poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Czas

Świat szybko się zmienia. Zwykłam nawet powtarzać, że za szybko.

Czas to interesująca kategoria - coś w sam raz dla stereotypowego filozofa, który poświęca całe życie w przepastnej bibliotece po to, by chociaż spróbować zgłębić tę wielką tajemnicę. Filozofem jeszcze nie jestem. Fizykiem też niestety nie.

Istnieje, czy nie istnieje ten czas? Można go "oszukać"? Jak go liczyć? Czy skończy się, kiedy zatrzyma się ostatni zegar, czy też wtedy, kiedy umrze ostatni człowiek zdolny odczuć i zmierzyć jego upływ? Wyjaśnienie tych kwestii zostawiam innym, których prace mam nadzieję kiedyś przeczytać. Zdaję sobie tylko sprawę z paradoksów związanych z kategorią czasu. Wiem, że świat zmienia się szybko, ale tylko w jakiejś skali. Weźmy skalę życia człowieka. Dzisiaj przypomniałam sobie, że jeszcze 10 lat temu nie potrafiłam założyć skrzynki e-mail, 5 lat temu nie widziałam nic dziwnego w tym, że krzyże wiszą w szkołach i urzędach, a rok temu myślałam, że jeszcze tylko dwa lata i napiszę doktorat (oczywiście dzisiaj nadal daję sobie dwa lata). Inaczej: mniej niż 10 lat temu czytałam w gazetach o wojskach NATO, które - poszukując terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie - weszły do Afganistanu; 5 lat temu zrealizowałam marzenie i pojechałam do Irlandii, gdzie po ostatecznym zawieszeniu broni przez IRA nareszcie zapanował pokój; rok temu za pośrednictwem Internetu oglądałam zaprzysiężenie pierwszego nie-białego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Możnaby teraz napisać, że w swej istocie czas jest raczej powolny. Jednak czym jest jego istota i w jaki sposób czas może być szybki czy wolny, skoro płynie w tym samym tempie?

Świat zmienia się zaskakująco wolno. Wojna jest obecna w najnowszej historii Afganistanu już od kilkudziesięciu lat. Dzisiejsi mieszkańcy tego kraju raczej nie znają nie-wojennej rzeczywistości. W Irlandii i w Wielkiej Brytanii jeszcze do końca lat 90. wybuchały bomby podkładane przez IRA w złudnej nadziei, że pomoże to zrealizować marzenie wielu ludzi o zjednoczeniu wyspy. W USA polityka tzw. "affirmative action" przynosi więcej szkód niż pożytku, ale i tak powinno się być świadomym, że batalia o zrównanie praw politycznych wszystkich obywateli pierwszej nowożytnej demokracji toczyła się od początku jej powstania aż do końca lat 60. XX wieku.

Kadr z filmu "Prosta historia"

W "Prostej historii" Davida Lyncha główny bohater (dziadek, który po wielu latach życia w gniewie jedzie odwiedzić i przeprosić swego chorego brata mieszkającego jakieś trzy-cztery stany dalej) spotyka w barze weterana wojennego. Panowie wymieniają się zawstydzającymi historiami ze swoich szlaków bojowych (zabicie przez pomyłkę towarzysza broni, strzelanie do nieuzbrojonych ludzi). Dziadkowie tak sobie siedzą, smutnieją, gasną. Za ich życia wydarzyło się niemało: pierwszy film dźwiękowy, Wielki Kryzys, wojna światowa, wynalezienie długopisu, boom gospodarczy i dobrobyt lat 50., popularyzacja telewizji, otarcie się świata o nuklearną zagładę, zrównanie w prawach wyborczych Afroamerykanów, festiwal w Woodstock, spacer człowieka po Księżycu, narodziny Internetu, zbudowanie robota, upadek bloku wschodniego i wiele, wiele innych, fascynujących rzeczy. Ale oni większość życia spędzili w swych małych miasteczkach na Środkowym Zachodzie USA. Z perspektywy czasu to wszystko, co wydarzyło się na świecie i w czym nawet brali udział, jest rozmywającym się tłem. Jakie znaczenie ma bowiem to, że samoloty latają z prędkością ponaddźwiękową, skoro starszy pan ma już tak słaby wzrok i jest tak biedny, że jedyny środek transportu, z jakiego może skorzystać, to kosiarka do trawy? Czym jest Internet dla kogoś, kto nie ma dostępu do komputera? Po co rozwój medycyny komuś, kto nie ma pieniędzy na ubezpieczenie medyczne? W skali całego świata to wszystko jest ważne - to ciągłe posuwanie się ludzkości naprzód. W skali życia jednego człowieka, takiego jak bohater filmu Lyncha, mogłoby tego w ogóle nie być i w zasadzie nic istotnego by się z tego powodu nie zmieniło. Dla przygniecionych tym do czego doszło na wojnie i jak potoczyły się ich losy dziadków liczy się tylko to, czy dobrze przeżyli swoje życie - tak długie, a jednocześnie zbyt krótkie.

