niedziela, 11 września 2011

Łódzki Port Gier 10-11.09.2011 (2)

Zgodnie z zapowiedzią wybrałam się dzisiaj do ŁDK-u. Zagrałam w "Dobble", "Trio", "Palce w pralce", "Robale", "Hoop!" (zwana "Żabkami") i coś z bombą. Grałam z ludźmi, których spotkałam po raz pierwszy w życiu. Było fantastycznie!

Nie wzięłam ze sobą sprzętu reporterskiego, bo nie lubię tej części radiowej roboty. Mogę zapraszać ludzi na wywiad do studia, realizować programy, ale mam repo-wstręt. Jak idę gdzieś w gości, na przykład pograć w żabki w ŁDK, to nie chcę, żeby był tam obecny mikrofon. Zupełnie nie nadawałabym się do wywiadu. Damn!

Wiedzieliście, że dom kultury to takie zajeżyste miejsce?! Jak byłam mała, to jakoś tak zraziłam się do tej instytucji. Myślałam, że oprócz sali kinowej w mszańskim czy limanowskim ośrodku nie było nic ciekawego. W ŁDK raz w tygodniu spotykają się sympatycy fantastyki, gracze go, miłośnicy planszówek, szachiści. Takie imprezy jak Łódzki Port Gier organizują za darmo - nie dostają pieniędzy za to, że tam siedzą i tłumaczą innym zasady, wciągają w kolejne rozgrywki. Od razu cieplej się robi na sercu, bo przecież Żakowcy też pracują za darmo, więc coś takiego sobie cenią.

Serdeczne pozdrowienia dla Stowarzyszenia Miłośników ERpegów i Fantastyki w Łodzi, innych, którzy przyczynili się do powstania takiej inicjatywy, jak Łódzki Port Gier, firm i osób prywatnych dostarczających gry, pracowników Łódzkiego Domu Kultury.

Niech zwycięży radość!

sobota, 10 września 2011

Łódzki Port Gier 10-11.09.2011 (1)

Kolejna edycja Portu właśnie trwa w Łódzkim Dom Kultury. Dzisiaj tam byłam, zobaczyłam i nawet zwyciężyłam. Łódzki Port Gier zawdzięczamy: Stowarzyszeniu Miłośników ERpegów i Fantastyki, ŁDK, Łódzkiemu Klubowi Gier Historycznych "Reduta", Klubowi Miłośników Gier Bitewnych "Ośmiornica Łódzka", Gralni.org i oczywiście sponsorom. (Świat jest mały - niektóre twarze organizatorów kojarzę z Polconu sprzed dwóch lat!) Wstęp na imprezę jest bezpłatny. Dostępne są gry bitewne, karciane, planszowe i chyba nawet fabularne.

Nie należy martwić się tym, że po III piętrze ŁDK-u wałęsają się piraci. Miłośnicy fantastyki tak po prostu mają: od czasu do czasu chcą nas czymś zaskoczyć. To zresztą bardzo ładna i zmyślna nazwa - Łódzki Port Gier. W mieście nie ma porządnej rzeki, bo je pozamykano w kanałach, ale jest port! W Porcie tym spotkać można ludzi ze "środowiska graczy" (zwykle jest to mężczyzna, zwykle ma czarny T-shirt z czymś diabolicznym albo z logo jakiegoś konwentu, zwykle nosi okulary, zwykle zna na wylot wszystkie reguły i "sposoby na grę"), ale też kogoś takiego, jak ja. Przedział wiekowy: od roku do kilkudziesięciu lat. Wszystkich łączy jedno i chyba można to nazwać pozytywnym, lekkim szaleństwem.

Dzięki rodzinie zapoznałam się już z kilkoma grami karcianymi i planszowymi. Wolę te drugie i to najlepiej takie, w których razem kombinuje się przeciwko grze. Jeszcze jak rozgrywka trwa godzinę albo mniej, to już na 95 procent coś dla mnie. Stąd moje przywiązanie do "Pandemica". Dzisiaj pierwszy raz w życiu zagrałam w "Faunę" (obstawianie - na podstawie rysunku i krótkiego opisu - gdzie mieszkają zwierzęta, ile ważą i jakiej są długości/wysokości) i stwierdziłam, że bez rodziny, to nie to samo. Jutro sprawdzę raz jeszcze, bo przecież pierwsze wrażenie mogło być mylne. Dzięki Portowi upewniłam się jednak, że bezstresową, bez-gniewną i radosną przyjemność czerpię z go. Tej grze mogę poświęcić więcej niż godzinę, nawet jeśli raz za razem przegrywam i to z nieznajomymi (ale jakimi! Pozdrowienia dla załogi Łódzkiego Klubu Go!).

W go nauczyłam się grać dzięki rodzinie. Czasami myślę, że gdyby nie moi bliscy, to zostałabym dresem z podwórka.

piątek, 9 września 2011

Ponura nauka

Thomas Carlyle opisał w ten sposób ekonomię: "ponura nauka". To było w czasach, kiedy inny Thomas, tym razem Malthus, opublikował swoje wyliczenia, z których wynikało, że ludzkość się stoczy, bo liczba ludności rośnie w stopniu geometrycznym (do kwadratu), a przyrost żywności to ciąg arytmetyczny (jeden plus dwa, plus trzy itd.). (Oczywiście Thomas Malthus nie był pierwszym zwracającym uwagę na ten problem, ale to jemu przypisuje się nowatorstwo myśli, więc niech tak zostanie. W innym wpisie chętnie zajmę się "krążeniem idei" - mniej więcej w tym samym czasie, w różnych zakątkach świata wpadano na podobne pomysły.) Jak na przyszłego ekonomistę jestem bardzo słabym matematykiem. Jedyne pocieszenie znajduję w tym, że ekonomia to nie tylko wzory, liczby i modele ekonometryczne.

To smutna nauka, podobnie jak politologia. Nie wiem, jak mają przedstawiciele nauk technicznych, przyrodniczych, ścisłych - ja jestem od nauk społecznych i towarzyszy mi coraz więcej smutku. Dlaczego? Bo uświadamiam sobie, że można dążyć do ideału, ale nigdy się go nie osiągnie. Na dodatek w tych dążeniach popełnia się błędy, za które płacą jak najbardziej realni ludzie: swoim życiem, zdrowiem, szczęściem, majątkiem.

Ekonomia jest fascynująca. Zwłaszcza odkąd do łask w ekonomicznych rozważaniach przywrócono psychologię, politologię, prawo. Nie da się jednak ukryć, że wniosek z tej nauki płynie taki, iż niemożliwe jest zbudowanie porządku, z którego wszyscy będą zadowoleni. Zawsze znajdą się bogacze i nędzarze, szczęściarze i pechowcy, pełnosprawni i niepełnosprawni, dobrzy i źli. Jak we "Wrogu u bram" ("Enemy at the Gates", 2001, Jean-Jacques Annaud), kiedy komisarz polityczny Daniłow mówi do legendy obrony Stalingradu, snajpera Zajcewa: "Na tym świecie, nawet sowieckim świecie, zawsze będą bogaci i ubodzy. Bogaci w talenty i ubodzy w talenty. Bogaci w miłość i ubodzy w miłość." Nie da się stworzyć doskonałej rzeczywistości dla wszystkich. Taka jest prawda.

Z najprostszej i jednocześnie najlepszej definicji wynika, że ekonomia to nauka o dostępności i wykorzystywaniu zasobów w różnych celach (co?, jak/gdzie?, dla kogo/po co?). Możliwości i ograniczenia. Ludzi jest wielu. Jeszcze więcej istnieje ich pragnień. Zasobów posiadamy mało. Celów, do których można je wykorzystać jest mnóstwo. Ktoś musi zdecydować o tym co, jak i dla kogo. Nie dla wszystkich i nie na wszystko wystarczy. Niewesoło, prawda?

Może urodzić się ktoś zmyślniejszy niż Sokrates, Marks czy Ender. Jaki by to jednak nie był geniusz nie przeskoczy ograniczeń materialnych i niematerialnych. Jakbyśmy nie kombinowali zawsze ktoś/coś zostanie na lodzie. Co w związku z tym? Jak już wspominałam: ktoś musi zdecydować. Najlepiej, żeby to była osoba dosyć nieczuła. Nie zastanawialiście się czasem nad tym, co myślała Margaret Thatcher, gdy zamykała kolejne brytyjskie kopalnie? Jak można stanąć przed jednym człowiekiem, czy tysiącem ludzi i powiedzieć, że podwyżek nie będzie, a właściwie to zakłady pracy, w których spędzili pół życia zostaną zamknięte? Co zrobić: wysłać kolejnych żołnierzy do Afganistanu, zakupić nowy sprzęt Państwowej Straży Pożarnej, sprywatyzować szpitale, budować autostrady, zlikwidować tradycyjne domy dziecka, zezwolić na posiadanie narkotyków? Jak można być pewnym, że dane rozwiązanie jest dobre?

Kiedy na politologii przez pół roku usiłowano nas nauczyć ekonomii, myślałam, że to arcytrudny i oderwany od rzeczywistości przedmiot. Byłam na niskim roku i nie zdawałam sobie sprawy z tego, iż nieprzypadkowo wyróżnia się taki pion, jak nauki społeczne. Ekonomia, politologia, socjologia, psychologia, prawo i kilka innych łączy się ze sobą. Chodzi o człowieka, a więc również jego funkcjonowanie w społeczeństwie. Skoro funkcjonowanie, to konsumpcja, wymienianie myśli, praca, istnienie w porządku prawnym, posiadanie własności, przestępczość, skłonność do poświęceń, kariera, ryzyko, miłość i wiele innych. Człowiek w całej swej społecznej, ale także biologicznej (istnieje ta wolna wola czy nie?) rzeczywistości.

