. I am very grateful to him for the invitation. I have not been there before. Thanks to him I traveled to Edinburgh, Glasgow, one of the towns within Greater Glasgow urban area, mountains near Loch Lomond, Borders and Isle of Arran. And it was amazing. Besides irritating two taps in kitchens and bathrooms, one for hot and one for cold water (really, it is so hard to understand this impractical Anglo-Saxon device), everything was great.
I have seen basking sharks, seals, seagulls and others sea area animals. In the mountains there were frogs mostly, highland cattle. I did not seen deer, sheep nor hares that I could expect on the continent and which tracks I found in these wetlands. But the main animal of this travel were midges - highland midges. After two and a half week following my trip to the mountains, I still had marks from their bites. It is the power of nature, I must admit. I really respect them now. But when they bite me, I hated them and I must have looked like a crazy person who is moving hands and arms with spinning and twiddling. Certainly an amusing view for an observer. But nobody was watching. In the mountains near Loch Lomond, which lay nearby Glasgow, me and my colleague have not met anybody on the path (on the Isle of Arran we saw at most 4 people during almost an all-day trip along the coast). Another interesting thing about nature in Scotland - there are roads, paths, but nobody is expecting from you, that you go along the trail like in Polish mountains. You can go through government and private property if its not property of the armed forces or if it is not a proper sign for that, and you can go everywhere you want to, as long as you do not something stupid like destroying somebody's property. It is much better than in Ireland, where you see "No Trespassing" sign on the gates between fields.

A small highlander ;)

I have been in abbey's and castle's ruins (including some of the places where Mary, Queen of Scots stayed - the queen for which many people feel pity, but she was so incredibly naive and foolish, to almost unbelivable extent), I visited Edinburgh Castle, Scottish National Gallery, National Museum of Scotland and some of the smaller museums and galleries. My favourite was the National Museum, because of a big variation of exhibition. I belive that British Museum is like this one but much, much bigger. I love exhibition about history of earth and animals, where you can see expertly stuffed animals. It is not "green", I know, but still, I love it.


In the National Museum of Scotland

And history of industrialization. Scotland with Imperial Britain experienced industrial revolution during XIX century. So, you can read and watch displays about ironworks, steel, coal mines, railways. It is interactive and it is also for children, like in Polish Centrum Nauki Kopernik - there are playgrounds and games for children, so they should not be bored during the visit with their parents. There is, of course, nothing wrong with adults playing these games. In Summerlee Museum of Scottish Industrial Life in Coatbridge, I played a role of blast furnace worker. And I thought about hard work, which took many lives. When you pass the gate of this museum, you see two plates. On the first one you can see following inscription: "The past we inherit, the future we built", on the second one: "In memory of all those who lost their lives at work".

Tribute to iron, coal and steel workers

For me Scotland is about a peculiar combination of industry and nature. Industry, because of ironworks, steelworks, railroads, shipyards and canals. Nature because of windy moors and Highlands, lochs (lakes), glens (valleys), wetlands and volcanic rocks (the last one helped to establish a theory of rock formations by James Hutton). Scotland is also very romantic. I perfectly understand painters, picture artists and filmmakers who want to do their work in Scotland. It is like Ireland, but better preserved and more romantic, with ruins, restored castles and abbeys, bridges and buildings of steel, stone - and multitude of assorted industrial, aristocratic and natural stuff.

On the way to Ben Oss

Curiously, it was difficult to find moors. Strange, wouldn't you think? I read books with all that moors which define Scotland and I am dissapointed. All because of landowners who made room for sheep, deer and now for woodland (Scotland has small amount of woods, because of soil composition and industrial revolution; there is a government programme for expanding forests). You can find more moors in Highlands, not near Loch Lomond and Arran, where I travaled.

Moor and woods behind protective fence

For a priceless hot tee, after few hours in wet shoes (I have fallen to a stream), I was in Drovers Inn, from which I took headline of this post: "If it was good enough for Rob Roy...". It is very interesting place with musty smell, dozens of stuffed animals, swords and rifles on the walls and above the doors. Two best known man in Scottish history - thanks to Walter Scott and popular culture - are William Wallace and Rob Roy. Drovers Inn is situated in Falkirk Area, known from the batlle in which Scots, led by William Wallace, were defeated in the first war of independence, in 1298. Rob Roy lived much later, at the turn of XVII and XVIII century, when the real union eventually happened. He was not a war hero, like Wallace, but he is known as Scottish Robin Hood. English, using harsh law and tricks stole land and cattle from the Scottish highlanders so Rob Roy fought back and stole from them. And sometimes he stayed at Drovers.


I presume, that England and Wales are also beautiful, but first I went to Ireland and than to Scotland. A visit to England would be very special to me - British Museum, Natural History Museum and other great museums which entice me with a prospect of their magnificence - in large part because of imperial robbery of colonial states. But for the first time in many years, this year, when I watched antiques from Middle-East and Far East in Scottish museums and galleries, I thought: it is so relieve, that this things are in Europe and not in Syria, Iraq or Afghanistan.

"Here it is not about rain, you see, it is about wind."

Scottish-English history is not so bloody and sick, as with Ireland. After the elizabethan era it was personal union and than, in 1707, a real union. This is the reason why Scotland participated and benefited from progress and industrialization and now we have a chance to know such names as David Hume, Adam Smith, James Watt, Lord Kelvin, James Clerk Maxwell. It looks like in the near future Scotland could be again an independent country. I spoke with one of the supporters of the independence. What he said made sense, especially that Scots want to stay in EU in spite of English efforts to discredit the Union. Maybe he is right, maybe it is better to split now, when the international and internal situation is favorable. However, generally speaking, Europe is developing well, when countries stick together, and are not falling apart.

A wood which is growing on the stone wall
and a castle which "grow" on a rock

niedziela, 29 listopada 2015

"Zrób kabaret, po prostu zrób kabaret..."