Przechodząc obok szkoły tańca można usłyszeć: "wolny, wolny, szybki, szybki", "wolny, szybki, szybki" itd. Kolejność tych wyrazów oraz częstotliwość ich pojawiania się zależy od tego, jaki taniec jest akurat na warsztacie. Instruktorzy muszą być geniuszami. Dla człowieka czas wydaje się płynąć właśnie tak: "szybki, wolny, wolny", "wolny, wolny, szybki, szybki"...

niedziela, 8 sierpnia 2010

"Hope There's Someone"

To tytuł piosenki Antony and the Johnsons ze ścieżki dźwiękowej "The Secret Life of Words" Isabel Coixet z 2005 roku. To bardzo dobry film. Lubię też wcześniejszy obraz tej autorki: "Moje życie beze mnie". Oba zostały wyprodukowane przez zespół, w którym znajduje się między innymi Pedro Almodovar.

Film to dzieło zbiorowe. Ktoś inny odpowiada za wyszukanie miejsc do kręcenia, czy znalezienie rekwizytów z epoki, ktoś inny za przesłuchania aktorów, za reżyserię (czasem jest kilku reżyserów i różne ekipy odpowiedzialne za drugi, trzeci i komputerowy plan). Inni ludzie dobierają oświetlenie, jeszcze inni ustawiają kamery. Są też osoby, które tworzą zespoły odpowiedzialne za muzykę, montaż, udźwiękowienie. Czasem mamy do czynienia z filmem autorskim, co oznacza, że reżyser może być dodatkowo - w różnych konfiguracjach - scenarzystą, operatorem, aktorem, montażystą, kompozytorem. Nieczęsto się to jednak zdarza. Zwykle pełnometrażowy kinowy film fabularny to dzieło kilku ważnych osób (reżyser, scenarzysta, producent, operator, autor muzyki, montażysta) i kilkuset ich współpracowników. Mimo wszystko, jakoś to na tym ekranie współgra. W filmie "Życie ukryte w słowach" współgra nawet doskonale.

Zdarza mi się tęsknić za festiwalami. Nie dlatego, żebym jakoś specjalnie lubiła rozmawiać o Passolinim, Tarkowskim czy Bressonie do piątej nad ranem, przy resztkach jakiegokolwiek jedzenia i alkoholu, po kilku dniach niewysypiania się i niemycia. Po prostu kiedy jestem zmęczona wielkimi produkcjami, na dodatek oglądanymi z doskoku raz na dwa miesiące, przypominam sobie, jak wielką frajdą był pobyt na festiwalu. Wiele filmów w kilku kinach w niewiele dni. Sama radość. W dodatku większość z tych produkcji nie miała szans na wejście do dystrybucji. Człowiek czuł się taki wyjątkowy, że na nie trafił.
Bez festiwali tego co mnie omija jest naprawdę dużo. Zdaję się więc na przypadek. Czasem zainteresuje mnie piosenka (jak z "The Guitar" córki Roberta Redforda), czy scena z gali rozdania Oscarów (tak było w przypadku "Once"), a czasem ktoś opowie mi jakiś film.
Opowiadanie o filmach jest niezwykłe. Są tam stałe motywy, jak na przykład: "bo tam wcześniej, o czym nie wspomniałam/em" albo: "i to będzie ważne, ale o tym za chwilę". Mnie trafiają się zawsze dobrzy opowiadacze. Historyjka jest spójna, napięcie rośnie. Cenię sobie zwłaszcza nakładanie na filmowy obraz emocji, spostrzeżeń i wiedzy opowiadającego. I tak właśnie zapoznałam się z "Życiem ukrytym w słowach". Następnie obejrzałam trailer i zwróciłam uwagę na piosenkę "Hope There's Someone".

