czwartek, 29 lipca 2010

"Bokser"

Wielka Brytania, 1972 r.

"And the battle's just begun
There's many lost, but tell me who has won
The trench is dug within our hearts
And mothers, children, brothers, sisters torn apart!"

Wielka Brytania, 1972 r.

Północna Irlandia. Belfast. Krwawa Niedziela. Londonderry. Bomby. IRA. UVF (Ulster Volunteer Force - jedna z protestanckich organizacji paramilitarnych). Brytyjscy spadochroniarze.

W latach 90. ubiegłego wieku w Irlandii Północnej (ale także w Anglii, w Republice Irlandii, a nawet w Stanach Zjednoczonych) wybuchały bomby IRA. Po ulicach Belfastu i Londonderry chodzili brytyjscy żołnierze z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Za nimi toczyły się opancerzone wozy. Ostatnią bazę na granicy irlandzko-irlandzkiej zdemontowano zaledwie kilka lat temu (przejeżdżałam wtedy tamtędy - niesamowity widok ciętych na kawałki blaszanych konstrukcji, do ostatniej chwili wywołujących strach, przypominających o tym, że pokój w Europie wcale nie jest sprawą oczywistą).

W 2005 roku ogłoszono zakończenie walk i złożenie przez IRA broni. Oczywiście, nawet bojownicy oficjalnej IRA nie oddali wszystkiego. Część arsenału została ukryta, trochę sprzedano, a nawet oddano za darmo - co może być jednym z czynników, które sprawiły, że od kilku lat na terenie Republiki i Ulsteru wzrasta liczba przestępstw z użyciem broni palnej.

Gdy spróbujecie przypomnieć sobie filmy opowiadające o zielonej wyspie, a potem porównacie ich treść z opracowaniami historycznymi, okaże się, że niektórzy filmowcy postarali się jak najlepiej odtworzyć pogmatwaną historię Irlandii XX wieku. Najbardziej znane i wstrząsające spośród tych obrazów to "Michael Collins" Neila Jordana, czy "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha (oba poruszające temat irlandzkiej wojny domowej jaka wybuchła po ustaleniach z 1921 roku, kiedy to 6 hrabstw Ulsteru pozostało własnością brytyjską). Wydaje mi się jednak, że "Krwawa niedziela" Paula Greengrassa, czy "Bokser" Jima Sheridana, pomimo tego, iż jest w nich mniej wojny i ofiar, robią większe wrażenie. Chodzi o to, że to już druga połowa XX wieku. Czasy po II wojnie światowej. W przypadku "Boksera" to lata 90. Pamiętacie je? U nas ta dekada to wyjście ostatnich żołnierzy radzieckich z Polski, pierwszy McDonalds w Warszawie, denominacja złotego, upadek wielkich zakładów przemysłowych, bezrobocie, prezydent-elektryk, przystosowywanie się do życia w zupełnie innym systemie społecznym, ekonomicznym i politycznym. Zaczęło się wyjaśnianie zbrodni komunizmu, ludziom nie groziło już UB ani KGB, nie trzeba było chować bibuły ani bać się pukania do drzwi późnym wieczorem. Polska bez wojny, bez powstań, bez krwawo tłumionych strajków. Słyszało się o tym, co dzieje się na świecie, nawet całkiem blisko nas (obawa o zjednoczenie Niemiec, wojna w byłej Jugosławii, Czeczenia), ale zasadniczo mieliśmy na głowie inne problemy, które można sprowadzić do hasła: "odbijanie się od dna".

Jakie to wszystko niesamowite!

Bertie Ahern i Tony Blair

Irlandzki cud gospodarczy nie mógł rozkręcić się na dobre, dopóki nie ogłoszono pokoju. Przypominacie sobie może kilka słynnych zdjęć z lat 90. XX wieku (na części z nich w tle stoi Bill Clinton): na jednym widać polityków z byłej Jugosławii (porozumienie z Dayton; 1995), z innego uśmiechają się do nas Icchak Rabin i Jasir Arafat (ogłoszenie powstania Autonomii Palestyńskiej; pokojowe współistnienie; 1993), a na jeszcze innym ręce ściskają sobie Bertie Ahern i Tony Blair (spotkanie premierów Republiki Irlandii i Wielkiej Brytanii w kilka miesięcy po zawarciu tzw. "porozumienia wielkopiątkowego"; za opracowanie tego dokumentu pokojowego Nobla w 1998 roku otrzymali politycy z Irlandii Północnej: katolik John Hume i protestant David Trimble). To ostatnie jest najmniej uroczyste, właściwie to jest zupełnie zwyczajne. Tymczasem, w pamiętnym 1998 roku, nareszcie zrobiono ogromny krok w kierunku ogłoszenia pokoju w Irlandii. Okupiono to drogo: falą zamachów organizacji niezadowolonych z takiego obrotu spraw. Większość mieszkańców podzielonej wyspy, pomimo chwilowego wzrostu napięcia, porozumienie jednak poparła.
Republika Irlandii zaczęła się bogacić, 6 hrabstw północnych pozbyło się brytyjskich spadochroniarzy.

Jeden z murali w Derry

Kiedy przechadzałam się ulicami Belfastu i Derry (prawidłowa nazwa to Londonderry, nadana przez protestanckich przybyszów w XVII wieku; na fali rozluźnienia często w tamtym czasie słyszało się starą nazwę: "Derry"; obecnie, wsiadając do autobusu na Busaras w Dublinie możemy na tabliczce zobaczyć "Derry" albo "Londonderry" i nikogo to nie dziwi) w 2005 roku, dwa miesiące po ogłoszeniu końca walk i kilka dni po niewielkich zamieszkach, nie mogłam nadziwić się temu, co widzę. Opustoszałe bazy, rozluźnieni ludzie. Już nie żołnierze, a policjanci na patrolach. Swobodny przejazd przez granicę i to w dodatku nowym autobusem z floty Buseireann (narodowy irlandzki przewoźnik), a nie przestarzałym Goldlinem z Północy. Nareszcie Republika przegoniła Ulster.

Niedługo możliwe będzie zjednoczenie historycznych dzielnic: Leinsteru, Munsteru, Connachtu i Ulsteru. 32 hrabstwa znowu razem: happy together. To byłoby coś! Może w stulecie Powstania Wielkanocnego zostanie rozpisane referendum? Zgodnie z "porozumieniem wielkopiątkowym" mieszkańcy Ulsteru mogą zdecydować o swej państwowej przynależności. Może w setną rocznicę uzgodnień pokojowych z 1921 roku? Potem może być za późno - dogodna chwila minie, żyjący w zjednoczonej Europie Irlandczycy zapomną o możliwości politycznego scalenia wyspy. Dlaczego uważam, że nadchodzi dobry moment na rozpisanie referendum? Z powodów ekonomicznych. Kryzys dotknął Republikę, ale jej nie zniszczył. Nadal jest to kraj atrakcyjny dla poszukujących pracy Irlandczyków z Północy. Już tylko z opowieści starszych ludzi można dowiedzieć się, że Republika była 20-30 lat temu ubogim krewnym Irlandii Północnej. Te dwa kraje różnią teraz w zasadzie tylko tablice rejestracyjne na samochodach (Republika ma podobne do naszych, a Ulster oczywiście żółte, brytyjskie). Teraz albo nigdy.

Derry: Hands Across the Divide

O czym właściwie jest "Bokser"? O tym, jak bardzo musieli zmienić się ludzie, których przyzwyczajono myśleć, że przemoc jest jedynym rozwiązaniem problemów. Dokonali tego, ale musiało upłynąć wiele czasu, by zrozumieli, iż terror do niczego dobrego nie prowadzi. Ten film nie jest wesoły. Wręcz przeciwnie, jest przygnębiający. Tym niemniej, warto go obejrzeć. Bo jeszcze kilkanaście lat temu z baz w Belfaście żołnierze otwierali ostrzegawczy ogień, obowiązywała godzina policyjna, a IRA zabijała ludzi nie za bardzo przyglądając się temu, jakiego są wyznania i narodowości. Rosły straty i rachunki krzywd do wyrównania. Zemsta, frustracja i gniew zbierały swe żniwo. Można było nadal tak żyć. Istniała też jednak alternatywa - pokojowa, zjednoczona Europa. Potrzebny był jeszcze ktoś odważny, kto powie: "Stop!". I stało się coś niesamowitego - w podobnym czasie tysiące ludzi doszły do podobnych wniosków. Nie wpadli na to z dnia na dzień. By dojrzeć potrzebowali smutnego przykładu kilkudziesięciu lat zła i setek śmiertelnych ofiar konfliktu. Tę ogromną pracę na rzecz pokoju wykonali tylko po części politycy i wojskowi. Większość uznania należy się tzw. zwykłym ludziom, którzy chcieli normalnie żyć, nie przekazując kolejnemu pokoleniu obciążenia nienawiścią. Udało im się.