"Zrób kabaret, po prostu zrób kabaret,
To takie proste, choć przecież takie stare.
Więc się nie tłumacz, że wszystko jest źle,
Ale po prostu uśmiechnij się!
Zrób kabaret, po prostu zrób kabaret,
Między dialogi piosenek włóż parę.
Zaproś publiczność i krzesła im daj,
Potem recytuj, śpiewaj i graj!".
Nigdy nie byłam na Pace w Krakowie. Raz tylko oglądałam przypadkiem próby kilku kabaretów i przygotowania żołnierzy, którzy w uliczce na tyłach klubu studenckiego "Żaczek" ćwiczyli marsz ze "Zrób kabaret" na ustach. Całkiem nieźle im to wychodziło.
Kiedy studiowałam w Krakowie, PAKA była dla mnie niepotrzebnym wydatkiem. Dlatego kiedy trafiłam do Rybnika, postanowiłam zobaczyć Ryjka, czyli Rybnicką Jesień Kabaretową. Udało mi się w tym roku. Obejrzałam koncert jubileuszowy z okazji dwudziestolecia Jesieni. Warto było. Koncert trwał kilka godzin i przez większą część był co najmniej umiarkowanie zabawny. Zdarzały się też jednak momenty, kiedy czułam mniejsze lub większe zażenowanie. Domyślałam się, że w takich momentach śmiech części widzów następuje jakby z rozpędu, bo przecież jesteśmy na koncercie kabaretowym - trzeba się śmiać. W przyszłym roku postaram się zobaczyć konkurs, żeby sprawdzić, czy kiedy się tego nie nagrywa, skecze są na wyższym poziomie.
Od kiedy oglądałam w telewizji Potem, Tey, Kabaret Olgi Lipińskiej i powtórki Starszych Panów, czy Dudka, minęło trochę czasu. Miałam dwa kanały do wyboru i z tego co kojarzę na kabarety trafić można było co najwyżej raz na tydzień, na jednym z nich. Ponoć teraz jest tak, że wystarczy sprawdzić kilka kanałów i na którymś na pewno będzie impreza kabaretowa. Namnożyło się wydarzeń, telewizja lubi je transmitować i retransmitować. W związku z tym mówi się o rozmienianiu talentu kabareciarzy na drobne. Zgadzam się z tym. Coraz trudniej znaleźć dobry skecz. Dobry, czyli trafiający w gust. Nawet tak kontrowersyjna postać, jak Ricky Gervais, posługująca się często humorem na poziomie kreta na Żuławach Wiślanych, czasem potrafi trafić w mój gust. Czyli da się. Najbardziej lubię jednak żarty, w których obśmiewa się tak, żeby obśmiewani dobrze się bawili. W takich przypadkach sypiący żartami po prostu śmieje się także z siebie.
Artysta kabaretowy nie ma pokazywać, że to "zwykli ludzie" są głupi a on jest jaśnie panem łaskawie wytykającym im błędy. Artysta kabaretowy ma być od tego, żeby zauważyć niedociągnięcia w sobie i otoczeniu i kpić z nas wszystkich, dopóki nie zatrzyma go wyczucie smaku.
Nie chcę poświęcać czasu na czytanie opracowań dotyczących upadku polskiego kabaretu. Domyślam się natomiast, że sporo takich powstało, bądź też powinno powstać, bo temat jest chwytliwy. Inna rzecz, której się domyślam, dotyczy zbytniego upraszczania: w PRL musieli omijać cenzurę, więc było mądrzej i dowcipniej, a teraz nie ma cenzury i nie trzeba się wysilać. Albo: kiedyś ludzie byli mądrzejsi, teraz są głupsi i telewizja, a z nią kabarety, muszą schlebić tym niskim gustom.
Bzdura.
Po pierwsze, w cenzurze nie pracowały same tępaki. W końcu ludzie byli wtedy mądrzejsi, prawda? Polska władza socjalistyczna raczej dbała o wentyle bezpieczeństwa, żeby społeczeństwo nie wybuchało za często. Kabaret był jednym z takich wentyli. Cenzura więc od czasu do czasu przymykała oczy. Na pewno jednak toczyła się między artystami i cenzorami gra, dająca czasem niesamowite rezultaty. Najlepszym przykładem na to jest Tey, chcący zamienić miejscami Polskę ze Szwecją, czy opowiadający o produkcji "bombek" na choinkę. Złym jest Jan Pietrzak, do tej pory zawodzący o tym, żeby Polska była Polską. Do stworzenia dobrego kabaretu cenzura nie jest jednak warunkiem koniecznym. Jakoś nie wiążę Kabaretu Starszych Panów, czy Potem z przemycaniem treści politycznych. Podstawą był dla nich tekst i solidne przygotowanie. Dodać do tego dobre a nawet świetne aktorstwo i mamy sukces.
Po drugie, to wcale nie jest zamknięte koło: ludzie są głupsi, produkuje się dla nich głupsze programy, oni stają się jeszcze głupsi, więc pokazuje się im jeszcze głupsze programy. Masowy odbiorca to tylko hipotetyczny twór jakim stacje chwalą się przed reklamodawcami. Winne są zatem stacje, chcące więcej zarobić. Przy czym widzowie nie będą oglądać, tylko telewizor będzie włączony w tle. Zupełnie inny efekt niż przy "Niewolnicy Isaurze", kiedy - zgodnie z legendą - ulice polskich miast i drogi na wsi były wyludnione a obywatele przyklejeni do odbiorników. I nie ma w tym zasadniczo nic złego - stacja telewizyjna ma wyniki oglądalności, czym pozyskuje kolejnych reklamodawców. Ci sami telewidzowie mogą też później, kiedy już ogarną się po pracy, oglądać filmy fabularne, dokumenty BBC, czy seriale HBO bądź Netflixa. Gdyby w polskiej telewizji zaproponować im coś innego niż imprezę kabaretową, np. powtórkę Potem albo Tey, prawdopodobnie większość z nich nie miałaby nic przeciwko, o czym jednak nie poinformowaliby danego nadawcy. Z tym da się żyć, ale po co wmawiać obywatelom, że są coraz głupsi, skoro kiedyś za szczytowe osiągnięcie kultury mogła być uważana Isaura?
Z pewnością polskim kabareciarzom przydałaby się długa telewizyjna absencja. To jest coś, co mogłoby im pomóc stanąć na nogi. Niech bez telewizji sprawdzą, czy aby na pewno publiczność ma żenująco niski gust. Może gdyby kilka razy nie zapełnili sal, wzięliby się do koncepcyjnej roboty a do tego poćwiczyli aktorstwo. Zarabiają jednak na tych telewizyjnych występach za dużo, więc jest to mrzonka.
Oprócz sprawdzenia konkursów Ryjka, a w dalekiej przyszłości Paki, na razie nie planuję oglądania współczesnych polskich kabaretów. Nie wykluczam jednak, że kiedyś znowu mogą być zabawne. Póki co, kultowi twórcy pozostawili po sobie wystarczająco dużo materiału, żeby przetrwać ten smutny czas.
"Czarować masy mogą tylko artyści,
Pięknymi słowy, wdziękiem ujmować,
Za to tak kochamy, lubimy ich wszyscy,
Byle tego innym nie darować,
Artyści mogą masy robić w balona,
W osła i w barana, ogółem w konia,
A kto inny naszą maskę ubierze,
To takiego... aż poleci pierze".

środa, 30 września 2015

Kulturalne planety

Sporo się dzieje w naszym "pobliżu", pomimo tego, że NASA ma coraz szczuplejszy budżet. Europejska ESA, japońska JAXA, chińska CNSA, indyjska ISRO i rosyjski Roskosmos przecież nie śpią, chociaż mają węższy zakres działania. Najważniejszymi wydarzeniami w ostatnim czasie były: posadzenie lądownika Philae sondy Rosetta na komecie 67P/Czuriumow-Gierasimienko i przekazanie przez nią danych do analizy (za to wydarzenie odpowiada ESA), odkrycie przez teleskop Keplera planety, która ze wszystkich zaobserwowanych do tej pory najbardziej przypomina Ziemię (Kepler-452b), przelot sondy New Horizons w pobliżu Plutona, a także przedstawienie dowodów na występowanie na Marsie wody w stanie ciekłym (za te trzy ostatnie odpowiada NASA).

W badaniach kosmosu lipiec 2015 r. należał do Plutona. Po prawie dekadzie podróży sonda New Horizons dotarła w pobliże byłej 9 planety Układu Słonecznego.

Pamiętam, mniej więcej, tamten okres, kiedy Plutona zdegradowano. Zadecydowali o tym członkowie Międzynarodowej Unii Astronomicznej w sierpniu 2006 r. Decyzją administracyjną Pluton z planety stał się planetą karłowatą. Jego historia jako arystokraty naszego układu była bardzo krótka. Dożył jedynie 76 lat. Odkrył go w 1930 r. amerykański astronom, Clyde Tombaugh. Wcześniej Percival Lowell dokonał obliczeń wykazując, że za Neptunem musi coś być, ale to Tombaugh "złapał" Plutona (pracując zresztą w Obserwatorium Lowella). Ponieważ był to już XX wiek, istniały telegraf, radio i kino, więc informacje przekazywano bardzo szybko. Pluton stał się swego rodzaju celebrytą. Artykuły prasowe i kroniki filmowe na jego temat obiegły świat. W rezultacie nazwanie go na cześć mitologicznego boga podziemi zaproponowała 11-letnia brytyjska uczennica, a w 1930 r. w filmach Disneya pojawił się pies Pluto.

W fantastyce naukowej Pluton nie był częstym gościem w porównaniu z bliższymi nam ciałami niebieskimi, ale się pojawiał. Najbardziej zastanawiający przykład jego związku z popkulturą to jednak film "Śniadanie na Plutonie", w którym ta planeta występuje jedynie w tytule (to od słów piosenki: "Up on the Moon / We'll all be there soon / Watching the Earth down below / We'll journey to Mars / And visit the stars / Finding our breakfast on Pluto / Go anywhere without leaving your chair / And let your thoughts run free"; "Tam, na Księżycu / (Wszyscy) będziemy niedługo / Oglądając Ziemię w dole / Wybierzemy się na Marsa / Odwiedzimy gwiazdy / Znajdując śniadanie na Plutonie / Będziemy gdzie zechcemy, bez wstawania z krzesła / Pozwólmy myślom płynąć").

Trudno to wytłumaczyć, ale było mi po prostu przykro, kiedy Pluton przestał być pełnowymiarową planetą a stał się planetą karłowatą. To takie odebranie kawałka dzieciństwa (co musiała czuć Venetia Burney, owa brytyjska uczennica, która nadała mu imię!). Z lekcji geografii pamięta się przecież niektóre podstawowe liczby i nazwy, takie pewniki, np. Czomolungma - 8848, USA mają 50 stanów, Rów Mariański ma prawie 11 km głębokości, kontynentów jest siedem, jeśli liczyć Europę i Azję osobno, oceany są trzy itd. W tym zestawieniu pewników z dzieciństwa Układ Słoneczny miał 9 planet. A potem jedną z nich "zabrano".


Status planety Pluton stracił, kiedy New Horizons była już w drodze. Stało się to 24 sierpnia 2006 r., a sonda rozpoczęła podróż siedem miesięcy wcześniej, 19 stycznia.

Międzynarodowa Unia Astronomiczna miała oczywiście rację, trzeba było uporządkować sytuację, skoro wiedziano już od dłuższego czasu, że oprócz Plutona na krańcu naszego układu są inne ciała niebieskie nie będące planetami. Chodzi o Pas Kuipera - ogromny obszar rozciągający się za Neptunem, w którym znaleźć można tysiące obiektów różnej wielkości, w tym jak na razie dwa tak duże, jak Pluton.


W lipcu Internet zalała fala ciekawostek na temat byłej 9 planety US. Sonda będzie przesyłać materiały do analiz jeszcze przez wiele tygodni. Po raz pierwszy dysponujemy wyraźnymi, kolorowymi zdjęciami tego ciała, poza tym okazało się, że Pluton ma serce z lodu, tyle że azotowego. Historyjka mogłaby być taka, że są to jego zamarznięte łzy wylane w 2006 r. Albo że po degradacji prawdziwe serce mu zamarzło. Na wytłumaczenie tego, z czego składają się te ogromne równiny i co się na nich dzieje, jeszcze trochę poczekamy, a co do kształtu? Nam przypomina serce, bo chcemy po prostu uczłowieczyć tę planetę. To samo robimy w memach, animacjach i ogólnie, w grafikach z Plutonem w roli głównej. Poniżej kilka moich ulubionych produktów kolejnej w historii fali zainteresowania Plutonem. Animacja o tym, jak mu przykro, że Nowe Horyzonty już odleciały:


Cięta riposta Plutona na propozycję Neila deGrasse Tysona, żeby pogodził się z byciem planetą karłowatą (Neil deGrasse Tyson: "Ty nie jesteś planetą". Pluton: "A Ty nie jesteś Carlem Saganem"; Carl Sagan jest uznawany za najlepszego popularyzatora wiedzy o fizyce i Kosmosie):


To lekkie szaleństwo jest związane nie tylko z tym, że w oczekiwaniu na powrót na Księżyc i misję na Marsa możemy cieszyć się ciekawostkami z eksploracji krańców Układu Słonecznego. Istotny czynnik, to "pochodzenie" Plutona. Odkryto go w XX wieku, dokonał tego Amerykanin, a imię nadała mu brytyjska uczennica. Idealne warunki do stania się tematem medialnym. A wszystkie internetowe produkty tego szaleństwa wzmacniają tylko zainteresowanie Kosmosem. Może dzięki temu budżet NASA przestanie się kurczyć, a i do ESA popłynie większe wsparcie od krajów członkowskich.

A propos oczekiwania na misję na Marsa polecam sesję pytań i odpowiedzi z uczestnictwem przedstawicieli naukowców z NASA, opowiadających o potwierdzeniu przez Mars Reconnaissance Orbiter występowania na tej planecie wody w stanie ciekłym. Nie miałam pojęcia, że przeanalizowano już pod tym kątem szczegółowe dane dotyczące ok. 3% powierzchni Marsa. Z jednej strony to mało, ale z drugiej - to tylko część wysiłku badawczego. Są też inne badania przeprowadzane w ramach odrębnych misji. Co do ilości wody, która może płynąć okresowo po powierzchni Marsa, na pewno nie jest duża (gdy jeden z internautów zaproponował porównanie do wody cieknącej z kranu i Niagary, uczestniczący w dyskusji naukowcy wskazali tę pierwszą opcję), ale stwierdzenie jej występowania po wielu latach dyskusji naukowców na ten temat również robi ogromne wrażenie. A wiedzieliście, że łaziki i lądowniki marsjańskie dezynfekuje się przed podróżą? To wiedza z kategorii "oczywizmów". Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale oglądając relację TVP z lądowania Pathfindera na Marsie w 1996 r., czytając o postępach Curiosity, czy ciesząc się sukcesami polskich studentów biorących udział w zawodach potencjalnych łazików marsjańskich, w ogóle o tym nie myślałam. A przecież zanim wyśle się na Marsa coś, co ma na nim wylądować albo po nim jeździć, trzeba usunąć z tego ziemskie formy życia. Terraforming nie może przecież rozpocząć się od przykrego incydentu w postaci zawleczenia tam czegoś, co może wyeliminować marsjańskie formy życia. Co przypomina mi opowiadanie science-fiction, które czytałam chyba w latach 90., niestety nie pamiętam ani jego tytułu, ani autora. Przedstawiało sytuację, w której po umożliwieniu podróżowania w czasie, w przyszłość został wysłany człowiek mający za zadanie dowiedzieć się, co spowodowało apokaliptyczną inwazję obcych owadów na Ziemię i jak je wyeliminować. Wysyłający go w misję wierzyli, że w przyszłości dostępna będzie taka wiedza. Swoim wehikułem człowiek ten przenosi się w odpowiedni moment, pozyskuje wiedzę i wraca, po to tylko, by dowiedzieć się, że właśnie przeniósł ze sobą zabójcze owady.
Wśród wątków pobocznych w dyskusji pojawił się temat finansowania NASA. Jeden z najbardziej pociesznych pomysłów internautów polegał na poproszeniu studia Disneya o przekazanie części zysków z nowych "Gwiezdnych wojen" amerykańskiej agencji kosmicznej. Można też pomyśleć o innych tytułach. Mars cieszy się bowiem zdecydowanie większym powodzeniem w kulturze niż Pluton. Przed nami kolejny film opowiadający o misji załogowej na czerwoną planetę: "Marsjanin" Ridleya Scotta, na podstawie powieści Andy'ego Weira. Obecnie, dzięki lądownikom, sondom i łazikom, wiedza naukowców na temat tej planety jest bardzo duża, a konsultantami byli pracownicy NASA, więc film powinien robić wrażenie realizmem, mimo że to nadal fantastyka. Prawdziwa misja na Marsa nie wydarzy się bowiem wcześniej niż w latach 20. (obietnice z przełomu XX i XXI w.) bądź 30. (bardziej zachowawcze podejście) naszego wieku.


piątek, 20 marca 2015

"Rosanna"

Kolejny piękny dzień. Pogoda ma dopisać, co oznacza, że będę mogła obejrzeć częściowe zaćmienie Słońca. Ostatnio zdarzyło mi się gapić przez zadymioną szybkę prawie dwadzieścia lat temu. Teraz chciałam użyć płytki CD, ale to też niebezpieczne, więc zostaje odbicie w szybie.

Tymczasem, na dobre rozpoczęcie dnia, polecam piosenkę zespołu, na którego koncert nie poszłam. Co jest w tym takiego niezwykłego, skoro jestem człowiekiem, który rzadko słucha muzyki a na koncerty chadza mniej więcej raz na dwa lata? Okazało się, że Toto jest jednym z zaledwie kilku zespołów, którego piosenki po prostu lubię. Tyle tylko, że nie zapadła mi w pamięć sama nazwa zespołu. Dlatego, kiedy pojawiły się billboardy promujące koncert Toto w Łodzi, mogłam tylko mruknąć, że jest na nich ładny symbol. Dopiero po tym, jak panowie odjechali w siną dal, dotarło do mnie, że to oni są odpowiedzialni za "Rosannę". Będę to swoje niepociumanie muzyczne wspominać jeszcze długo.

Niewątpliwą atrakcją zabawnego z perspektywy czasu teledysku jest Cynthia Rhodes. Znamy ją wszyscy - grała Penny, instruktorkę tańca w hicie lat osiemdziesiątych, "Dirty Dancing".

Miłego dnia!


wtorek, 10 marca 2015

Mruczy, syczy i buczy

Wszystkie dźwięki z tytułu wydaje z siebie elektrownia. Elektrownia Rybnik konkretnie mówiąc. Ostatnimi czasy ER była głośniejsza niż zwykle, bo przechodziła kolejny zabieg wydłużający jej życie. Przy okazji przypomniałam sobie, że miałam o niej napisać.

Przez kilka lat wychowywałam się niedaleko elektrociepłowni i proszę, jak to na mnie wpłynęło! Lądując w nowym mieście szukam kominów i hałd węgla. Miasto, masa, maszyna. Kiedy wyprowadzałam się z Łodzi żal mi było między innymi elektrociepłowni. Ich kominów, czerwonych światełek i usytuowania, dzięki któremu trudno było się zgubić. W Rybniku na szczęście też mam elektrociepłownie i jedną (ale za to jaką!) elektrownię.

Elektrownia Rybnik (widok od strony zalewu)

Jest ogromna, posiada własny, sztucznie utworzony zbiornik wodny, fundację (dawniej Fundacja Elektrowni Rybnik, teraz Fundacja EDF; to ta od Ryjka), zużywa miliony ton węgla (co sobie będzie oszczędzać, na czarnym Śląsku jest), a środowisko truje tak, że może czuć się zawstydzona tylko przy gigantach, jak Bełchatów. Nie truje bez dajracji - trzy łódzkie elektrociepłownie razem wzięte nie dają tyle prądu co ona. Przy czym to elektrociepłownie, trzeba oddać im sprawiedliwość. No i oczywiście ER ma własne rondo, jedno z 38, którymi dysponuje miasto nazywane Rondnikiem.


ER ma jeden z najwyższych kominów w Polsce - 300 m. Kominy ma w sumie cztery. Wyglądają jak tradycyjna polska rodzina: tata (300 metrów), mama (260 m) i dzieci (każde po 120 m, ale nie bliźniaki, bo drugi pojawił się dopiero niedawno). Plus dwie chłodnie kominowe po 120 m - status rodzinny nie ustalony. Chłodnie oddzielone są od reszty zwykłą, dostępną dla każdego użytkownika drogą. Wygląda to tak, że w bardzo bliskiej odległości mija się te wszystkie obiekty o strategicznym znaczeniu. Po jednej stronie kominy do usuwania spalin, transformatory i budynki kryjące kotły, turbiny, generatory a po drugiej chłodnie kominowe i jakaś drobnica. Czyli oficjalnie można się między energetycznymi bohaterami przejść i posłuchać buczenia (transformator), mruczenia (najprawdopodobniej generator) i syczenia (chłodnia).

Spacer ul. Podmiejską

Elektrownia, podobnie jak kopalnia, kojarzy mi się ze słowami umiejętnie złożonymi na długo przed rewolucją przemysłową: "Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś". Ja dostaję gotowe ciepło, światło, zasilanie urządzeń uważanych za zwyczajne, jak lodówka, pralka, telefon, komputer. Zdobycze cywilizacji, bez których naprawdę trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie na co dzień. Jestem już tak rozpuszczona, że dziwię się, jeśli przy drodze nie ma latarni ulicznych. I nie zastanawiam się, ile to kosztuje ludzkiej pracy, czasu, materiału i pieniędzy, sprawić, żeby to porządnie funkcjonowało. Jaka to musi być odpowiedzialność! Pewnie na co dzień górnicy, kolejarze i energetycy tak o tym nie myślą, bo i po co. Ale prawda jest taka, że jakby na dłużej stanęły kopalnie, pociągi i elektrownie, nikt inny nie mógłby pracować. Fascynujące, prawda?

Zbliżenie na transformatory

Przeglądając stare kroniki filmowe z jakiegoś zbiorku wydanego ok. 10 lat temu można trafić na materiał ostrzegający przed spóźnianiem się do pracy. Obywatelom PRL wyszczególniono w nim ile kosztuje państwo kilka minut przestoju w różnych działach gospodarki. Bardzo sugestywne. Nawet dzisiaj, w innej rzeczywistości politycznej i gospodarczej, na samą myśl o możliwym spóźnieniu do pracy czuję się winna. Ile by kosztował kilkugodzinny, niezaplanowany przestój elektrowni?

Energetyk, w przeciwieństwie do kolejarza, stoczniowca, hutnika czy górnika, raczej nie był hołubiony przez dawną propagandę. Nie przypominam sobie kroniki opowiadającej o mozole tej pracy. O kopalni i hucie, o stoczni, o kolejach, to tak, niemało tego było i to filmów czasem bardzo dobrej jakości, ale o elektrowni? To już bardziej z Homerem Simpsonem i przyciskaniem co jakiś czas czerwonego guziczka się kojarzy. Albo z zespołem AC/DC. Kto wie, może energetyków gubi to, że nie mają wspólnego symbolu: lampki, kilofa, jakiegoś fantazyjnego nakrycia głowy, orzełka na czapce. Jest błyskawica, ale prędzej skojarzymy ją z wojskową łącznością, niż z prądem.

W ostatnich latach w ER zachodzą spore zmiany. Niewątpliwie wiąże się to z przejęciem Elektrowni przez francuski koncern energetyczny EDF kilka lat temu. Przy okazji, chyba nie wszystkim podobają się te zmiany, bo na chodniku przy wspomnianej już ulicy Podmiejskiej można było (przynajmniej jeszcze kilka miesięcy temu) przeczytać: "j...ć Francuza". Miała być znaczna rozbudowa elektrowni, mówiło się o nowych blokach, ale za dużo by to kosztowało, więc trwa odnawianie tego, co powstało w czasach Gierka. I tak jest to dość kosztowna i czasochłonna operacja (jakieś 350 mln euro, a prace mają zakończyć się w 2018 r.). W jej ramach zmodernizowane zostaną bloki energetyczne, ulepszane są instalacje odsiarczania (czego znakiem jest nowy, czwarty komin), powstanie nawet oczyszczalnia ścieków. Cały projekt nosi nazwę "Nowy Rybnik". Pozwoli na wydłużenie żywotności ER do 2030 r. Co potem? Niestety, jako region górniczy nie mamy szans na elektrownię atomową.