Połączenie różnych elementów układanki: informacji o The International Rehabilitation Council for Torture Victims (IRCT), słów piosenek, kolorów, miejsc, światła i cienia, gry aktorów, dialogów, to w "La vida secreta de las palabras" majstersztyk. Trzeba mieć ogromne wyczucie i zaplecze intelektualne, by tego dokonać. Dlatego filmy są takie wspaniałe: pomimo całej różnorodności jest ktoś, kto trzyma wszystko w garści, dodając od siebie doświadczenie emocjonalne i mądrość. Tym kimś jest reżyser. Isabel Coixet wydaje się być jednym z najlepszych.

Fragment jednej z ulic Sarajewa po ostrzale
(zdjęcie zrobione przez Petera Andrewsa)

wtorek, 3 sierpnia 2010

Od Bałtyku po gór szczyty

Krzyż na Giewoncie
W niedzielę, 1 sierpnia, podczas uroczystości upamiętniających Powstanie Warszawskie, doszło do przykrego incydentu. Chodzi o fragment związany ze złożeniem wieńców pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach. Kiedy udawali się tam Władysław Bartoszewski (były więzień obozu w Oświęcimiu, żołnierz AK, działacz Żegoty, powstaniec warszawski; czynny polityk) i Bronisław Komorowski (były działacz opozycji demokratycznej; prezydent-elekt) rozległo się nieprzyjazne buczenie (według relacji na stronie Wyborczej). Inne powitanie przygotowano Jarosławowi Kaczyńskiemu i Antoniemu Macierewiczowi - rozległy się oklaski, skandowano: "Jarek, Jarek". Zachowywała się tak mała grupa osób, ale to ona właśnie zdominowała resztę, która posłuchała porządkowych i oddała hołd ofiarom Powstania w milczeniu. Przykład na to, że aktywna mniejszość może dosyć łatwo zdominować bierną większość.
Jest coś, co łączy niedzielny incydent z tym, co wydarzyło się w tym tygodniu pod Pałacem Prezydenckim (niedopuszczenie do usunięcia krzyża postawionego tam przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej). To skandowanie imienia "Jarek".

We wczesnej młodości zastanawiałam się nad tym, czy politycy mają kontakt z rzeczywistością, z życiem "zwyczajnych ludzi". Ponoć George H. W. Bush był bardzo zaskoczony, gdy w kilka dni po opuszczeniu Białego Domu w 1993 roku poszedł na zakupy. Powodem jego zdziwienia był skaner ułatwiający kasjerowi pracę.

Wcale nie trzeba malować trawy na zielono i odwracać śniegu białą stroną do góry, żeby polityk nie wiedział, na jakim świecie żyje. Ci ludzie - a przynajmniej najważniejsi z nich - pracują po kilkanaście godzin na dobę, głównie w gabinetach, restauracjach, kawiarniach, salach posiedzeń. Świat poznają dzięki telewizji, gazetom, Internetowi; oglądają go zza szyb uprzywilejowanych w ruchu limuzyn. Mają do przeczytania setki ważnych stron dziennie, a to i tak ściśle wyselekcjonowane przez współpracowników materiały. Barack Obama, przy okazji wizyty w jednym z wydań popularnego talk-show ("The View"), wspomniał o tym, że nie ma własnych problemów odkąd został prezydentem i codziennie czyta dramatyczne listy przysyłane przez ludzi wyrzucanych z pracy, pozbawianych przez banki majątku itp. Jednak jak wiele by tych listów nie przeczytał, nie da się ukryć, że prezydent Obama ma niewielkie pojęcie o tym, jak to jest być "zwykłym Amerykaninem".

Chciałoby się ideału: mądrych, odpowiedzialnych, wszystko-wiedzących polityków, którzy podejmują dobre dla nas decyzje. Kraj rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. Możemy złorzeczyć politykom i uważać ich wszystkich za drani, ale z drugiej strony nie potrafimy pozbyć się tęsknoty za marzeniem i wciąż pokładamy w kimś nadzieję na lepsze jutro. Bo może to właśnie ten człowiek i tym razem?

Przypominam sobie pewien film political-fiction, oglądany już pod koniec okresu, kiedy to magnetowid (u sąsiadów czy rodziny) i wprost cudownie pachnąca plastikiem kaseta video były najcenniejszymi rzeczami na świecie. Na jedno z miast ZSRR spada wystrzelona przez terrorystów rakieta z głowicą jądrową. W odpowiedzi zaczyna działać automatyczny system, który został zaprogramowany na atak z USA. Waszyngton zostaje zniszczony. Prezydenta wieziono już wtedy gdzieś dalej, ale niestety fala uderzeniowa strąciła śmigłowiec i głowę państwa uznaje się za zmarłą. Prawie cały gabinet wyparował w stolicy. Władzę przejmuje najmniej ważny, mało rozgarnięty sekretarz (zdaje się, że do spraw rolnictwa). Po zaprzysiężeniu na pokładzie Air Force One nowy prezydent zamyka się w gabinecie, klęka i prosi Boga o rozwagę przy pełnieniu dziejowej misji. Kiedy wychodzi jest już innym człowiekiem. Nie reaguje na raporty mówiące, że można jeszcze zatrzymać atomowe szaleństwo całkowitego zniszczenia. Kreml prosi przecież o kontakt i proponuje układ "miasto za miasto". Na nic zdają się ostrzeżenia "gołębi". Prezydent jest "jastrzębiem" i chce zniszczyć jak najwięcej figurek na mapie. Nie ma pojęcia, co dzieje się na dole. Wszystko czym dysponuje, to wojskowe raporty i odgrywający role jak z greckiej tragedii doradcy. Dlaczego do prezydenta nie dociera sens tego, co się stało? Dlaczego nie bierze pod uwagę możliwości dogadania się z "czerwonymi"? Ponieważ wypełnia dziejową misję. On "wie" więcej niż jego doradcy, został "wybrany" przez siłę wyższą, nie może się mylić.
Na szczęście cała ta historia kończyła się pozytywnie dla ludzkości (z wyłączeniem obszarów Waszyngtonu i - zdaje się - Krasnojarska).
Zapamiętałam dobrze tę scenę modlitwy i przeobrażenia prezydenta: stanowi ostrzeżenie, do czego może doprowadzić - dobra w zasadzie - wola.

Dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów z 4 lipca 2010 roku pomyślałam, że może jednak lepszym prezydentem byłby Jarosław Kaczyński: stary wyga, oddany państwu, prawnik. Potem obejrzałam kilka spotkań, przeczytałam wywiady, no i zapoznałam się z relacją spod pomnika Gloria Victis. Jarosław Kaczyński (ani tym bardziej Antoni Macierewicz) nie stanął przed tymi ludźmi i nie poprosił ich o ciszę. Nie pojechał też pod Pałac uspokajać nastrojów. Pewnie, że nie jest to jego obowiązkiem, ale powinnością - już tak. Tyle tylko, że Jarosław Kaczyński wpadł w koleiny wypełniania dziejowej misji. Zapewne powierzyli mu ją: Bóg i Ojczyzna. Najprawdopodobniej wydaje mu się również, że otrzymał jakiś "testament" (moralny, polityczny) od zmarłego brata. I tak będzie pełnił tę swoją misję, nie zważając na okoliczności, na otaczającą go rzeczywistość. Pomagać mu w tym będą "obrońcy" krzyża i ci, którzy przy każdej okazji wykrzykują jego imię. Jastrzębie. Po osobistej tragedii coś takiego łatwiej może uderzyć do głowy.

To smutne.

Wypadek to niestety tylko wypadek, krzyż to tylko krzyż, a polityk to tylko polityk. Nic więcej.