Mamy sobie wieś. Bardzo nietypową, zdaje się. Nieprzystającą do obrazu, jaki na temat "wieś" wyświetla się w głowach mieszkańców miast i miasteczek.
Coraz mniej dużych zwierząt gospodarskich, coraz mniej pól uprawnych, coraz mniej rzemieślników potrafiących upleść wiklinowy kosz, postawić piec, zrobić podkowę i podkuć konia. Może gdyby to nie była zachodnia Galicja, degradacja zachodziłaby wolniej. Ale tutaj pola są małe, ziemia niezbyt dobra, pomiędzy górami z rzadka znaleźć można płaski teren. Nawet warzywniaki znikają, a to już szalenie niepokojące. Jakby ludziom nie opłacało się już nic hodować. W ciągu ostatnich kilku lat zbocze góry, na którym znajduje się mój dom rodzinny zarosło chwastami i krzakami. Gdzieniegdzie tylko drzewa się przebiły. Tak jakbyśmy mieli wrócić do czasów sprzed osiedlenia, sprzed karczowania i wypalania. Około 1000 lat temu ludzie wyszarpywali puszczy kawałek po kawałku, a teraz przyroda pokojowo to sobie odbiera. Puszczy szybko nie da się przywrócić, to jeszcze nawet porządny las długo nie będzie. To takie nie-wiadomo-co. Kolczaste i nieprzyjemne w dotyku, za to z daleka ładne, bo zielone latem i białe zimą.
Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Zwykle dlatego, że mam za mało danych albo jestem zbyt naiwna, czy też może zbyt butna, by dojść do trzymających się kupy wniosków. W tym przypadku problem dotyczy rodzinnych stron, więc niezrozumienie bardzo mnie boli. Z rozmów z - byłymi już właściwie - rolnikami wynika, że "nie opłaca się". Przy rozluźniającym atmosferę alkoholu można też usłyszeć, że "to już nie to samo". Niektórzy wspominają o rozleniwieniu rentami i stosunkowo tanim, łatwym życiem (nie chce się już wstawać o piątej i pracować do zmierzchu). Tata opowiada od czasu do czasu o tym, jak się żyło, kiedy on był mały i średni i jak się żyło, kiedy jego tata był mały, średni i duży. Pomijając fragmenty o tym, że ludzie nie chorowali, byli uczciwi, nie pili... Żyło się bardzo ciężko.
Odpowiedź zwykle jest prosta. Nawet jeśli sprawa jest skomplikowana. Jakiś socjolog albo ekonomista zbadał już zapewne to, o czym teraz piszę. A przynajmniej próbował z którejś strony podejść gadzinę. Poszukam. Jak coś znajdę, dam znać.
Coraz mniej dużych zwierząt gospodarskich, coraz mniej pól uprawnych, coraz mniej rzemieślników potrafiących upleść wiklinowy kosz, postawić piec, zrobić podkowę i podkuć konia. Może gdyby to nie była zachodnia Galicja, degradacja zachodziłaby wolniej. Ale tutaj pola są małe, ziemia niezbyt dobra, pomiędzy górami z rzadka znaleźć można płaski teren. Nawet warzywniaki znikają, a to już szalenie niepokojące. Jakby ludziom nie opłacało się już nic hodować. W ciągu ostatnich kilku lat zbocze góry, na którym znajduje się mój dom rodzinny zarosło chwastami i krzakami. Gdzieniegdzie tylko drzewa się przebiły. Tak jakbyśmy mieli wrócić do czasów sprzed osiedlenia, sprzed karczowania i wypalania. Około 1000 lat temu ludzie wyszarpywali puszczy kawałek po kawałku, a teraz przyroda pokojowo to sobie odbiera. Puszczy szybko nie da się przywrócić, to jeszcze nawet porządny las długo nie będzie. To takie nie-wiadomo-co. Kolczaste i nieprzyjemne w dotyku, za to z daleka ładne, bo zielone latem i białe zimą.
Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Zwykle dlatego, że mam za mało danych albo jestem zbyt naiwna, czy też może zbyt butna, by dojść do trzymających się kupy wniosków. W tym przypadku problem dotyczy rodzinnych stron, więc niezrozumienie bardzo mnie boli. Z rozmów z - byłymi już właściwie - rolnikami wynika, że "nie opłaca się". Przy rozluźniającym atmosferę alkoholu można też usłyszeć, że "to już nie to samo". Niektórzy wspominają o rozleniwieniu rentami i stosunkowo tanim, łatwym życiem (nie chce się już wstawać o piątej i pracować do zmierzchu). Tata opowiada od czasu do czasu o tym, jak się żyło, kiedy on był mały i średni i jak się żyło, kiedy jego tata był mały, średni i duży. Pomijając fragmenty o tym, że ludzie nie chorowali, byli uczciwi, nie pili... Żyło się bardzo ciężko.
Odpowiedź zwykle jest prosta. Nawet jeśli sprawa jest skomplikowana. Jakiś socjolog albo ekonomista zbadał już zapewne to, o czym teraz piszę. A przynajmniej próbował z którejś strony podejść gadzinę. Poszukam. Jak coś znajdę, dam znać.
Mamy już tło, więc możemy wziąć się za to, co na nim widać. Zwykle widać sikorki. Od późnej jesieni do późnej wiosny. Czasem przyfruną dzięcioły i sójki. Wróbli nie uświadczysz. Sikorki są już przyzwyczajone do przyjmowania pomocy. Jak rano znajdą puste karmniki, podlatują blisko okien i upominają się o swoje. Hitchcock by się takiej sceny nie powstydził. Nieco później zjawiają się koty. Skoro sikorki dostają nie tylko ziarno, ale i tłuszcz w postaci zawieszanych na gałęziach kawałków słoniny to czemu nie uszczknąć by im trochę, prawda? To jednak nie wszystko. W okolicy karmników pojawiły się wiewiórki. Z poprzednich lat nie przypominam sobie rudych przychodzących "na kradziołę". Do tej pory na większość wiewiórek (podobnie jak jeży) natknęłam się w miejskich parkach (ogromna zaleta Łodzi - dużo dużych parków).
Nasze koty domowe mają rozrywkę: siedzą na wewnętrznych parapetach okiennych i w charakterystyczny sposób szczekają i piszczą, nie mogąc dobrać się do tak znamienitej ofiary. Wiewiórki nie przejmują się kotami. Psy bardziej im na wyobraźnię działają, co przecież nie trzyma się kupy, bo to kot może za nimi wbiec na drzewo, a pies nijak tej sztuki dokonać nie może. Tak czy siak, wiewiórki przychodziły przez kilka dni z rzędu. Myślicie, że za jakiś czas na poczęstunek pod karmnik wpadnie długouch albo rogaś?
Jak to jest, że niby przyroda odbiera co swoje, a jednak zwierzęta leśne i polne nie mają wystarczającej ilości jedzenia. Jak bardzo człowiek zmienił tutaj środowisko, skoro nie było fabryk ani wielkich gospodarstw. Proste wytłumaczenie byłoby takie, że zwierzęta dostają jedzenie za darmo, więc po co mają szwendać się gdzie indziej - idą do karmnika. Ale to nie może być tylko cwaniactwo. O dokarmianiu wiedzą też z pewnością jastrzębie i inni nieprzyjaciele. Trudno byłoby nie zauważyć chmary ptaków w odkrytym miejscu. Wiewiórki natomiast, żeby z lasu przybiec do nas na orzechy, pokonują kilkaset metrów drogą, bez osłony. Lisy tu jeszcze stacjonują. Psów na osiedlu też nie brakuje i są raczej zaniedbane - czasem zbierają się w bandy i chodzą do lasu na polowania. Wiewiórka, chociaż mała, to zawsze coś na ząb.
Nasze koty domowe mają rozrywkę: siedzą na wewnętrznych parapetach okiennych i w charakterystyczny sposób szczekają i piszczą, nie mogąc dobrać się do tak znamienitej ofiary. Wiewiórki nie przejmują się kotami. Psy bardziej im na wyobraźnię działają, co przecież nie trzyma się kupy, bo to kot może za nimi wbiec na drzewo, a pies nijak tej sztuki dokonać nie może. Tak czy siak, wiewiórki przychodziły przez kilka dni z rzędu. Myślicie, że za jakiś czas na poczęstunek pod karmnik wpadnie długouch albo rogaś?
Jak to jest, że niby przyroda odbiera co swoje, a jednak zwierzęta leśne i polne nie mają wystarczającej ilości jedzenia. Jak bardzo człowiek zmienił tutaj środowisko, skoro nie było fabryk ani wielkich gospodarstw. Proste wytłumaczenie byłoby takie, że zwierzęta dostają jedzenie za darmo, więc po co mają szwendać się gdzie indziej - idą do karmnika. Ale to nie może być tylko cwaniactwo. O dokarmianiu wiedzą też z pewnością jastrzębie i inni nieprzyjaciele. Trudno byłoby nie zauważyć chmary ptaków w odkrytym miejscu. Wiewiórki natomiast, żeby z lasu przybiec do nas na orzechy, pokonują kilkaset metrów drogą, bez osłony. Lisy tu jeszcze stacjonują. Psów na osiedlu też nie brakuje i są raczej zaniedbane - czasem zbierają się w bandy i chodzą do lasu na polowania. Wiewiórka, chociaż mała, to zawsze coś na ząb.
Co by nimi nie powodowało, cieszę się z krótkiej obecności rudzielców pod oknami. Tutaj nie dosięgną ich szare, amerykańskie wiewiórki obecne na Wyspach Brytyjskich i fragmentach Europy kontynentalnej. By tak rzec - nasze wiewióry są lepsze. Bardziej pokojowo do świata nastawione, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza im się zjadać przedstawicieli innych gatunków.
Tematem zagrożenia przez wiewiórkę szarą zainteresowałam się przypadkiem, po zapoznaniu z książką dla dzieci autorstwa Gary'ego Larsona: "There's a hair in my dirt! A worm's story". (Wszystkie pozycje, po jakie na początku sięgałam w bibliotece w Ennistymon miały mało stron i dużo obrazków. Inna wspaniała przygoda z tamtego czasu to "The Last Resort" J. Patricka Lewisa i Roberto Innocenti.) Książeczka Larsona w zabawny i konkretny sposób przekazuje dzieciom - i nie tylko - cenną wiedzę o przyrodzie. Robaków dzięki niej nie polubiłam, ale mam nadzieję, że stałam się chociaż trochę mniej naiwna w kwestii ochrony środowiska. Więcej informacji na temat opowiastki Larsona znajdziecie tutaj: Journey to the Far Side: There's a Hair in my Dirt.
Już mam! A jeśli to wiewiórki z jakiegoś parku? To w parkach rudo-brązowi manipulanci przybierają "słodkie" pozy i stroją minki, żeby dostać od przechodzącego człowieka coś do jedzenia (tylko proszę nie dawać im byle czego). Albo to one odwiedziły kuzyna w parku? Przecież żyjemy w czasach globalizacji. Skoro w zbiornikach statków może do Gdańska przypłynąć gość z drugiego końca świata to czemu podróż futrzaka z miasta na wieś miałaby stanowić problem. Możliwych odpowiedzi jest zatem całkiem niemało. Teraz trzeba jeszcze wybrać tę najbardziej prawdopodobną.
Tematem zagrożenia przez wiewiórkę szarą zainteresowałam się przypadkiem, po zapoznaniu z książką dla dzieci autorstwa Gary'ego Larsona: "There's a hair in my dirt! A worm's story". (Wszystkie pozycje, po jakie na początku sięgałam w bibliotece w Ennistymon miały mało stron i dużo obrazków. Inna wspaniała przygoda z tamtego czasu to "The Last Resort" J. Patricka Lewisa i Roberto Innocenti.) Książeczka Larsona w zabawny i konkretny sposób przekazuje dzieciom - i nie tylko - cenną wiedzę o przyrodzie. Robaków dzięki niej nie polubiłam, ale mam nadzieję, że stałam się chociaż trochę mniej naiwna w kwestii ochrony środowiska. Więcej informacji na temat opowiastki Larsona znajdziecie tutaj: Journey to the Far Side: There's a Hair in my Dirt.
Już mam! A jeśli to wiewiórki z jakiegoś parku? To w parkach rudo-brązowi manipulanci przybierają "słodkie" pozy i stroją minki, żeby dostać od przechodzącego człowieka coś do jedzenia (tylko proszę nie dawać im byle czego). Albo to one odwiedziły kuzyna w parku? Przecież żyjemy w czasach globalizacji. Skoro w zbiornikach statków może do Gdańska przypłynąć gość z drugiego końca świata to czemu podróż futrzaka z miasta na wieś miałaby stanowić problem. Możliwych odpowiedzi jest zatem całkiem niemało. Teraz trzeba jeszcze wybrać tę najbardziej prawdopodobną.
Wiewiórcza gangsterka - ilustracja z "There's a hair in my dirt" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz