wtorek, 3 sierpnia 2010

Od Bałtyku po gór szczyty

Krzyż na Giewoncie
W niedzielę, 1 sierpnia, podczas uroczystości upamiętniających Powstanie Warszawskie, doszło do przykrego incydentu. Chodzi o fragment związany ze złożeniem wieńców pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach. Kiedy udawali się tam Władysław Bartoszewski (były więzień obozu w Oświęcimiu, żołnierz AK, działacz Żegoty, powstaniec warszawski; czynny polityk) i Bronisław Komorowski (były działacz opozycji demokratycznej; prezydent-elekt) rozległo się nieprzyjazne buczenie (według relacji na stronie Wyborczej). Inne powitanie przygotowano Jarosławowi Kaczyńskiemu i Antoniemu Macierewiczowi - rozległy się oklaski, skandowano: "Jarek, Jarek". Zachowywała się tak mała grupa osób, ale to ona właśnie zdominowała resztę, która posłuchała porządkowych i oddała hołd ofiarom Powstania w milczeniu. Przykład na to, że aktywna mniejszość może dosyć łatwo zdominować bierną większość.
Jest coś, co łączy niedzielny incydent z tym, co wydarzyło się w tym tygodniu pod Pałacem Prezydenckim (niedopuszczenie do usunięcia krzyża postawionego tam przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej). To skandowanie imienia "Jarek".

We wczesnej młodości zastanawiałam się nad tym, czy politycy mają kontakt z rzeczywistością, z życiem "zwyczajnych ludzi". Ponoć George H. W. Bush był bardzo zaskoczony, gdy w kilka dni po opuszczeniu Białego Domu w 1993 roku poszedł na zakupy. Powodem jego zdziwienia był skaner ułatwiający kasjerowi pracę.

Wcale nie trzeba malować trawy na zielono i odwracać śniegu białą stroną do góry, żeby polityk nie wiedział, na jakim świecie żyje. Ci ludzie - a przynajmniej najważniejsi z nich - pracują po kilkanaście godzin na dobę, głównie w gabinetach, restauracjach, kawiarniach, salach posiedzeń. Świat poznają dzięki telewizji, gazetom, Internetowi; oglądają go zza szyb uprzywilejowanych w ruchu limuzyn. Mają do przeczytania setki ważnych stron dziennie, a to i tak ściśle wyselekcjonowane przez współpracowników materiały. Barack Obama, przy okazji wizyty w jednym z wydań popularnego talk-show ("The View"), wspomniał o tym, że nie ma własnych problemów odkąd został prezydentem i codziennie czyta dramatyczne listy przysyłane przez ludzi wyrzucanych z pracy, pozbawianych przez banki majątku itp. Jednak jak wiele by tych listów nie przeczytał, nie da się ukryć, że prezydent Obama ma niewielkie pojęcie o tym, jak to jest być "zwykłym Amerykaninem".

Chciałoby się ideału: mądrych, odpowiedzialnych, wszystko-wiedzących polityków, którzy podejmują dobre dla nas decyzje. Kraj rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. Możemy złorzeczyć politykom i uważać ich wszystkich za drani, ale z drugiej strony nie potrafimy pozbyć się tęsknoty za marzeniem i wciąż pokładamy w kimś nadzieję na lepsze jutro. Bo może to właśnie ten człowiek i tym razem?

Przypominam sobie pewien film political-fiction, oglądany już pod koniec okresu, kiedy to magnetowid (u sąsiadów czy rodziny) i wprost cudownie pachnąca plastikiem kaseta video były najcenniejszymi rzeczami na świecie. Na jedno z miast ZSRR spada wystrzelona przez terrorystów rakieta z głowicą jądrową. W odpowiedzi zaczyna działać automatyczny system, który został zaprogramowany na atak z USA. Waszyngton zostaje zniszczony. Prezydenta wieziono już wtedy gdzieś dalej, ale niestety fala uderzeniowa strąciła śmigłowiec i głowę państwa uznaje się za zmarłą. Prawie cały gabinet wyparował w stolicy. Władzę przejmuje najmniej ważny, mało rozgarnięty sekretarz (zdaje się, że do spraw rolnictwa). Po zaprzysiężeniu na pokładzie Air Force One nowy prezydent zamyka się w gabinecie, klęka i prosi Boga o rozwagę przy pełnieniu dziejowej misji. Kiedy wychodzi jest już innym człowiekiem. Nie reaguje na raporty mówiące, że można jeszcze zatrzymać atomowe szaleństwo całkowitego zniszczenia. Kreml prosi przecież o kontakt i proponuje układ "miasto za miasto". Na nic zdają się ostrzeżenia "gołębi". Prezydent jest "jastrzębiem" i chce zniszczyć jak najwięcej figurek na mapie. Nie ma pojęcia, co dzieje się na dole. Wszystko czym dysponuje, to wojskowe raporty i odgrywający role jak z greckiej tragedii doradcy. Dlaczego do prezydenta nie dociera sens tego, co się stało? Dlaczego nie bierze pod uwagę możliwości dogadania się z "czerwonymi"? Ponieważ wypełnia dziejową misję. On "wie" więcej niż jego doradcy, został "wybrany" przez siłę wyższą, nie może się mylić.
Na szczęście cała ta historia kończyła się pozytywnie dla ludzkości (z wyłączeniem obszarów Waszyngtonu i - zdaje się - Krasnojarska).
Zapamiętałam dobrze tę scenę modlitwy i przeobrażenia prezydenta: stanowi ostrzeżenie, do czego może doprowadzić - dobra w zasadzie - wola.

Dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów z 4 lipca 2010 roku pomyślałam, że może jednak lepszym prezydentem byłby Jarosław Kaczyński: stary wyga, oddany państwu, prawnik. Potem obejrzałam kilka spotkań, przeczytałam wywiady, no i zapoznałam się z relacją spod pomnika Gloria Victis. Jarosław Kaczyński (ani tym bardziej Antoni Macierewicz) nie stanął przed tymi ludźmi i nie poprosił ich o ciszę. Nie pojechał też pod Pałac uspokajać nastrojów. Pewnie, że nie jest to jego obowiązkiem, ale powinnością - już tak. Tyle tylko, że Jarosław Kaczyński wpadł w koleiny wypełniania dziejowej misji. Zapewne powierzyli mu ją: Bóg i Ojczyzna. Najprawdopodobniej wydaje mu się również, że otrzymał jakiś "testament" (moralny, polityczny) od zmarłego brata. I tak będzie pełnił tę swoją misję, nie zważając na okoliczności, na otaczającą go rzeczywistość. Pomagać mu w tym będą "obrońcy" krzyża i ci, którzy przy każdej okazji wykrzykują jego imię. Jastrzębie. Po osobistej tragedii coś takiego łatwiej może uderzyć do głowy.

To smutne.

Wypadek to niestety tylko wypadek, krzyż to tylko krzyż, a polityk to tylko polityk. Nic więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz