środa, 26 grudnia 2012

Turoń z trąbką

Sympatyczny zwyczaj - kolędowanie. Nie chodzi przy tym o rodzinne śpiewanie przy kominku, tylko o grupy przebierańców występujące pod oknami wiejskich domów. W ten sposób młodzi ludzie domagają się od gospodarzy dofinansowania (dokładne cele powinny pozostać tajemnicą). U nas zwykle chodzą chłopcy w wieku od kilku do kilkunastu lat. Grupy są raczej liczne. W tym roku przewinęło się ich już kilka, z czego jedna była naprawdę solidnie przygotowana. Panowie mieli w zestawie turonia, gwiazdę, chłopa i babę, trzech króli (w zeszłym roku narodził się, bądź też powrócił, zwyczaj, by 6 stycznia trzej królowie chodzili kolędować po raz wtóry, wszak to kolejna okazja do drobnego zarobku) i nie-wiadomo-co. Na dodatek niebrzydko śpiewali, znali więcej niż pierwszą zwrotkę i refren jednej kolędy, no i ładnie grali na akordeonie, przeszkadzajkach i trąbce. Ta ostatnia była dosyć egzotyczna - nie kojarzę jej z lat poprzednich. A przecież to dzięki niej kolędników usłyszałam już z daleka, co wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Oznacza to, że w ciągu kilku zaledwie lat zmieniłam swe nastawienie do kolędniczego zwyczaju - od nielubienia, poprzez chłodną rezerwę i pobłażliwość do życzliwości. To ci dopiero!

Z dzieciństwa pamiętam jakąś grupę szopkarzy, przypuszczalnie miejscowych. Przedstawienie dali w domu, tak jak nakazuje tradycja. Zapamiętałam ich nie dlatego, że był to wspaniały występ. Może był a może nie. Pamiętam ich, bo jedna z figurek została przez kogoś położona na blasze trociaka i lekko się rozpłynęła. Może to był mój durny psikus a może próba ogrzania zmarzniętego mieszkańca szopki? Łaskawy upływ czasu zatarł ten szczegół.

Czy się wierzy, czy się nie wierzy, grudniowe święta, jeśli im na to pozwolimy, potrafią dostarczyć niemało radości. I to jest dobre.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gizmo

Zapomniałam poprzednio zaktualizować stan orzechowej rozgrywki. Otóż wiewiórki przychodzące "na kradziołę" z lasu na moje osiedle podprowadziły z piwnicy sąsiadów cały zapas orzechów na zimę. Systematycznie, cierpliwie, skutecznie. Kwinto byłby z nich dumny, ale one by się tym pewnie nie przejęły, bo nie znają pojęcia kradzieży ani sprawiedliwości. Mają za to niemal stuprocentowe szanse na przeżycie wyniszczającej pory roku.
Przy okazji - czy leci z nami biolog mogący sprawdzić, jak się ma zabawna strona o wiewiórkach do faktów?


Gizmo chyba nie mówił ludzkim głosem. Nawet od święta. Swoją drogą to też jesteście przekonani, że gdyby po zjedzeniu kolorowych opłatków zwierzęta z obór, chlewni, kurników, czy też - ogólniej - zagród przemówiły, byłyby to długie wiązanki przekleństw? Gizmo mówi, ale w języku mogwajów. Tak przynajmniej wynika z filmu o gremlinach, jaki obejrzałam ze dwadzieścia lat temu. Obecnie w moim języku funkcjonuje wyrażenie "iść na Playstation", co oznacza odwiedziny u kogoś, kto ma PS3 i pozwala mi mordować Niemców w "Call of Duty" i bandytów oraz potwory w "Borderlands". W tamtym czasie "chodziłam na wideo". Do jednych sąsiadów szłam oglądać kreskówki ze stajni Hanna-Barbera i Warner Bros., a do innych na projekcje filmowe. Jak odwiedzałam kuzynów w mieście na Śląsku to załapywałam się na wyprawę do wypożyczalni kaset wideo, gdzie przeglądaliśmy grube segregatory w poszukiwaniu zajmujących tytułów. To chyba właśnie kuzynom zawdzięczam kilka maratonów, na które składały się: Wojownicze Żółwie Ninja, Gremliny, Terminator, RoboCop, Rambo.

Gizmo reprezentuje wszystko to, co najlepsze w zwierzęciu-towarzyszu człowieka. Ma futro, szybko się uczy, lubi bliskość innych istot, jest dobry, cierpliwy i ciepły. Miodzio! Żeby nie było zbyt słodko ma też ogromny jak stąd do wieczności minus - kiedy się z nim postępuje niezgodnie z instrukcją to powstają coraz gorsze mogwajowe kopie. Ktoś nazwał sposób w jaki rozmnaża się Gizmo? Coś jak pączkowanie. Tym, którzy nie znają filmu opiszę to tak: po zetknięciu z wodą albo jedzeniem o nieodpowiedniej porze z pleców Gizmo wyskakują kulki sierści natychmiast przekształcające się w gremliny. Coraz bardziej nieszanujące swego przodka, coraz bardziej brzydkie, wredne i destrukcyjne chochliki. Każdy kolejny egzemplarz również może się w ten nieatrakcyjny dla człowieka sposób rozmnażać, więc jakby je zostawić samym sobie dosłownie zadeptałyby świat. Na szczęście Gizmo pozostaje taki jak na początku opowieści. No, może jednak nie do końca. Zmuszony okolicznościami z ciapowatej przytulanki przekształca się w gotowego na wszystko wojownika. (Typowe, jakże typowe dla tamtego pokolenia: spędzając długie godziny w klatce w sklepie starego Chińczyka naoglądał się chłopak filmów i myślał, że rzeczywistość wygląda tak jak w telewizji albo na taśmie VHS.) W jednej ze scen Gizmo naśladuje nawet Rambo. Kojarzycie część, w której bohater Stallone przy pomocy łuku i wybuchowej strzały niszczy latający czołg Mi-24? To to. Dzięki własnemu bohaterstwu i pomocy naprawiających swe błędy ludzi, Gizmo przywraca porządek. Gremliny tego nie przeżywają. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Gizmo wzorowali się twórcy zabawki Furby. Kiedyś spotkałam podróbkę albo może nawet oryginał Furbiego w sklepie i długą chwilę przesuwałam mu dłonią przed oczami, bo wtedy mruczał i przestępował z łapki na łapkę. Był wyrazem tęsknoty samotnych ludzi za odrobiną bliskości. Samotnych, którzy nie mogą albo nie chcą pozwolić sobie na zwierzę w domu. Z tego co pamiętam tak tłumaczono fenomen popularności Furbiego, Tamagotchi, a potem psa-robota. Takie uproszczenie. W każdym razie technika posunęła się już na tyle naprzód, że zbudowanie robota w kształcie zwierzęcia to dla konstruktorów pestka. Teraz inżynierowie są na etapie budowania robotów coraz bliższych ludziom, mających za zadanie bawić oraz pomagać. Gizmo jako postać filmowa miał więcej swobody niż Furby. Tyle tylko, iż nie można go przytulić, chyba że zdarzy się cud na miarę purpurowej róży z Kairu.

Bajka o Gizmo ma morał, a jakże. Jeśli bierzemy coś lub kogoś pod opiekę to i bierzemy odpowiedzialność. Jak coś pójdzie nie tak to nie będzie nawet komu się tłumaczyć i kogo prosić o pomoc. Chodzi więc o to, żeby nic nie poszło nie tak. A poza tym to nie jedzcie na noc.

PS Z tego nie da się zrobić rankingu, mogę tylko podkreślić, że to fenomenalne jak wiele potrafi zmieścić coś tak małego jak serce. W moim przypadku są to: Totoro, Gizmo, niektóre z Ewoków, R2-D2, WALL-E, Claptrap, Sulley z "Potworów i spółki", Kung Fu Panda, Optimus Prime, główni bohaterowie "Epoki lodowcowej", Falkor, Elmo i większość bandy muppetów, Aslan, pingwiny z Madagaskaru, Mufasa, zakochany kundel i pani jego serca, Kalaś i Pafnucek, Toothless, osiołek ze Shreka, Gromit, Teto towarzyszący Nauzyce z Doliny Wiatru, liczni bohaterowie dobranocek i wiele, wiele innych stworów.


czwartek, 13 grudnia 2012

Podsłuchiwanie

Zdrapek waży coraz więcej, co zapewne jest objawem tego, że ma się dobrze. Cieszę się jego szczęściem.
Na "Bardzo poważnie" regularnie pojawiają się bardzo dobre teksty.
Oh.banty po przerwie związanej z wielką ścianą powróciła do współpracy z Misterem Foxem.

Wspominałam już o swoich ulubionych programach z ramówki Żaka? Otóż od kilku lat niezmiennie miło spędzam czas w doborowym towarzystwie Kingi Dyndowicz ("Prawie jak w kinie", wtorki, 22:00-23:00) oraz Krzyśka Kijka i Izy Kwiatkowskiej ("Radio Żyletka", piątki, 23:00-24:00). Obu tych audycji chyba nigdy nie miałam okazji realizować. Mam nadzieję, że nie to jest tajemnicą ich sukcesu.
Nie wychowałam się "na radiu". Zaczęłam go często słuchać - z konieczności - dopiero pracując w Żaku. Dość szybko jednak te dwie godziny stały się dla mnie ważnymi towarzyszkami tygodnia.

Od czasu do czasu sprawdzam również jak miewają się "Teatralia" (Gabrysia Synowiec, poniedziałki, 19:00-20:00), "Audycja romańska" (Ania Napieralska, wtorki, 23:00-24:00), "Projektor" (Krzysiek Różycki, piątki, 18:00-19:00) i "Pigułka dźwiękowa" (Kuba Kowalczyk, piątki, 22:00-23:00).
Z sentymentu rzucam też uchem na "Audycję regionalną" (Kinga Filińska, wtorki, 17:00-18:00), "Piosenkę do wynajęcia" (Paula Młynarska, Piotr Kaźmierczak, Zuza Andrzejczak, soboty, 19:00-20:00), "Kabaretowy Patchwork Tematyczny" (Marta Pokorska, środy, 20:00-21:00) oraz "Pi er kwadrat" (Krzysiek Jastrzębski, poniedziałki, 17:00-18:00).

Studenckie Radio ŻAK Politechniki Łódzkiej nie jest rozgłośnią, której ramówkę można polecić w całości. Zdecydowanie jednak Żak jest w stanie pochwalić się audycjami z najwyższej półki. Kilkoma, a to już coś.

Takich stacji, co to można je polecać w całości już nie ma, prawda? Były kiedykolwiek poza złotą erą radia?
 
Korzystam z podcastów, a jak bardzo chcę to Internet zapewnia mi właściwie nieograniczone możliwości słuchania muzyki. Od spędzania czasu przy radiu z klasą mam natomiast "Prawie jak w kinie" i "Żyletkę" - audycje, na które czekam.

niedziela, 11 listopada 2012

Na wesoło

Narodowe Święto Niepodległości.

Jak dobrze, że dzień był słoneczny. Inaczej mogło być smutno.

Obrzucanie się błotem przez polityków, wyszukiwanie spisków i zamachów, dzielenie obywateli na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków, małość, miałkość, decyzyjna stagnacja. A poza limuzynami i gabinetami kryzys, brak perspektyw, nierozwiązane na poziomie centralnym i lokalnym sprawy ważne w codziennym życiu zwykłych ludzi.

Złośliwie możnaby napisać, że nie potrafimy się cieszyć. Głosować też nie potrafimy, demokracji dopiero się uczymy, jesteśmy bierni, pełni kompleksów, niewyrobieni kulturowo, oddajemy Polskę i polskość skrajnej prawicy... Jak my sobie w ogóle radzimy?

Cud!

Ileż to jednak można być smutnym, złym, zgryźliwym, sarkastycznym i ironicznym.

Może być całkiem normalnie. Naprawdę. Z problemami, ale rozwiązywanymi. Z powagą, ale przełamywaną humorem. Z przywiązaniem do swojej ojczyzny, ale i otwartością na świat. Nie trzeba daleko szukać przykładów. Na południowy zachód od Polski przycupnęło coś na kształt raju.

 

niedziela, 28 października 2012

Góry

Nie ma to jak idąc przez las wejść w deszcz kolorowych liści... Przyglądać się baraszkującemu w głębokiej ściółce psu... Albo ze szczytu góry podziwiać panoramę, na którą składają się: spora część Beskidu Wyspowego, odległe wierzchołki Pienin, Tatr i Babiej Góry.

Jakiś miłośnik przyrody, zapewne wierszokleta, budząc się o poranku na szczycie Ćwilina i patrząc na zalegające pomiędzy najbliższymi wzniesieniami mgły pomyślał, że znajduje się na wyspie. Poruszony romantyk nazwał tę część Karpat Beskidem Wyspowym. W rzeczywistości był to zapewne ktoś, kto przyszedł mierzyć i opisywać, więc wersja o profesorze UJ wydaje się bardziej wiarygodna.

W Wyspowym nieźle trzeba się nasapać, żeby piękno w pełni docenić. Szczyty oddzielone są od siebie kilkoma kilometrami w dół i w górę. Może to i romantyczne, ale męczące i mało wydajne. Ciężko też o samotność, bo co i rusz jakaś wioska, uczęszczana droga, wyrąb lasu. Sytuację ratuje zejście ze szlaku, bo ścieżek jest dosyć. W takim przypadku jednak trzeba dobrze znać daną górę, żeby na kluczeniu po lasach połowy dnia nie stracić.

Jak się mieszka w górach to się po nich za dużo nie chodzi. To znaczy chodzi się, ale się nie wędruje. Ja, na ten przykład, wychowywałam się w czasach kiedy przełęczami i dolinami biegły już asfaltowe drogi ze śmigającymi po nich cudeńkami Państwowej Komunikacji Samochodowej. Tylko we wczesnym dziecństwie od czasu do czasu dreptałam do szkoły, a i to niedaleko, bo jakieś trzy, czy cztery kilometry. Na Śnieżnicę, na której stoi dom rodzinny albo na Ćwilin podziwiany z okien, chodziłam w ściśle określonym celu. Możliwości ograniczały się do zbierania: borówek, czernic, malin, szyszek, orzechów, grzybów (to zupełnie mi nie wychodziło), bądź drzewa. Od kilku lat w zestawie jest też wychodzenie z psem na spacer i oprowadzanie znajomych. I to lubię najbardziej, co jest dziwne, bo ciężko mnie w góry wyciągnąć, jeśli to nie jest Ćwilin lub Śnieżnica.

Widok na Ćwilin

W podstawówce i liceum, czyli w ciągu kilkunastu lat, poznałam tylko jedną osobę, która lubiła włóczyć się po górach i poszła na kurs przewodników beskidzkich. Może zacnych górołazów było więcej, ale ich po prostu nie zauważyłam. Byłam natomiast - jak wielu innych uczniów - na Rajdzie Górskim imienia profesora Józefa Staniszewskiego (szkoda, że pana profesora znałam tylko z opowieści), gdzie nabrałam podejrzeń, iż wędruje się zupełnie nie po to, by poznawać i podziwiać przyrodę oraz napotkanych ludzi.
Dopiero na studiach spotkałam całe tabuny miłośników górskich wędrówek. Ponoć młodych ludzi rozpiera energia i chęć poznawania świata nie tylko poprzez słuchanie, notowanie i czytanie. Po prawdzie jednak, to musi być coś w uczelnianym powietrzu. Tak czy siak, studentów ciągnie na wycieczki. O tym, że najczęściej są to góry, decyduje już ekonomia. Wynajęcie czegoś na kilka dni w mieście, czy pływanie po Mazurach jest droższe niż górska wędrówka z plecakiem.
Jako szanujący się student poplątałam się po kilku pasmach. Bez przesady, oczywiście.


W czasie jednego ze spotkań w Krakowie oglądałyśmy z koleżanką mapę Polski i typowałyśmy, gdzie mogłybyśmy mieszkać. Jasnym było, że jeszcze gdzieś w świat trzeba ruszyć. "Świat" ograniczyłyśmy do naszego kraju. U mnie przodowały: Gdańsk, Wrocław i Poznań. Z czysto technicznych względów, bo to duże miasta, gdzie łatwiej o pracę i są położone na zachodzie i północy, czyli tam, gdzie byłam co najwyżej przejazdem. Niepraktyczna lista wyglądała inaczej: Beskidy, Podlasie, Bieszczady, Karkonosze.
Kilka lat później, kiedy rozejrzałam się po mapie, pomyślałam, że w każdym zakątku mogłabym zamieszkać. Nie wszystko znam z osobistych wypraw, więcej z literatury i opowieści rodziny i znajomych. (Zachód i północ naszego kraju są mi prawie zupełnie obce. Gdyby nie to, że kilka razy udało mi się sprawdzić co jest nad morzem i na północnym wschodzie, możnaby zaryzykować tezę, iż w Polsce Łódź wyznacza górną granicę występowania Kanapki.) Nareszcie dotarło do mnie, że gdzie by w Polsce nie rzucić beretem jest całkiem ładnie i spokojnie. Co nie przeszkadza mi utwierdzać się w przekonaniu, że jak tylko będzie mnie na to stać, chciałabym osiedlić się w górach. W dzieciństwie tęskniłam za płaskim terenem, gdzie wszystko widać, bo nie zasłaniają tego góry, ale teraz już wiem, że w celu podziwiania widoków na równinie trzeba się na coś wielometrowego wspiąć, bo inaczej zwykły las może przysłonić świat.
To, że nie chadzam po górach bez porządnej przyczyny nie ma nic do chęci osiedlenia się w nich. Dobrze czuję się w towarzystwie wzniesień, które taternicy pewnie wyśmiewają. Ale mnie tam tysiąc metrów nad poziomem morza do szczęścia wystarczy.

Widok z Ćwilina na Lubogoszcz

Przy okazji wesela przyjaciół uczestniczyłam w spotkaniu "na szczycie" górali niskopiennych. Byli przedstawiciele Beskidu Śląskiego, Żywieckiego, Małego, Wyspowego, Niskiego oraz Gór Świętokrzyskich. Poruszano też tematykę wspomnieniową kilku pokoleń i przy tej okazji pojawiły się opowieści o szczytach w Alpach i na Bałkanach. To było nie tylko interesujące, ale przede wszystkim bardzo miłe doświadczenie. Zwłaszcza, że doszliśmy do wniosku, iż nie ma to jak w górach.

W tym roku, dzięki kolejnemu oprowadzaniu, przeszłam się przez Łopień i Mogielicę. Nie byłam tam od czasów rajdu. Zapomniałam, że jeśli chodzi o osiągi czasowe, wycieczka na Mogielicę nie jest podobna do tej na Ćwilin. Za to przypomniałam sobie, jaki fantastyczny jest Wyspowy. To znaczy, niby nie ma w nim niczego wyjątkowego: lasy mieszane, trochę podszczytowych łąk, kamieniste drogi, głęboka ściółka i porządne runo leśne. Na szczęście o tym, czy coś jest specjalne, czy nie, decydujemy sami. Dla mnie Beskid Wyspowy jest wyjątkowy. Zawiera w sobie po malutkiej części z każdego znanego polskiego pasma.
Zaopatrzyłam się nareszcie w jego mapę. Jako szanujący się mapnik zbieram mapy odwiedzanych miast i krajów, ale jakoś tak swoich stron nie miałam. Po co mi to, skoro znam tutejsze ścieżki. Ale ileż to można nie potrafić odpowiedzieć na pytanie, co widzimy tam albo siam za siódmą górą. Teraz już będę wiedziała.

Miałam kiedyś taki świetny pomysł, żeby spędzić noc na szczycie Ćwilina i spojrzeć na to, co zobaczył twórca nazwy "Beskid Wyspowy". Do tej pory nie zrealizowalam planu. Po części dlatego, że nie trzeba budzić się tam o czwartej, czy piątej rano. Wystarczy wyjść z domu zanim rosa zniknie, a i tak będzie się przechodziło przez rzadszą bądź gęstszą mleczną zasłonę mgieł lub chmur i zdąży się spojrzeć na nią z góry. Po części zaś dlatego, że bliscy, dowiadując się o jakże śmiałym założeniu logistycznym, opowiedzieli o dwóch chłopakach, co to poszli udowadniać swą odwagę i noc zaliczyli przypięci paskami do korony drzewa, bo usłyszeli wycie wilków.
Zdarzyło mi się patrzeć z tego szczytu na otoczone białym morzem okoliczne wierzchołki. Rozumiem zachwyty. Ktoś nie byłby pod wrażeniem?
Cóż można więcej powiedzieć - tu jest pięknie.

Widok z Ćwilina na Mogielicę

PS Mój dom nie musi być bukowy.

piątek, 19 października 2012

Rudzielce

Mamy sobie wieś. Bardzo nietypową, zdaje się. Nieprzystającą do obrazu, jaki na temat "wieś" wyświetla się w głowach mieszkańców miast i miasteczek.

Coraz mniej dużych zwierząt gospodarskich, coraz mniej pól uprawnych, coraz mniej rzemieślników potrafiących upleść wiklinowy kosz, postawić piec, zrobić podkowę i podkuć konia. Może gdyby to nie była zachodnia Galicja, degradacja zachodziłaby wolniej. Ale tutaj pola są małe, ziemia niezbyt dobra, pomiędzy górami z rzadka znaleźć można płaski teren. Nawet warzywniaki znikają, a to już szalenie niepokojące. Jakby ludziom nie opłacało się już nic hodować. W ciągu ostatnich kilku lat zbocze góry, na którym znajduje się mój dom rodzinny zarosło chwastami i krzakami. Gdzieniegdzie tylko drzewa się przebiły. Tak jakbyśmy mieli wrócić do czasów sprzed osiedlenia, sprzed karczowania i wypalania. Około 1000 lat temu ludzie wyszarpywali puszczy kawałek po kawałku, a teraz przyroda pokojowo to sobie odbiera. Puszczy szybko nie da się przywrócić, to jeszcze nawet porządny las długo nie będzie. To takie nie-wiadomo-co. Kolczaste i nieprzyjemne w dotyku, za to z daleka ładne, bo zielone latem i białe zimą.

Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Zwykle dlatego, że mam za mało danych albo jestem zbyt naiwna, czy też może zbyt butna, by dojść do trzymających się kupy wniosków. W tym przypadku problem dotyczy rodzinnych stron, więc niezrozumienie bardzo mnie boli. Z rozmów z - byłymi już właściwie - rolnikami wynika, że "nie opłaca się". Przy rozluźniającym atmosferę alkoholu można też usłyszeć, że "to już nie to samo". Niektórzy wspominają o rozleniwieniu rentami i stosunkowo tanim, łatwym życiem (nie chce się już wstawać o piątej i pracować do zmierzchu). Tata opowiada od czasu do czasu o tym, jak się żyło, kiedy on był mały i średni i jak się żyło, kiedy jego tata był mały, średni i duży. Pomijając fragmenty o tym, że ludzie nie chorowali, byli uczciwi, nie pili... Żyło się bardzo ciężko.

Odpowiedź zwykle jest prosta. Nawet jeśli sprawa jest skomplikowana. Jakiś socjolog albo ekonomista zbadał już zapewne to, o czym teraz piszę. A przynajmniej próbował z którejś strony podejść gadzinę. Poszukam. Jak coś znajdę, dam znać.

Mamy już tło, więc możemy wziąć się za to, co na nim widać. Zwykle widać sikorki. Od późnej jesieni do późnej wiosny. Czasem przyfruną dzięcioły i sójki. Wróbli nie uświadczysz. Sikorki są już przyzwyczajone do przyjmowania pomocy. Jak rano znajdą puste karmniki, podlatują blisko okien i upominają się o swoje. Hitchcock by się takiej sceny nie powstydził. Nieco później zjawiają się koty. Skoro sikorki dostają nie tylko ziarno, ale i tłuszcz w postaci zawieszanych na gałęziach kawałków słoniny to czemu nie uszczknąć by im trochę, prawda? To jednak nie wszystko. W okolicy karmników pojawiły się wiewiórki. Z poprzednich lat nie przypominam sobie rudych przychodzących "na kradziołę". Do tej pory na większość wiewiórek (podobnie jak jeży) natknęłam się w miejskich parkach (ogromna zaleta Łodzi - dużo dużych parków).
Nasze koty domowe mają rozrywkę: siedzą na wewnętrznych parapetach okiennych i w charakterystyczny sposób szczekają i piszczą, nie mogąc dobrać się do tak znamienitej ofiary. Wiewiórki nie przejmują się kotami. Psy bardziej im na wyobraźnię działają, co przecież nie trzyma się kupy, bo to kot może za nimi wbiec na drzewo, a pies nijak tej sztuki dokonać nie może. Tak czy siak, wiewiórki przychodziły przez kilka dni z rzędu. Myślicie, że za jakiś czas na poczęstunek pod karmnik wpadnie długouch albo rogaś?

Jak to jest, że niby przyroda odbiera co swoje, a jednak zwierzęta leśne i polne nie mają wystarczającej ilości jedzenia. Jak bardzo człowiek zmienił tutaj środowisko, skoro nie było fabryk ani wielkich gospodarstw. Proste wytłumaczenie byłoby takie, że zwierzęta dostają jedzenie za darmo, więc po co mają szwendać się gdzie indziej - idą do karmnika. Ale to nie może być tylko cwaniactwo. O dokarmianiu wiedzą też z pewnością jastrzębie i inni nieprzyjaciele. Trudno byłoby nie zauważyć chmary ptaków w odkrytym miejscu. Wiewiórki natomiast, żeby z lasu przybiec do nas na orzechy, pokonują kilkaset metrów drogą, bez osłony. Lisy tu jeszcze stacjonują. Psów na osiedlu też nie brakuje i są raczej zaniedbane - czasem zbierają się w bandy i chodzą do lasu na polowania. Wiewiórka, chociaż mała, to zawsze coś na ząb.

Co by nimi nie powodowało, cieszę się z krótkiej obecności rudzielców pod oknami. Tutaj nie dosięgną ich szare, amerykańskie wiewiórki obecne na Wyspach Brytyjskich i fragmentach Europy kontynentalnej. By tak rzec - nasze wiewióry są lepsze. Bardziej pokojowo do świata nastawione, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza im się zjadać przedstawicieli innych gatunków.
Tematem zagrożenia przez wiewiórkę szarą zainteresowałam się przypadkiem, po zapoznaniu z książką dla dzieci autorstwa Gary'ego Larsona: "There's a hair in my dirt! A worm's story". (Wszystkie pozycje, po jakie na początku sięgałam w bibliotece w Ennistymon miały mało stron i dużo obrazków. Inna wspaniała przygoda z tamtego czasu to "The Last Resort" J. Patricka Lewisa i Roberto Innocenti.) Książeczka Larsona w zabawny i konkretny sposób przekazuje dzieciom - i nie tylko - cenną wiedzę o przyrodzie. Robaków dzięki niej nie polubiłam, ale mam nadzieję, że stałam się chociaż trochę mniej naiwna w kwestii ochrony środowiska. Więcej informacji na temat opowiastki Larsona znajdziecie tutaj: Journey to the Far Side: There's a Hair in my Dirt.

Już mam! A jeśli to wiewiórki z jakiegoś parku? To w parkach rudo-brązowi manipulanci przybierają "słodkie" pozy i stroją minki, żeby dostać od przechodzącego człowieka coś do jedzenia (tylko proszę nie dawać im byle czego). Albo to one odwiedziły kuzyna w parku? Przecież żyjemy w czasach globalizacji. Skoro w zbiornikach statków może do Gdańska przypłynąć gość z drugiego końca świata to czemu podróż futrzaka z miasta na wieś miałaby stanowić problem. Możliwych odpowiedzi jest zatem całkiem niemało. Teraz trzeba jeszcze wybrać tę najbardziej prawdopodobną.

Wiewiórcza gangsterka
-
ilustracja z "There's a hair in my dirt"

wtorek, 16 października 2012

Po co?

W "Bones" Booth zawsze musi znać odpowiedź na pytanie: "Dlaczego?". Brennan co jakiś czas wspomina, że jej wystarczy wiedza o tym kto, gdzie, kiedy i jak zamordował, czy miał po temu sposobność, a on musi dokopać się do motywu.

Po co czytamy/oglądamy/słuchamy dowiadując się kolejnych rzeczy? Przecież tematy raczej się powtarzają. W kulturze, na przykład, trąbi się o tym, że wszystko już było i teraz tylko się przerabia. Zachodzi postęp, jest mnóstwo nowości, ale zwykle nie zagłębiamy się w artykuły naukowe z biotechnologii, czy matematyki, tylko w teksty z dziennika, zbiór felietonów, powieść.

Czytając o wycinku polskiej polityki zagranicznej z ostatniego półrocza trudno spodziewać się zaskoczeń. Podobnie jak w przypadku kilku stron na temat postaci historycznej, z której biografią mieliśmy już do czynienia. Opis stanu naszego społeczeństwa też nie będzie królikiem z kapelusza.

Jako ludzie nauczeni czytać, pisać, liczyć, żyjący w kraju rozwiniętym, dorośli, mający dostęp do  tekstów itd., moglibyśmy się od tego odciąć? Czy też przyjemność, czerpana z tego, że ktoś tzw. lekkim piórem opisał coś, o czym i tak już - mniej więcej - wiedzieliśmy albo moglibyśmy się bez tej wiedzy obejść w codziennym życiu, jest zbyt wielka?

Ujęcie tematu różni się w zależności od tego, kto się tym zajmuje. Czyli jedną rzecz można przedstawić na wiele sposobów, a odbiorca decyduje, co jest dla niego atrakcyjne. (Leci z nami ktoś kompetentny, kto ładniej wyjaśni to, co nieudolnie próbuję tutaj opisać?)

Zostawiając głębokie rozmyślania nad sensem wszechrzeczy: jak patrzycie na zegarek - w szczególności elektroniczny - i widzicie "19:33", to myślicie: "Dojście Hitlera do władzy"? Jest to jedyna metoda nauki inna niż kilkukrotne powtarzanie dat, nazwisk, definicji, która na mnie działała. Co więcej, nie narzuciłam jej sobie, sama przyszła. Niestety, dotyczy tylko okresu od roku pierwszego do obecnego i to z ogromnymi lukami. Jako mnemotechnika jest niegodna polecenia. Pomoże jednak zobrazować coś innego. Weźmy na przykład "19:29" i wspomnianą już "19:33" - podręcznikowy czas trwania Wielkiego Kryzysu. To tylko cztery minuty. Jajko zdąży się ugotować, ale wypracowania z polskiego raczej w tych widełkach nie da się napisać.

Kalendaria mają suchy wygląd cyfr czasomierza: daty w osobnych linijkach a obok krótkie rozwinięcia na temat tego, kogo i czego dotyczą (a jakby wyskakiwały z zegarów i zegarków?). W ciągu 20, czy 30 lat życia zapoznaliśmy się jednak z wystarczającą ilością materiałów, by samemu wypełniać luki. By tworzyć historyjki. Jeśli chodzi o Wielki Kryzys, wiemy co było wcześniej i "co było później". Wiemy też, że te cztery lata były dla wielu ludzi okropnym, strasznym, przerażającym okresem. Mimo tego, przy nadarzającej się okazji sięgamy po kolejny tekst omawiający Wielki Kryzys w ogóle, bądź w szczególe.

Po co to robimy? Jako odpowiedź wystarczy: "Z ciekawości"? A gdzie fajerwerki, ja pytam!

piątek, 12 października 2012

Bardzo obiecująco

Zapraszam do śledzenia przygód Widzimrki i Mrzokonimowa, postaci stworzonych przez kolegów. Nie są to detektywi do spraw dykcyjnych. Nie są też - chyba - z rosyjskiej milicji. Być może stanowią odpowiedź "terenu" na brak Muldera i Scully.

W jakim budynku został nakręcony zwiastun "Bardzo Poważnie"? Gdzie można spotkać nowoczesny tramwaj? O co rozchodzi się ze sznurkiem? To tylko niektóre pytania, jakie im towarzyszą. Nie myślcie jednak, że propozycja skierowana jest wyłącznie do mieszkańców Łodzi - dobre poczucie humoru nie zna granic powiatu.

Uwaga! Na rozwiązanie pierwszej zagadki mamy czas tylko do niedzieli, 14 października. Do dzieła!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Orzeł wylądował"

Słowa te wypowiedział jeden z kolegów podczas wyprawy w Bieszczady dawno temu. Nie zwróciłam wtedy uwagi na podtekst i stosowałam lądującego orła jako podsumowanie różnych działań, takich jak złożenie namiotu, czy dotarcie na miejsce.

Zmarł Neil Armstrong, pierwszy człowiek, który przespacerował się po Księżycu.

Dosyć często uśmiecham się do srebrnego globu, ale do tej pory chyba tylko kilka razy zdarzyło mi się pomyśleć w danej chwili o Armstrongu i innych, którzy brali udział w księżycowych misjach. Dzisiaj wieczorem jednak, kiedy spojrzałam na jasny Księżyc bliski pełni, porozumiewawczo do niego mrugnęłam, stosując się do prośby jaką przekazali nam bliscy Neila Armstronga, przeczuwający, że będziemy chcieli go upamiętnić:
"For those who may ask what they can do to honor Neil, we have a simple request. Honor his example of service, accomplishment and modesty, and the next time you walk outside on a clear night and see the moon smiling down at you, think of Neil Armstrong and give him a wink."

Neil Armstrong po spacerze

Księżyc jest piękny. Pewnie już wspominałam o tym, jak bardzo go lubię. Nadszedł czas na uzasadnienie.

Nasz towarzysz jest nie za blisko, ale i nie za daleko; jest nie za wielki, ale i nie za mały; wpływa na Ziemię, ale nie zanadto; jest jasny, ale nie oślepia; zmienia kształt, ale w ściśle określonych granicach; można powiedzieć, że ma dwie strony, ale zawsze pokazuje nam się od tej lepszej...

Księżyc jest w każdym calu doskonały.

Gdy jest rogalikiem można szukać na nim pana Twardowskiego, a kiedy jest okrągły wzrasta ilość przykrych zdarzeń, ponoć przez to, że wyzwala się w ludziach pierwiastek zła. Księżyc stał się częścią kultury i nic na to nie poradzi (to dzięki jej wytworom moduł dowodzenia Apollo 11 został nazwany "Columbia"). Moim ulubionym obrazem satelity jest ten z misji Wallace'a i Gromita, kiedy potwierdzone zostaje przypuszczenie, iż Księżyc zbudowany jest z sera. Zaś co do wyzwalania pierwiastka zła, Wallace w jednym z filmów Nicka Parka w czasie pełni zamienia się w spełnienie wegańskich marzeń - królikołaka.

Na szczęście jedynego naturalnego satelitę Ziemi znamy już niemalże na wylot, więc ilość narosłych wokół niego mitów będzie się zmniejszać. Wszystko zawdzięczamy rozwojowi takich dziedzin jak matematyka, czy optyka. Księżyc zmierzono, zważono, wyjaśniono jak się porusza, opisano fazy i udowodniono, jak macza palce w pływach. Z wieku na wiek było coraz ciekawiej. Nadal jednak czekano na postęp techniczny, wielkie pieniądze i sprzyjający klimat społeczny. Aż rozpoczął się wyścig w dziedzinie kosmicznej rozgrywany pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim po II wojnie światowej. Prezydent Kennedy na początku swojej prezydentury wyznaczył Amerykanom ambitny cel, by przed końcem dekady (lata 60. XX wieku) wysłać misję na Księżyc, a następnie szczęśliwie sprowadzić ją z powrotem. Udało się.

20 lipca 1969 roku, kiedy Neil Armstrong i Edwin "Buzz" Aldrin wylądowali na Morzu Spokoju (jedna z łatwiej rozpoznawalnych ciemnych plam na srebrzystej kuleczce), oglądającym transmisję telewizyjną ludziom mogło się wydać, iż teraz już nic innego nie będzie się liczyć. Człowiek nie tylko wydostał się z własnej planety, ale i odwiedził sąsiadujące z nią ciało niebieskie. To ci dopiero! Rzeczywistość nie dała o sobie zapomnieć na długo. Niebezpieczny wyścig nadal trwał, a wojny nie zniknęły. Co nie zmienia faktu, że dokonano czegoś wielkiego.



Astronautów wcale nie jest tak wielu (około pół tysiąca). Tylko kilkunastu z nich miało okazję zostawić ślady butów na Księżycu. Nazwiska niektórych spośród kosmicznych żeglarzy pamiętamy i nie będzie to zaskakujące, jeśli teraz próbując przywołać kilka, po Juriju Gagarinie, Mirosławie Hermaszewskim i Walentinie Tierieszkowej wymienicie samych Amerykanów (mnie w pamięć zapadła szczególnie siódemka z programu Merkury, w tym "Gus" Grissom, który z dwoma innymi kosmonautami zginął w pożarze kapsuły podczas testów Apolla 1). Który z tych Amerykanów będzie na pierwszym miejscu? Neil Armstrong.

Nie czytałam zapisów komunikatów z innych misji, zapoznałam się tylko z kilkudziesięcioma stronami transkrypcji z lotu Apolla 11. Niektóre fragmenty rozmów pomiędzy Apollo i Ziemią są niesamowite. Trudno na przykład nie roześmiać się, czytając o wykonywaniu kangurzych skoków. Człowiek zastanawia się, jak to jest stać na nie-Ziemi, bez otoczki błękitu, z czarnym-takim wokół, mając świadomość, że w przypadku poważniejszej awarii nie wróci się do domu. Widzi się ciemność, ma się ograniczone kombinezonem ruchy i nie za wiele czasu na egzystencjalne rozważania (Armstrong i Aldrin mieli całkiem dużo do zrobienia). Mimo tego, że pierwsi ludzie na Księżycu dysponowali kamerą i wiedzieli, że być może setki milionów oglądają ich w tej chwili w telewizji, starali się jak najwięcej opisywać słowami. I tak, na przykład, Armstrong porównywał grunt na Księżycu do węgla drzewnego i piasku. W pewnym momencie doszło zaś do połączenia z Białym Domem:

Capcom (Bruce McCandless): Neil and Buzz, the President of the United States is in his office now and would like to say a few words to you. Over.
Armstrong: That would be an honor.
Capcom: Go ahead Mr. President, this is Houston. Out.
President Nixon: Neil and Buzz. I'm talking to you by telephone from the Oval Room at the White House. And this certainly has to be the most historic telephone call ever made. I just can't tell you how proud we all are of what you ... (have done) for every American, this has to be the proudest day of our lives. And for people all over the world, I am sure they, too, join with Americans, in recognizing what a feat this is. Because of what you have done, the heavens have become a part of man's world. And as you talk to us from the Sea of Tranquility, it inspires us to double our efforts to bring peace and tranquility to earth. For one priceless moment, in the whole history of man, all the people on this earth are truly one. One in their pride in what you have done. And one in our prayers, that you will return safely to earth.
Armstrong: Thank you, Mr. President. It's a great honor and privilege for us to be here representing not only the United States but men of peace of all nations. And with interest and curiosity and a vision for the future. It's an honor for us to be able to participate here today.
President Nixon: And thank you very much and I look forward - all of us look forward to seeing you on the Hornet on Thursday.
Armstrong: Thank you.
Aldrin: I look forward to that very much, sir.

Po Księżycu chodzili Armstrong i Aldrin, ale misja Apollo 11 liczyła jeszcze jednego członka załogi, Michaela Collinsa. Trzeci bohater miał tego pecha, że ktoś musiał zostać w module dowodzenia i to był właśnie on. Przed misją i po misji pewnie zazdrościł kolegom, ale to przecież zrozumiałe. Z drugiej strony: gdyby coś na srebrnym globie poszło nie tak, tylko on wróciłby na Ziemię. W każdym razie, trudno oprzeć się wrażeniu, iż nie tylko względy wizerunkowe (astronauci wiedzieli, że ich słowa są nagrywane i mogą być transmitowane) odegrały rolę w tej oto wspaniałej scenie:

Columbia (Michael Collins): Yes. This is History. Yes. Read you loud and clear. How's it going?
Capcom (Bruce McCandless): Roger. The EVA is progressing beautifully. I believe they are setting up the flag now.
Columbia: Great.
Capcom: I guess you're about the only person around that doesn't have TV coverage of the scene.
Columbia: That's right. That's all right. I don't mind a bit. How is the quality of the TV?

I wiele, wiele innych momentów o różnych odcieniach emocjonalnych i technicznych znaleźć można na kilkuset stronach opublikowanych przez NASA kilka lat temu. Z racji pełnienia funkcji dowódcy misji, Armstrong sporo słów wtedy z siebie wydobył. Agencja udostępnia też w sieci wybór materiałów wideo ze spotkań z jedną ze swych największych gwiazd. Z tego z czym do tej pory się zapoznałam wynika, iż cudowne słowa, jakimi bliscy opisali w pożegnaniu pierwszego człowieka na Księżycu, nie są przesadzone - są w sam raz doskonałe.

Wzruszyłam się, kiedy przeczytałam przesłania, jakie do ludzkości skierowała księżycowa trójka w wieczór przed powrotem na Ziemię. "Good night from Apollo 11", zakończył prosto Neil Armstrong.


Good night from Earth, Mr. Armstrong. Rest in peace.




piątek, 3 sierpnia 2012

Myszowaty anioł

Przypomniał mi się - niestety niedokładnie - tekst z jakiegoś dawnego radiowego programu z kabaretami w tle. "Bo nietoperz to jest taki myszowaty anioł...". Potem było coś o wiszeniu do góry nogami i pękającej żyłce.

Trwa pasmo gryzoniowo-jeżowe. Zaczęło się od szczurka. Kilka dni temu jeden taki wsiadł do autobusu, którym akurat jechałam. Spacerował po ramionach swojego opiekuna. Jak na małą krwiożerczą bestię był dosyć opanowany. Uśmiechałam się do niego, ale nie odwzajemnił zainteresowania.
Potem był jeż, a właściwie jeżyk (wyglądał młodo). Nie zdawał sobie, nicpoń, sprawy, jak blisko był porwania. Półtora roku temu zawiozłabym go do domu rodzinnego, żeby w małym gospodarstwie tępił owady i gryzonie. Tak się bowiem składa, że w mieście występuje nadmiar przedstawicieli tego gatunku, a na wsi niedobór. I jest kłopot. Spotkaliśmy się jednak teraz, a nie w przeszłości, więc dzboniec godnie odwrócił się na pięcie i wrócił skąd przyszedł. To znaczy, było godnie do pewnego momentu, kiedy to musiał wspiąć się z poziomu chodnika na niską podmurówkę a następnie przecisnąć się pomiędzy betonem i metalowym płotkiem. W czasie tych manewrów sporo sapał i śmajtał łapkami aż zaczął przypominać skrzyżowanie maleńkiego niedźwiadka z Krecikiem.
Ostatnia - jak na razie - jest mysz. Pojawiła się za kratką przewodu wentylacyjnego w naszym mieszkaniu. Pozostałaby niezauważona, gdyby nie Zdrapek, wystawiający ją niczym rasowy pies myśliwski. Bardzo ważne pytanie brzmi, czy to mysz czy domowy szczurek. Następne dotyczy tego, czy zwierzę nie należy do któregoś z sąsiadów. Gryzoń Zza Kratki zachowuje się dosyć nieszablonowo: próbował wydrapać sobie przejście do mieszkania w czasie, gdy wpatrywało się w niego dwóch ludzi i jeden kot.

Nie mam pojęcia jakim towarzyszem okazałby się gryzoń już przez kogoś oswojony, za to wiem, że dobrze mi się kiedyś mieszkało z jeżem. Tuptuś po kilku godzinach nocnych wybryków szedł spać albo w najmniej odpowiednim miejscu, z którego potem musiałam go wyciągać, bo - dajmy na to - mama została pokłuta, kiedy sięgała ręką do wielkiego pojemnika z trocinami albo wdrapywał się na moje niewysokie łóżko, czym dostarczał mi dużo radości. I tak wtedy nie spałam, no bo budził mnie tuptaniem po podłodze w poszukiwaniu ofiar, więc obserwowałam huncwota w czasie walki z pościelą, a następnie doświadczałam smyrania złożonymi kolcami w stopy. Spanie z jeżem było interesujące - starał się i kładł kolce po sobie, ale i tak nie można go było pomylić z typowym futrzakiem, bo w dalszym ciągu lekko kłuł. Niestety, nasza wiedza o wymaganiach jeży była wtedy skąpa. Po przeczekaniu na darmowym wikcie i opierunku trudnych miesięcy, a także odbębnieniu zimowego snu pod szafą, Tuptuś wyszedł, jak to się mówi, "po papierosy" i już nie wrócił. Szkoda hultaja. Kolega wmawiał mi potem, że zaprzyjaźnionego jeża rozjechał samochód, ale mu nie wierzyłam. A to ten sam kolega, który poinformował mnie - zgodnie z prawdą - o przeznaczeniu domowego psa na psinę, więc powinnam mu była wierzyć. (Nie wiem jak się mają sprawy teraz, ale wcześniej "psina" w Małopolsce nie była stosowana jako określenie małego psa, tylko jako cudowny lek na wiele dolegliwości - to tłuszcz z psa. Psinę pozyskiwano czasem w bestialski sposób. Proceder ten nie został jeszcze wyeliminowany. Jak na wycieczce po południowej czy południowo-wschodniej Polsce poczujecie rzeźnicko-krematoryjny swąd, w pobliżu nie będzie ubojni, a podpytywani miejscowi będą wymigiwać się od odpowiedzi, wezwijcie Policję, a potem pod numerem danej komendy wojewódzkiej upewnijcie się, czy coś w tej sprawie zrobiono.)

Pozytywna informacja na koniec: jeże w Polsce podlegają ścisłej ochronie i to niezwykłej. Na ten przykład inni pożyteczni (z małymi aksamitnymi dżentelmenami naprawdę da się żyć w zgodzie) bywalcy zieleni - krety - też są pod ochroną, ale niewielką. Kreta nie wolno nam zabić, natomiast możemy usunąć go ze swojego ogrodu (nie na tamten świat, tylko za ogrodzenie). Jeż doczekał się ochrony ścisłej i czynnej. Gdy zobaczymy kłujaka w opałach (ranny, kopany, szczuty i inne), mamy obowiązek go ratować. Tylko z głową ratować i jeśli zajdzie konieczność zabrania do mieszkania, proszę nie nakłuwać im jabłek na grzbiet. W Internecie można znaleźć, w ciągu kilku minut, namiary na organizacje informujące o jeżowych zwyczajach i potrzebach.

Do boju o dobro polskiej kolczatki będącej skrzyżowaniem niedźwiadka z Krecikiem!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Piękny rozdział

Dzisiaj po raz ostatni na antenie Studenckiego Radia ŻAK Politechniki Łódzkiej zostało wyemitowane nagranie "Audycji naukowej". Jutro pożegnalne wydanie "Łódzkim szlakiem", a w ciągu najbliższego tygodnia kilka godzin realizacji. Potem zamknięcie kilku innych spraw i tyle.

Kończę swoją przygodę ze Studenckim Radiem ŻAK Politechniki Łódzkiej. Czas spróbować czegoś innego.

Oczywiście nie była to łatwa decyzja i jest mi przykro, że sobie idę, ale: "mówi się trudno".

Najbardziej żal realizacji programów, "Audycji naukowej" (kiedyś zostanie wznowiona jako niezależny internetowy podcast) i planowanego do rozkręcenia w wakacje "ZwieŻaka" (udało się nagrać kilka odcinków - dwa zmieściły się w Naukowej).

Kilka lat działalności w Żaku obfitowało w różne fragmenty: zabawne i poważne, kulturalne i niekulturalne, sympatyczne i odpychające, itp. Współpracowałam z różnymi ludźmi - z częścią z nich świetnie się dogadywałam.

Sporo Żakowi zawdzięczam, ale i to radio niemało wzięło ode mnie. Jesteśmy kwita.

Ogromne podziękowania należą się tym, którzy poświęcili swój czas, energię, a często nawet i emocje, by nauczyć mnie podstaw radiowego rzemiosła. Nie mniejsze ukłony kieruję w stronę odchodzącego ze stanowiska prorektora PŁ ds. studenckich - to on pokazał mi, że profesor też człowiek.

Dziękuję wszystkim gościom i niezawodnym współpracownikom, z którymi miałam możliwość spotykać się w Żaku od 2006 roku. Jako prowadząca, bądź współprowadząca: nie tylko przy okazji Naukowej, ale i "Napoleonki", "Audycji z okazji 65-lecia PŁ", "Astro-kącika", "Łódzkim szlakiem", "ZwieŻaka", kilku "Radiogrzałek", kilkudziesięciu "Poranków" i kilkuset serwisów informacyjnych. W roli realizatora od jakiegoś czasu występowałam coraz rzadziej, ale właśnie ta działka pracy radiowej była moją ulubioną (pozdrowienia dla ekip: "Piosenki do wynajęcia", "Patchworku tematycznego", "Pięćdziesiątki z Żakiem", "Kontry", "Autobany", "Niezapominajki", "Programu dla słyszących", wielu serwisów i "Poranków", kilku "Radiogrzałek", kilkunastu próbnych nagrań różnych audycji, kilkudziesięciu jednorazowych realizacji i pewnie czegoś jeszcze, ale w tej chwili nie jestem w stanie tego wymienić). Nie zapominam też o tych, bez których nie byłoby ani instytucji, ani dźwięku, ani istnienia Żaka w sieci: pokoleniach politechnicznych radiowców, władzach PŁ, kolejnych składach kolegium redakcyjnego, "ludziach tła", konserwatorach sprzętu, administratorach. Największym sukcesem w tym ostatnim przypadku jest to, że chociaż były to trudne związki, wytrzymaliśmy ze sobą.

Bardzo dziękuję osobom, które dawały wsparcie: bez zaplecza front by sobie nie poradził.

czwartek, 14 czerwca 2012

Podróżnik

Samorot
Co wpisać w pole "zainteresowania" w curriculum vitae? Znajomi i Internet doradzają, by było to coś bardziej ekscytującego niż "historia XX wieku". Kilka lat temu umieściłam tam "podróże". Założenie było bowiem takie, iż zacznę podróżować. (Mapnik miał służyć sprawozdaniom z wypraw.) Okazało się jednak, że podróżnik ze mnie taki, jak ze Zdrapka cichy kot i wystarczy mi kilka stałych tras pomiędzy miejscami stacjonowania przyjaznych ludzi.


Ciopąg
Próbowałam obliczyć ile Zdrapek "zrobił" kilometrów. "Zrobił" brzmi w tym kontekście bardzo zabawnie, ponieważ ziajdający kot nie ma tych kilometrów w łapkach, tylko na liczniku. Stan na dziś: 3 tysiące kilometrów. Całkiem niezły przebieg, jak na domowego kota. Chociaż... To kotus empekus, więc pewnie ma plus dziesięć do przemieszczania się. Spróbował wykorzystać bonus odbywając lot z drugiego piętra na trawnik. Punkty co prawda nie liczą się, gdy jest się lotnikiem bez skrzydeł i bez spadochronu, ale przygoda ta zapewne niczego go nie nauczyła, bo nawet się nie poobijał. Trzeba więc było zareagować szybko i teraz oprócz bycia kotem elektronicznym (jak wstrzykiwano mu pod skórę chip, myślałam o Mulderze i Scully...) i kotem eleganckim (obróżka), Zdrapek jest też kotem światowym. W nagrodę za bycie zawołanym podróżnikiem dostał paszport!

poniedziałek, 21 maja 2012

Muu z Politechniki

Po czym rozpoznać Juwenalia? Po krowie.

Spotkałam jedną, kiedy w niedzielę rano szłam do radia. Na "kładce" łączącej dwa brzegi Alei Politechniki.

Poranki w mieście są bardzo cenne. Ponieważ słychać. Nie ma jeszcze zagłuszającego wszystko inne hałasu. Noce też lubię, ale nie aż tak, jak porę, w której ptaszki ćwierkają, dozorcy sprzątają chodniki przed budynkami, imprezowicze wracają do domów... Ci ostatni mogą też z zacisza domowego wychodzić. Z "Mikrusa", czyli II Domu Studenta PŁ wyszła łaciata, czarno-biała krowa. Z ostatniego piętra tego niewielkiego akademika filmowali ją dwaj koledzy. Krowa zagrodziła mi drogę i powiedziała: "Muu". Nie miałam ze sobą łańcucha (zwykle noszę, ale tego dnia zapomniałam włożyć do torebki) i nie mogłam odprowadzić zguby do obory, więc chciałam ją wyminąć zostawiając problem innym, najlepiej gospodarzom. Krowa zażądała jednak dwóch "muu" za przejście. Zdążyłam się już zorientować, że obyczaje bydła miejskiego są inne, niż wiejskiego. Miałam tylko nadzieję, iż nie chce się ode mnie nic więcej ponad odgłosy paszczowe. Skończyło się na przybiciu "piątek" prawą i lewą dłonią. Niewielkie myto. Po uiszczeniu opłaty zostawiłam studenta ubranego w pidżamę-kombinezon w krowi motyw i udałam się w znanym sobie doskonale kierunku. Pożegnało mnie przeciągłe: "Muu".

To najbardziej urocza historyjka juwenaliowa, jaką znam. To nieprawda, że święto studentów charakteryzuje się tylko pijaństwem, brudem i brakiem klasy. To istnieje, oczywiście. I istniało drzewiej, o czym się nie mówi. Stanowi główny powód, dla którego należy Juwenalia omijać. Nie zapominajmy też jednak o tym, co dobre w studenckiej fantazji. W sobotę przed jednym z akademików Politechniki Łódzkiej urządzono przyjemne przyjęcie taneczne. Na chodniku i trawnikach. Wszyscy przechodnie byli zaproszeni. Z Krakowa - oprócz pochodów juwenaliowych - pamiętam trębacza, który budził miasteczko AGH. W juwenaliową niedzielę. Nikt nie chciał go zabić, może dlatego, że dzięki świetnej orkiestrze Akademii Górniczo-Hutniczej, studenci byli przyzwyczajeni do dętych pobudek.

Cóż mogę jeszcze dodać? Jeśli znacie krowę z "Mikrusa", przekażcie jej pozdrowienia od Kanapki.

piątek, 11 maja 2012

Deszczowe, zielone popołudnie

Żart. Tak się akurat składa, że w Ennis jest piękna pogoda.

Green fields near Doolin
Co do stopnia szmaragdowatości: uubiona polska wyspa - widziana z góry - jest zielono-brunatno-szara. Jakiś czas temu w hrabstwie Kerry odnowiono napis "EIRE", który miał informować alianckich lotników, że zapędzili się za daleko. W 1940 roku z wielkiej zielonej łąki położonej na klifach wykopano kilka pasów brunatnej ziemi i na ich miejsce włożono wielkie, szare kamienie. Irlandzki pejzaż w pigułce.

Knappogue Castle


Clare nieźle sobie radzi w rozgrywkach hurlinga, zapoznaję się z zasadami kolejnej gry (tym razem jest to snooker), większość moich irlandzkich znajomych nie straciła swego wspaniałego dystansu do świata, życia i innych takich (tak, udziela mi się, ale wolno).


It's alive, but:
life is a bit complicated...


31 maja referendum w sprawie unijnego traktatu fiskalnego. Sondaże pokazuję, że Irlandczycy w większości są za, dzięki czemu można mieć nadzieję, iż euro-łódź nie zatonie.


Jak to dobrze, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.


Nie ma to jak pinta Guinnessa!

niedziela, 29 kwietnia 2012

Władca Marionetek

Wiosna, a jakby lato. Zrobiło się sakramencko ciepło, czyli gorąco. Kolejna wymówka, by mało wydajnie pracować. Zimą jest za ciemno i zimno, potem jest zbyt jasno i ciepło...

Na razie nie przedstawię "ZwieŻaka", czyli żakowskiego podcastu o zwierzętach. Mam za mało materiału. Biednemu to i wiatr w oczy! W zeszłym tygodniu nagrałam cenną rozmowę, ale w procesie kopiowania plików do mnie i mojego gościa dołączyły zero-jedynkowe śmieci. Czyszczenie w programie montażowym nie pomogło, więc nagranie trzeba powtórzyć.

Zdrapek okazał się być złodziejem. Ponoć opiekunowie i ich zwierzęta domowe upodobniają się do siebie. Oczywiście to tylko zabawny temat do towarzyskiej rozmowy, ale muszę przyznać, iż rozumiem doskonale jego pęd do jedzenia - też prawie cały czas jestem głodna. Zdrapek kradnie nawet kotlety sojowe. I nie uczy się na błędach, chociaż po takiej uczcie ma kłopoty żołądkowe. Niesamowite, że soja wydaje mu się być mięsem. Może to jest jednak tak, iż kradnie wszystko co się nawinie? Spróbuję kiedyś zostawić mu na szafkach w kuchni same surowe warzywa.

Z cyklu militarystyczne ciągoty: chciałam tutaj napisać o generale Karlu Litzmannie, świetnym strategu cesarskiej armii niemieckiej z przełomu XIX i XX wieku (w bitwach stracił tysiące podwładnych, ale i wielu uratował przed pewną śmiercią, przy okazji przesądzając o kształcie linii frontu na długie miesiące; albo odwrotna kolejność, bo przecież dla dowódcy nie życie żołnierzy musi być najważniejsze), który pomógł nazistom zniszczyć Republikę Weimarską. W ramach docenienia, nieżyjącego już, generała, w czasie II wojny światowej Łódź przemianowano na Litzmannstadt. Otóż nie rozumiem, dlaczego niektórzy napotykani przeze mnie mieszkańcy Łodzi z niejaką dumą używają wrażego miana. Jak na razie za mało jednak wiem o generale, więc odkładam temat.


To teraz powolna droga do naukowego oświecenia.


Kojarzycie mangę i anime? Pewnikiem tak.
Japońskich komiksów, do których stosuję pierwszą z nazw, prawie nie znam. Lepiej ma się sprawa z anime, czyli japońskimi filmami animowanymi. Zdaje się, że to dzięki bratu i jego kolegom, którzy w czasach liceum i studiów zachwycali się produkcjami z dalekiego kraju. (Hmm... Zapewne brat nie zapoznał mnie ze wszystkim co oglądali.)

Seanse zaczęły się od "Akiry" Katsuhiro Otomo z 1988 roku. Pamiętam tylko, że bardzo spodobał mi się ten film, chociaż nie rozumiałam, o co w nim chodzi. Potem były - chyba w takiej kolejności - "Jin-Roh" Hiroyukiego Okiury i Mamoru Oshii (1999), "Wings of Honneamise" Hiroyukiego Yamagi (1987) i pierwsza część "Ghost in the Shell" Mamoru Oshii (1995). (Ucieszyłam się z informacji o kręceniu przez tego reżysera, w koprodukcji z polskimi partnerami, "Avalonu". Byłam nawet w kinie, by zapoznać się z rezultatem eksperymentu. Niestety, to już nie było "to".)
Tuż przed pójściem na filmoznawstwo, już na własną rękę, zapoznałam się zaś z "Metropolis" Rintaro i Katsuhiro Otomo. Podobał mi się pierwowzór - dzieło Fritza Langa z 1927 roku - i z powątpiewaniem podeszłam do wariacji na jego temat. Okazało się, że wypożyczenie tematu przez japońskich filmowców było strzałem w dziesiątkę.


Całkiem swobodnie poruszałam się wtedy (jak byłam młoda i piękna; okres liceum i studiów) w środowisku japońskich filmów animowanych o tematyce fantastyczno-naukowej. Najprawdopodobniej dzięki równoległej lekturze cyberpunkowych książek Williama Gibsona (i nie tylko) oraz aktorskich produkcji z podobnego nurtu, takich jak "Łowca androidów" Ridleya Scotta.
(Wydaje mi się, że z powodu tego treningu wymagań nie spodobała mi się matrixowa trylogia braci Wachowskich. Ratuję ją w swoich wspomnieniach, pozostawiając tylko pierwszą część z 1999 roku i "Animatrix").


Nie znam się ani na mandze, ani na anime. Na szczęście nie jest to potrzebne, by czerpać z ich oglądania przyjemność. Co do innych przejawów kultury japońskiej, zapoznawałam się z nimi poprzez filmy, zdjęcia, artykuły i książki. Po przeczytaniu "Shoguna" snułam marzenia o długiej wyprawie zapoznawczej do kraju samurajów, ale potem poznałam kilka szczegółów japońskiej okupacji Korei, Chin i innych części Azji, co skutecznie wyleczyło mnie z dalekowschodnich ciągot. Nie wróciłam do planów nawet wtedy, gdy kolega, który zwiedził Kraj Kwitnącej Wiśni opowiedział, jak tam jest wspaniale, a Sofia Coppola pokazała poetyckie Tokio w "Między słowami".

Gdyby nie wkład Japonii w światową kulturę, nie byłoby cyberpunka. Tak to przynajmniej wygląda. Wielu innych rzeczy też by nie było, ograniczmy się jednak do tej jednej.

Co łączy kilka wymienionych wyżej tytułów? Oczywiście, oprócz świetnych fabuł, interesujących bohaterów, ładnych kresek i cudownych, muzycznych tematów przewodnich.
Fantastyka. Żaden nie pokazuje świata dokładnie takiego, jakim go znamy. Nawet jeśli twórcy przenoszą nas w przyszłość tylko o kilkanaście lat. Na przykład w "Wilczej Brygadzie" Japonia jest krwawym państwem policyjnym, w którym zamieszki tłumi się przy pomocy opancerzonych wozów bojowych i szturmowców uzbrojonych i ubranych podobnie do żołnierzy Hitlera. To nie jedyny trop, pozwalający odnaleźć się w Brygadzie. Wyobraźcie sobie nie uładzoną wersję "Czerwonego kapturka" zapożyczonego z Europy, ale ubranego w stal.


"Wings of Honneamise" również pokazuje niewesołą przyszłość, posklejaną z tego co już było. Oglądamy więc alternatywną ścieżkę rozwoju technologicznego, gdzie rakietę buduje się mniej więcej tak, jakby nagrywało się odcinek serialu "Pat a Mat". Do tego doczepiona jest feudalna niemalże struktura społeczna i bieda wyzierająca z każdej dziury - zwłaszcza tej w galowym mundurze głównego bohatera.


Dzięki kilku przykładom filmowym, książkowym, czy jakimkolwiek innym, będącym częścią kultury, można płynnie i bez zbędnych słów przejść przez opowieść o fascynacji wojnami i przyzwalaniu na przemoc jako metodę rozwiązywania konfliktów, by skupić się na tym, do czego ma doprowadzić misja kogoś podobnego do Shirotsughu Lhadatta, bohatera Honneamise. I tą dalszą częścią, słusznej w zasadzie drogi, zajmuje się między innymi "Ghost in the Shell".


Fantastyka naukowa podana w formie anime - tak wynika z moich oględzin - jest godna polecenia. Oprócz przyjemności dla oczu i uszu, spotkamy w niej z konieczności uproszczone schematy przyszłości, oswojone przez to, co znamy osobiście bądź z przekazów (baśń o czerwonym kapturku, wyścig zbrojeń, niekoniecznie pasjonująca praca, posługiwanie się stereotypami). W zależności od stopnia "wczucia" mniej lub bardziej przejmiemy się tym, co czeka ludzkość, inne gatunki, Ziemię, Wszechświat. Nie o to jednak chodzi, chociaż miło by było, gdyby wzrastała świadomość na temat zagrożeń (ale i szans). O co zatem? Co jest tak bardzo pociągającego w tych kilku przykładowych - wybranych spośród wielu innych - wizjach? Nie napiszę nic odkrywczego. A szkoda, chlip, chlip.
Znamy to z różnych wierzeń: ciągle zdajemy się czekać na kogoś albo coś, kto/co da nam jakąkolwiek pewność co do szczęśliwego zakończenia. Na taśmie filmowej, czy kartkach książki, można zaś eksperymentować bezboleśnie. Skoro więc o fantastyce mowa, na koniec posłużę się cytatem z "Odysei kosmicznej" Arthura C. Clarke'a (przekład Jędrzeja Polaka):
Tu przed nim unosiła się świecąca zabawka, której nie mogło oprzeć się żadne Gwiezdne Dziecko - planeta Ziemia, z jej wszystkimi mieszkańcami.
Powrócił w porę. W dole, na zatłoczonym globie, sygnały ostrzegawcze rozświetlały ekrany radarów, olbrzymie teleskopy przeszukiwały niebo - i historia, taka jaką stworzył człowiek, zbliżała się do końca.
Zdał sobie sprawę, że tysiąc mil poniżej obudził się uśpiony ładunek śmierci, poruszający się powoli po orbicie. Słabe moce, które zawierał, nie stanowiły dla niego zagrożenia. Wolał jednak czyściejsze niebo. Natężył swoją wolę i orbitujące megatony rozkwitły w cichej detonacji, rozświetlając na krótko, nieprawdziwym świtem, połowę uśpionego globu.
A potem czekał, porządkując myśli i dumając nad swoimi, ciągle niepojętymi siłami. Bo chociaż był władcą świata, nie był pewien co robić dalej.
Jednak z pewnością coś wymyśli.
Nie znam subtelniejszego opisu wybuchu i zakończenia wojny jądrowej.
Też wolę czyściejsze niebo:)

sobota, 14 kwietnia 2012

Potwór

Wyobraźcie sobie taką scenkę z okresu świątecznego wolnego: gram ci ja sobie w "Resident Evil 4", odkrywając uroki PlayStation 2 i zapominając o całym realnym świecie, a obok mnie czai się potwór...

Nie lubię horrorów. Strachliwa jakaś taka jestem i dodatkowych wrażeń na tym polu nie potrzebuję sobie dostarczać. Przełamałam się jednak i tak mnie ratowanie Ashley Graham wciągnęło, że kilka dni pod rząd przerywałam granie późno w nocy. Za którymś razem była to trzecia, czwarta albo nawet piąta nad ranem. Ptaszki ćwierkają, ciemność przekształca się w szarość, co jakiś czas pies kontrolnie zaszczeka, no, krowy już nie muczą, bo ich prawie na osiedlu nie uświadczysz, ale taki sympatyczny klimat poranny, który tak bardzo zresztą lubię, powoli się tworzy. Już miałam zapaść w głęboki sen (ale nie aż tak głęboki, jakiego doświadczyła Śpiąca królewna - szanujmy się), gdy wydało mi się, iż jakaś zakapturzona postać weszła do pokoju. Taka bardzo szeleszcząca postać. Głupia sprawa, bo akurat największe tej nocy wrażenie zrobił na mnie zombie z zakrytą szmatami twarzą i piłą łańcuchową w rękach. Odrobina przytomnego jeszcze umysłu podpowiedziała, że to raczej nie ten gość z gry, więc kulturalnie byłoby z mojej strony włączyć lampkę i zapytać postać, w czym mogę jej pomóc. Jak pomyślałam, tak zrobiłam: coś tam wymamrotałam i pomrugałam oczami, przytomniejąc i przyzwyczajając się do jasności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas tych skomplikowanych procesów zobaczyłam potwora.

To był Zdrapek w szaleńczym biegu po pokoju z pustą paczką chipsów na łebku. Zaklinował się w niej i próbował uwolnić. Moja wina, bo powinnam była usunąć ją z jego pola działania. Wstałam, uratowałam głupiutkiego misia i na spokojnie położyłam się spać. Tego samego dnia tata odpalił piłę łańcuchową, żeby pociąć trochę drzewa. Na wszelki wypadek sprawdziłam, czy Zdrapek nie plącze się w pobliżu.

Ostatnio taka historyjka przydarzyła mi się kilkanaście lat temu. Kuzynka zobaczyła na karniszu w moim pokoju konika polnego - takiego wielkiego, z wyłupiastymi oczami i wszędzie wystającymi patyczkami odnóży i czułek - i zaczęła krzyczeć: "Smok! Smok!", biegając po domu. Pewnie ja też w ten sposób ostrzegałam świat przed smokiem, ale wolę nie pamiętać. Poważne Kanapki nie zachowują się w ten sposób. Teraz wzięłabym drania za frak i wyprosiła z lokalu, do którego wlazł bez zaproszenia.

Co do gier: znacie to z doświadczenia albo opowieści, bo i do mnie dotarły miejskie legendy. Zdarza się to najczęściej przy FPS-ach. Młody człowiek, zaaferowany starciem z potworami, późno w nocy, ze słuchawkami na uszach, podskakuje do góry ze strachu, kiedy rodzic, brat/siostra, bądź też zwierzak, dotykają go - na przykład w ramię - wskazując, iż noc powinno przeznaczyć się na spanie.
Ja tego doświadczyłam grając w produkty id Software: Wolfensteina (nazywałam go wtedy Wolfsteinem), Dooma, i Quake'a. Przy Duke'u Nukemie 3D Realms nie, ponieważ autorzy gry zadbali o rozładowujące napięcie, zabawne powiedzonka Duke'a i śmiesznie wyglądające potwory i wnętrza. Jak sobie siedziałam przed komputerem nocami to tata straszył mnie wykręceniem korków, a kot co jakiś czas sprawdzał, czy to już nie ten moment na poświęcenie mu uwagi. Kiedy starszy brat zorganizował spotkanie kolegów ze studiów (przywieźli oni ze sobą i spięli komputery, aby można było grać w Quake III Arena), nie było już tego elementu wczucia się w fabułę. Za to pojawiła się rywalizacja. Poznałam wtedy słowo "kamper" i zawołanie: "Niszcz kampera, bo to ściera!". Tak przy okazji - w "Resident Evil" gram całkiem kampersko. Moim celem jest przetrwanie, a nie udowodnienie sobie, że potrafię załatwić zombie nożem albo kopniakiem. Często robię więc tak, iż pokazuję się potworom, a potem wycofuję na z góry upatrzone pozycje, z których mogę razić wrogów ogniem z shotguna albo karabinu.

Na to wszystko zwrócił mi uwagę nie tylko Chipsowy Potwór, ale i koledzy z radia, którzy urządzili zacną imprezę poświęconą graniu po sieci. Nie uczestniczyłam w tym wiekopomnym wydarzeniu, jednak wiem, że było zacne i mam nadzieję, iż je powtórzą.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Sztuka dyplomacji

Nagrywałam dzisiaj rozmowę z magistrem historii, który specjalizuje się w najnowszych dziejach Bałkanów. Jak nietrudno się domyślić większość czasu spotkania pochłonęła wojna z lat 90. XX wieku.
Jedno z pytań, które zadałam mojemu rozmówcy dotyczyło kierunku studiów - co takiego sprawiło, że wybrał historię, no i poświęcił się takiej, a nie innej specjalizacji. Odpowiedział, iż jedną z kluczowych spraw był wybuch konfliktu zbrojnego w byłej Jugosławii.

Po zakończeniu zimnej wojny miał być spokój, a tu proszę - wojna i to w Europie.

Na mnie wpłynęło to podobnie, tyle że wybrałam później politologię. Oglądałam relacje telewizyjne i zdjęcia w gazetach, czytałam artykuły i w ten sposób poznawałam informacje dotyczące Pustynnej Burzy, oblężenia Sarajewa, walk w Mogadiszu, ludobójstwa w Rwandzie. Rozpoznawałam nazwiska, takie jak generał Norman Schwarzkopf i Richard Holbrooke, sytuowałam nazwy krajów i miast na mapie świata, starałam się zapamiętać, co o różnicach między Hutu i Tutsi, czy muzułmanami i Serbami, mówili dziennikarze.
O II wojnie światowej słyszałam w szkole, zadawałam pytania jej dotyczące rodzicom, bratu i innym "starszym", byłam wiernym widzem Czterech Pancernych i Hansa Klossa a także filmów dokumentalnych o tamtych czasach, ale to była odległa przeszłość. Tymczasem wspomniane przeze mnie wyżej tragedie rozgrywały się w jakże bliskim "teraz". To musiało robić wrażenie. I jasne, że doceniałam spokój życia w Polsce.

Minęło kilka lat i sceny znane dzięki mediom zastąpiły obrazy filmowe, takie jak "Aleja snajperów", czy "Życie ukryte w słowach". Zaskakujące przy tym, jak dużo czasu - pomimo tego, iż docierały do mnie wiadomości o okrucieństwach konfliktów - zajęło mi dojście do tego, że świat nie jest czarno-biały a wojnę przegrywają wszyscy.

Dość szybko wpadłam natomiast na to, jak dużą rolę odgrywają politycy i służby dyplomatyczne. Kojarzycie dyskusje dotyczące tego, iż jednym z warunków przystąpienia do NATO było skończenie z tradycją powoływania czynnych zawodowo wojskowych na stanowisko ministra obrony narodowej? Cywilna kontrola nad armią - jakie to oczywiste. Co prawda wojskowi narzekają, że cywil nic o nich nie wie i rzadko kiedy szanują swojego szefa mniejszego (szef większy to w przypadku Polski prezydent), ale kto z nas chciałby wrócić do poprzedniego schematu? Wydaje mi się, że nasi wojskowi nie są szkoleni na dyplomatów. Najpierw dążyliby do rozwiązania siłowego i wzrostu znaczenia armii w życiu kraju, a potem pytaliby o co chodzi. To dosyć niebezpieczne. Jest bardziej prawdopodobne, że cywil najpierw pomyśli o tym, jak uniknąć kosztów ludzkich i finansowych, więc wyśle do akcji swoich dyplomatów. Oczywiście, jeśli zawiedzie sugestia, delikatność i targ, w zanadrzu trzeba mieć broń. Zawsze rozsądnie jest zadbać o posiadanie przewagi i niekoniecznie chodzi tutaj o lotniskowce na każdym z oceanów. To może być pieniądz albo informacja. W trylogii o Skrytobójcy autorstwa Robin Hobb znajdziecie zgrabny opis sztuki dyplomacji jako aksamitnej rękawiczki okrywającej rękę z ukrytym sztyletem. (Machiavelli chyba polubiłby tę trylogię.) Chciałoby się, żeby sztylet nigdy nie został użyty, ale czasem nie można tego uniknąć.

W latach 90. byłam rozgoryczona bezradnością polityków i dyplomatów. Wierzyłam w ONZ, a on jakby spał. Jakiś czas później, studiując politologię, zapoznałam się z książką o konfliktach w Afryce i Azji od XIX do końca XX wieku. Ciekawe analizy. W tej dotyczącej początków krwawych jatek w wolnym Kongo, zainteresował mnie fragment o oficerze sił ONZ, który rozkazał swoim żołnierzom otworzyć ogień do obu stron wojny domowej. Od razu zapanował między nimi spokój. To było działanie niezgodne z zasadami misji pokojowej, ale jakże skuteczne. W byłej Jugosławii nie można było czegoś takiego zrobić, co uświadomił mi dopiero mój rozmówca z Naukowej. Stron konfliktu było co najmniej kilka w jednym czasie. Zdaje się, że to generał Lewis MacKenzie, Kanadyjczyk dowodzący częścią sił UNPROFOR, powiedział, że wtedy trzeba było podjąć mniej więcej taką decyzję: pomagamy temu, kto zabił 15 osób, innemu, który zabił 10 osób, czy też temu, który "na koncie" miał 5 ofiar?

Na początku XXI wieku polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych powołało do życia Akademię Dyplomatyczną. Po kilku latach opiekę nad nią przejął Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. W Akademii szkolona jest kadra na potrzeby naszej dyplomacji. Bardzo chciałabym, żeby to byli najlepsi z najlepszych.

W tej działce wielkość kraju i liczebność a także jakość jego sił zbrojnych mają drugorzędne znaczenie. Z pewnością jednak przydają się dobry wywiad i kontrwywiad.
To jest tak, że czeski dyplomata może wpłynąć na zmianę decyzji amerykańskiego kolegi. Serio, serio. Zręczni dyplomaci mogą z małego kraju stworzyć wspaniałego rozgrywającego na arenie międzynarodowej. Ciekawe czy ich praca bardziej przypomina dokonywanie transakcji na giełdzie i biznesowe obiady, czy też podchody szpiegów?

Richard Holbrooke i Slobodan Milosevic

sobota, 31 marca 2012

Baklava

Tydzień temu przypomniałam sobie, jak bardzo lubię baklawę. Radosny i słodki proces myślowy zaszedł dzięki Roubenowi Azizianowi, na którego wykładzie byłam. Otóż pan profesor pochodzi z Armenii. I to wystarczyło.

Armenię pamiętam z dzieciństwa. Nie, nie byłam tam osobiście. Miałam pośredników: telewizor, gazety, książki, rozmowy dorosłych. Najpierw kojarzyłam ten kraj z górą Ararat, gdzie osiadła arka Noego. Potem z trzęsieniem ziemi. Przyznacie, że to raczej niezbyt wesołe skojarzenia. Jednak nawet pomimo tego, iż kolejnym stopniem mojej znajomości Armenii było przeczytanie fragmentów podręczników do historii dotyczących rzezi Ormian, polubiłam ten kraj.

Kilkanaście lat później obejrzałam zaś - zupełnie przypadkiem - wyjątkowy film: "588 rue paradis" Henriego Verneuila. Obraz stworzono opierając się na historii rodzinnej samego reżysera. Jak się okazało, losy ludzi związanych z budynkiem o numerze 588, położonym przy ulicy Paradis, stanowią drugą część (pierwsza to "Mayrig") opowieści o Ormianach, którzy po masakrach z początku XX wieku wyemigrowali z państwa tureckiego do Francji.

Jest sobie pan w średnim wieku, dyrygent, zdaje się. Urodził się w Imperium Osmańskim, ale wychował we Francji. Niechętnie przyznaje się do ormiańskiego pochodzenia - udowodnił sobie, że tak żyje się łatwiej. Do pewnego momentu oczywiście. Jego życie zmienia się na lepsze dzięki wspaniałej kobiecie. No i dzięki baklavie, a właściwie symbolom, które ten deser ze sobą niesie.

Pierwszy raz baklawy spróbowałam, kiedy przywieziono mi ją z Bułgarii. To było coś wyjątkowego i dobrze zapamiętałam tamten wieczór. Później miałam z moim ulubionym deserem do czynienia mniej więcej raz do roku, kiedy wyjeżdżałam z Polski.
W ciągu kolejnych lat naszej znajomości przekonałam się, że najbliższa jest mi baklava z pistacjami. W kategorii słodyczy nic jej jeszcze nie pobiło.

W "Paradis 588" znajdziecie scenę robienia tego specjału. Okazuje się, że w wyrób zaangażowana jest cała rodzina, a baklava jest daniem świątecznym. Miło było zobaczyć coś takiego. Dziadkowie, rodzice i dzieci, spędzający właściwie całe dwa dni ze sobą, by stworzyć dzieło w postaci baklavy. Nie denerwują się, nie kłócą. To mogłoby zaszkodzić delikatnemu ciastu. Czyż to nie urocze? Aż się zapomina, że z rodziną dobrze tylko na zdjęciu.

Dopiero dzięki "Paradis 588" zobaczyłam radosnych Ormian. Ciekawe, co ujrzę, kiedy w końcu wybiorę się z odwiedzinami do Armenii. Pewnie zwyczajność. Ale wiem już, że w zwyczajności nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie - może kryć się za nią słodkie święto bliskich sobie ludzi.