środa, 28 lipca 2010

Dwie rzeczywistości

Po katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku przez kilka tygodni - w ramach porannego czytania prasy - otwierałam w przeglądarce dwa okna: w jednym stronę "Naszego Dziennika" a w drugim "Gazety Wyborczej". To był prawdziwy szok, jakby odkrywało się dwa światy równoległe z opowiadań science-fiction (takie "Continuum Małgosi"). W dodatku było to bardzo smutne doświadczenie.

Mam nadzieję, że cały czas rozwijam się intelektualnie. W związku z tym swoim rozwojem coraz ciężej jest mi jednak przyjmować wizje rzeczywistości odmienne od mojej. Na przykład, nie wyobrażam sobie siebie w rozmowie, jaką Tomasz Kwaśniewski (Wyborcza) przeprowadził ze swoim prawicowym kolegą (Pranie.pl, Duży Format, 24.06.2010).
Nie chcę nawoływać do nienawiści i nie chcę stosować przemocy. Jak mam w takim razie reagować, gdy ktoś przy mnie mówi, że to nie była katastrofa tylko zbrodnia na najbardziej wartościowych sługach Polski i że to hańba, iż zadecydowano o usunięciu krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego? I te sprawy językowe: "Katyń", zamiast "Smoleńsk"; "bohaterowie", zamiast "ofiary".

Większość moich prawicowych znajomych nie widziała nic dziwnego w tym, że kilka lat temu sąd rozpatrywał sprawę człowieka, który miał obrazić najwyższy urząd w państwie. Sama też dałam wpuścić się w te maliny zastosowania obowiązującego prawa. Na szczęście jakiś czas temu zmieniłam zdanie. Staram się odróżniać coś za co można się obrazić, od tego czym może zająć się sąd (zniesławienie). Teraz niezmiernie dziwi mnie, iż ci sami ludzie, nawołujący wcześniej do zamknięcia za kratkami człowieka, który śmiał powiedzieć coś niezbyt pięknego o prezydencie Lechu Kaczyńskim, są zadowoleni z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, insynuującego, że w związku z katastrofą Tupolewa prezydent-elekt i szef polskiego rządu mają nieczyste sumienia i powinni zniknąć ze sceny politycznej (gdyby oczywiście w Polsce była demokracja, a nie tylko - jego zdaniem - jej fasada). W związku z katastrofą samo w sobie ciekawe jest zaś to, że o spisku, złych Rosjanach i strasznym polskim rządzie mówią rodziny ofiar związanych z prawicą. Albo po prostu tylko ich głosy cytują media.

W wielu opracowaniach dotyczących liberalizmu pojawia się troska o to, jak poradzi on sobie z tym, że ma wrogów. Ile naprężeń wytrzyma społeczeństwo, które priorytet daje wolności, indywidualizmowi, tolerancji, różnorodności i pokojowemu współistnieniu?
Pamiętam, iż była to jedna z rzeczy najbardziej denerwujących mnie przy okazji oglądania filmów i nauki historii (zwłaszcza tej XX-wiecznej: czemu na przykład po pokonaniu III Rzeszy alianci nie wymordowali wszystkich nazistów?). W filmach wojennych, czy sensacyjnych pojawia się słynne zdanie: "MY nie jesteśmy tacy jak ONI", nie jesteśmy jak ci źli, jesteśmy od nich lepsi. To bycie teoretycznie lepszym jest gorzką do połknięcia pigułką.

Na szczęście w odwodzie zawsze pozostaje Brudny Harry.

wtorek, 13 lipca 2010

Walka o pokój

Wyrazy mogą pojawiać się w naprawdę dziwnych związkach. Spójrzmy na takie sformułowanie: "walka o pokój". Spotykamy je w języku polityki, ekonomii, religii. Wojskowi i rządowi propagandyści również używają tej zbitki słownej.

11 lipca 2010 roku w RPA piłkarskie drużyny Hiszpanii i Holandii bardzo dosłownie wzięły sobie do serca walkę. Niektóre starcia na boisku wyglądały naprawdę paskudnie. Jak napisał jeden z internautów, porównując zdjęcia "słynnych" fauli z finału 2006 i z tego niedzielnego: co mundial, to udoskonalanie niechlubnej techniki.

W Polsce ukazało się już kilka ciekawych artykułów na temat tego, jak mistrzostwa mogą wpłynąć na sytuację w Hiszpanii. Zagadnienie rozważa się od strony politologicznej, ekonomicznej, kulturowej. O co chodzi? O to, że Hiszpania jest podzielona.

Po próbie budowy IV RP, katastrofie smoleńskiej i wyborach prezydenckich 2010 roku może się Polakom wydawać, że nasze społeczeństwo jest podzielone. To znaczy, iż - na szczęście - nie mamy pojęcia o tym, czym są naprawdę poważne różnice. Kiedy czyta się niektóre relacje polskiej himalaistki, Kingi Baranowskiej (choćby tę z trwającej właśnie wyprawy na K-2), może rzucić się w oczy nazwa "Droga Basków". Otóż Himalaiści z hiszpańskimi paszportami niekoniecznie są Hiszpanami. Mogą być Baskami, czy Katalończykami. To dlatego sukces hiszpańskich piłkarzy jest tak wielki. Ponieważ obok "królewskich" z Madrytu, grali Katalończycy z Barcelony, Andaluzyjczycy z Sewilli, a także przedstawiciele kilku innych regionów. Dziennikarze największych hiszpańskich mediów, prowadząc relacje ze stadionu "Soccer City" w Soweto, z przejęciem mówili o tym, że tego dnia istnieje jedna Hiszpania, a politycy powinni uczyć się od piłkarzy i - przede wszystkim - od trenera del Bosque, jak należy wygrywać z największymi podziałami.

Hiszpanie różnią się nie tylko narodowościowo. Dzielą ich też: ocena historii XX wieku, wyznania religijne, podejście do laicyzacji państwa, pomysły na rozwój gospodarczy. Tak naprawdę to wszystko ginie w pomroce dziejów, gdzieś pomiędzy Rzymianami, Wizygotami, Arabami i chrześcijańskimi państewkami, które dokonały rekonkwisty. Ważnymi punktami w tym całym zamieszaniu są Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński, którzy wygnali z kraju Arabów (przy okazji również Żydów) i zjednoczyli dwie silne prowincje: Kastylię z Madrytem i Aragonię z podległą jej Barceloną. Te dwa wielkie ośrodki, wokół których budowano Hiszpanię, były jeszcze kilkakrotnie jednoczone i rozdzielane. Od czasów demokratyzacji, ponad 30 lat temu, zapowiadał się kolejny podział.

Zmieńmy na chwilę otoczenie. W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ostatni jeńcy wojenni (oficjalnie) wrócili z łagrów do Niemiec Zachodnich. Od kilku lat ich kraj starał się podnieść z upadku, co znamy pod hasłem "cudu gospodarczego Ludwiga Erhardta". Jednak potrzeba było czegoś jeszcze, oprócz reformy walutowej i rządowych zabiegów na rzecz uwolnienia przedsiębiorczości. Czegoś, co pokazałoby Niemcom, że przed nimi otwiera się jasna przyszłość bez nazistowskiej skazy. Tym czymś stał się tzw. cud z Berna: pokonanie przez niemiecką drużynę piłkarską legendarnej reprezentacji Węgier i zdobycie tytułu mistrza świata w 1954 roku.
Ekipa zwycięzców wracała z mundialu w Szwajcarii specjalnym pociągiem. Na trasie jego przejazdu czekało na piłkarzy wiele tysięcy ludzi. Kolejne tysiące słuchały relacji w radiu, czytały o swych bohaterach w gazetach. Dzisiaj sugeruje się, że niemieccy reprezentanci mogli wtedy zwyciężyć dzięki stosowaniu dopingu. Czy to coś zmienia? Owszem, szkoda wspaniałej drużyny węgierskiej, ale najważniejsze jest to, czym wygrana stała się dla zwycięzców. Społeczeństwo Niemiec Zachodnich uwierzyło w sukces. To był cud przywróconej nadziei. Historia zna jeszcze kilka takich przypadków. Właśnie dlatego wielu komentatorów z uwagą przygląda się teraz hiszpańskiej fieście.

Mam nadzieję, że niedzielna wygrana stanie się dla większości Hiszpanów "cudem z Johannesburga".

PS
Andaluzja, Estremadura, Asturia, Kastylia, Nawarra, Walencja, Katalonia, Madryt, Barcelona, Bilbao, Grenada, Kordoba – znam te wszystkie nazwy. Kojarzę miasta i regiony. Trochę wysiłku i przypominam sobie różne fakty z historii Hiszpanii, targające nią zawieruchy dziejowe. Najlepiej znam XX wiek, z racji specjalizowania się w naukach politycznych. Upadek znaczenia międzynarodowego (m.in. wojna z USA), republika, wojna domowa, Franco, przywrócenie monarchii, próba zamachu stanu, bohaterski król...




I konie - Andaluzja to podobno kraina zaklinaczy koni.

niedziela, 4 lipca 2010

Maks


Jechałam na koniu! Jedną minutę, a może nawet dwie (oczywiście koń był prowadzony). Pozostały czas z 5 minut mojej obecności blisko futrzaka ważącego ponad 500 kg i wysokiego na 1,70 m (w kłębie), to było wsiadanie i zsiadanie (dowiedziałam się, że są dwa sposoby zsiadania - amerykański i europejski; wybrałam europejski). Przez pierwsze 10 sekund zachowywałam się tak, jakbym siedziała w jednym z narzędzi tortur w wesołym miasteczku, czyli wręcz przykleiłam się do siodła i trzymałam mocno. Potem odważyłam się nieco obrócić i spojrzałam za siebie, a następnie na ziemię. Daleko do niej było, to fakt.

Dzisiaj w Arturówku odbyła się impreza spod znaku Łódzkiej Wioski Historycznej. W jej ramach strażnicy z Oddziału Konnego Straży Miejskiej w Łodzi zrobili mały pokaz konny, a potem umożliwili gawiedzi przejażdżki. Mnie pan strażnik zaskoczył trochę, bo myślałam, że jest kolejka chętnych i czekałam spokojnie na tyłach, a tu się okazało, że to już! Musiałam zrobić dwa podejścia do konia, bo strasznie się bałam. Bardzo sympatyczny pan strażnik zabezpieczał mnie przy skomplikowanych operacjach wsiadania i zsiadania, czyli właściwie najpierw popchnął na grzbiet zwierzaka, a następnie z niego ściągnął - bardzo pewnie, ale delikatnie. W dodatku spokojnym głosem, jakby mówił do swojego towarzysza, powtarzał mi, że współpracę z wierzchowcami mamy w genach, a na koniec stwierdził, że mam szansę nauczyć się jeździć, bo jakbym tak naprawdę, naprawdę się bała, to nawet bym do konia nie podeszła.

Uff! Kilkanaście lat niepewności rozwiane dzięki jednej małej wycieczce, by znaleźć się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Bałam się, że po tym, jak mnie w dzieciństwie straszono historiami z cyklu: "co to okropnego może koń zrobić", do końca życia będę te zwierzęta podziwiać tylko z daleka.
Sprawdziłam, czy nie przeszkadza mi zapach, ich wygląd z bliska (zderzenie marzeń z rzeczywistością), a jak jechałam, to pobawiłam się grzywą (szorstka jest, ale przyjemna) i pomiziałam Maksa po skórze. Koń to nie jest futrzak w pełnym wydaniu, ale daje radę.