Dlaczego, pomimo tego, że już w XIX wieku z ekonomii chciano zdjąć łatkę smutku, nadal nie cieszy mnie to, co czytam i z czym stykam się na co dzień? O co w tym wszystkim chodzi?

O nadzieję. Dajemy sobie nadzieję. Gdyby to był tylko przytłaczający smutek bez wyjścia, to jaki sens miałoby jakiekolwiek działanie, a nawet trwanie?

Co jest zabawne? To, że filozof zapytałby, czym jest smutek, co to jest sens i jak rozumiem trwanie.

niedziela, 4 września 2011

Our dreams become reality!

Przełom XX i XXI wieku był czasem niezwykłym. Nie tylko z powodu "milenijnej pluskwy". Pod koniec lat 90. poszłam do liceum, a na początku lat zerowych na studia. Jednym z elementów egzaminu na filmoznawstwo była "Lista 10 filmów, które na ciebie wpłynęły" (czy jakoś tak). Umieściłam tam "Final Fantasy: The Spirits Within". Kiedy doszłam do ostatniego etapu i mogłam porozmawiać z komisją kwalifikacyjną jeden z jej członków zapytał, dlaczego akurat "Final Fantasy". (Przyznaję się - dziwnie się czułam komponując swoją listę. Niewiele dzieł wielkich reżyserów wtedy znałam i bałam się, że komisja wyśmieje mnie, gdy zobaczy zbiór zawierający na przykład "Gwiezdne Wojny".) Odpowiedziałam: "Trzydzieści tysięcy włosów! Każdy animowany osobno!". Przyjęli mnie.

Doktor Aki Ross

Zanim mogliśmy na ekranach kin podziwiać Shreka i gadające auta, trzeba było rozwinąć możliwości animacji filmowej. To znaczy nie trzeba było... można było i tego dokonano. Rzadko kiedy postęp w jakiejś dziedzinie następuje skokowo. Czy też lepiej: chodzi mi o to, że nie ma rewolucji, tylko powolne udoskonalanie. Komuś może się to wydawać skokami, na przykład cywilizacyjnymi, ale patrząc na daną rzecz w szerszym kontekście okaże się, że jest częścią spokojnego procesu, a nie rewolucji. Tak jest w polityce, gospodarce, rolnictwie. (Próbną maturę z historii pisałam na temat rozwoju uprawy ziemi i hodowli zwierząt w czasach średniowiecza. 1000 lat zmieściło się na kilku arkuszach kancelaryjnych a daty można było podawać tak: "na początku XIII wieku...".) W filmowej animacji sporo się działo do połowy XX wieku. Potem coś tam wymyślano i nawet wprowadzano pomysły w życie, ale bez szaleństw. Następnie pojawiły się "Król Lew" (1994) i "Toy Story" (1995). Wydawać by się mogło, że to rewolucyjne obrazy, ale niech nas to nie zmyli. To, że oglądaliśmy Afrykę animowaną tradycyjnie, ale za to z ogromnym rozmachem, czy komputerowe postaci zabawek, nie spadło z kosmosu. Co więcej - potrzeba było kolejnych kilku, a nawet kilkunastu lat, żeby na świecie pojawili się doskonale animowani komputerowo ogr z gadającym osiołkiem. Po drodze mieliśmy "Titan A.E." (2000) i "Final Fantasy: The Spirits Within" (2001). W tym pierwszym obrazie komputerowe wstawki są denerwujące. W drugim już nie.

Aki Ross w swoim własnym śnie

Doktor Aki Ross śni o zagładzie obcej cywilizacji, stojąc na powierzchni odległej planety. Wiatr rozwiewa jej włosy. Każdy z nich jest animowany osobno. (Animowano kilkadziesiąt tysięcy włosów!) Wyobrażacie sobie coś takiego w "Królu Lwie"? Nie tylko pracownicy Disneya do XXI wieku z konieczności dosyć prosto rysowali i "poruszali" bohaterów swoich kolejnych produkcji. Świat innego wielkiego studia - Ghibli - co prawda jest bardziej kanciasty od disneyowskiej kreski, ale i tak oba łączą uproszczenia. Grzywa lwa czy konia, a także włosy ludzkie są w nich przedstawiane jako jedna plama. Jeśli zdarzy się, że rozwieje je wiatr, to zobaczymy co najwyżej "powiewające" pasemka.

Mufasa

"Titan A.E." to jeden z niewielu filmów, które obejrzałam w kinie niedługo po premierze. Opowiada o Wszechświecie pełnym różnych inteligentnych form życia. Jedna z nich zniszczyła Ziemię. Na szczęście wcześniej Ziemianie zrealizowali projekt przypominający Arkę Noego - zbudowano i wysłano w przestrzeń kosmiczną ogromny statek pełen zapisów genetycznych prawie wszystkich gatunków zamieszkujących naszą planetę. Po wielu latach życia na wygnaniu potrzebny był oczywiście bohater, który znajdzie statek-matkę i zbuduje Nową Ziemię. Kiedy wypełniał tę misję, usiadł za sterami wielozadaniowej "Walkirii" i zaczął bawić się z istotami, które można nazwać "delfinami kosmosu". Wtedy gdy on przyspieszał, one też przyspieszały. Kręcił beczki i one robiły to w ślad za nim. A kiedy postanowił wywołać elektromagnetyczną burzę na czymś, co można by nazwać "kosmiczną jaskinią", one ochoczo mu towarzyszyły. Oczywiście istoty te przyniosły głównemu bohaterowi szczęście. Sekwencję tę ilustrował utwór "It's My Turn To Fly" The Urge. I co? Musiałam zwrócić uwagę na piękne złożenie animacji i piosenki. Ponieważ w Internecie znalazłam ten porywający fragment "Tytana" tylko z podkładem niemieckim, to proponuję tutaj jedynie słowa The Urge.
It's my turn to fly
I'm proving ground tonight
Try to be the best that I can
Grown to be a man
Only human can understand
I fill my lungs with fear and I exhale!

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
gotta prove this tonight

Deep in 3043, the refugees survived
The whole of humanity lies in my hand
Give me the chance to tonight
I'll prove to you what's in my eyes
Bring us to victory
Our dreams become reality

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
Gotta prove this tonight

Kadr z filmu "Titan A.E."
PS
It's my turn!

sobota, 3 września 2011

Cudowne lata

Kilkanaście lat temu przywiązałam się do Kevina Arnolda, Winnie Cooper i Paula Pfeiffera. To bohaterowie serialu "Cudowne lata" ("Wonder Years",
1988-1993) nadawanego w polskiej telewizji publicznej w połowie lat 90.
W tej produkcji najświetniejsze były trzy rzeczy. Po pierwsze czołówka i piosenka, którą w niej umieszczono. Beatlesowskie "With a little help from my friends" w woodstockowym wykonaniu Joe Cockera. W utworze można znaleźć słowa:
What do I do when my love is away.
(Does it worry you to be alone?)
No-no.
How do I feel at the end of the day?
(Are you sad cause you're on your own?)
I can't, don't even say it no mo
(By with a little help from my friends.)
Get high with a little help from my friends.
Gonna to try with a little help from my friends.
Akcja "Cudownych lat" rozgrywa się w latach 60. XX wieku na jednym z amerykańskich przedmieść zamieszkiwanym przez białą klasę średnią. Wojna w Wietnamie, hippisi, Woodstock, narkotyki, miłość, pokój, rewolucja, kłamstwa polityków, afery. Tyle dzieje się w tle, ale najważniejsi pozostają Kevin, Winnie i Paul - dorastający kilkunastolatkowie. To drugi aspekt świadczący o świetności serialu: dobrze zbudowane i zagrane postacie. Co znalazło się na miejscu trzecim? Jedno z najlepszych serialowych zakończeń jakie do tej pory oglądałam.

Dorosły już - żonaty i dzieciaty - Kevin z offu opowiada o dalszych losach głównych bohaterów:
Once upon a time, there was a girl I knew who lived across the street. Brown hair, brown eyes. When she smiled, I smiled. When she cried, I cried. Every single thing that ever happened to me that mattered, in some way, had to do with her. That day, Winnie and I promised each other that, no matter what, that we'd always be together. It was a promise full of passion, and truth, and wisdom. It was the kind of promise that could only come from the hearts of the very young.

The next day Winnie and I came home, back to where we'd started. It was the fourth of July in that little suburban town. Somehow, though, things were different. Our past was here, but our future was somewhere else. And we both knew, sooner or later, we had to go. It was the last July I ever spent in that town. The next year after graduation, I was on my way. So was Paul. He went to Harvard, of course, studied law. He's still allergic to everything. As for my father, well... we patched things up. Hey, we were family, for better or worse. One for all... and all for one.

Winnie left the next summer to study art history in Paris. Still we never forgot our promise. We wrote to each other once a week for the next eight years. I was there to meet her when she came home... with my wife, and my first son, eight months old.

Like I said, things never turn out exactly the way you planned.

Growing up happens in a heartbeat. One day you're in diapers, the next day you're gone. But the memories of childhood stay with you for the long haul. I remember a place, a town, a house, like a lot of houses. A yard like a lot of other yards. On a street like a lot of other streets. And the thing is, after all these years, I still look back... with wonder.