Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 października 2013

Saffron and Blue

Jedna z wersji flagi drużyny hrabstwa Clare w hurlingu wisi sobie u mnie w oknie i od czasu do czasu nawet powiewa. Na jej środku w białym polu znajduje się granatowa tarcza z trzema lwami rodu O'Brienów. Ponad nimi z czegoś, co wygląda jak ciasto czy też budyń wyłania się ręka z mieczem. Nie wiem czyja to ręka, ale na pewno kogoś ważnego. Z góry obu tym elementom przygląda się korona wielkiego Briana Boru. Są też oczywiście celtyckie symbole i sentencja w irlandzkim, która po angielsku brzmi mniej więcej tak: "First into battle and last to retreat". Wszystko to na tle żółtych i granatowych kwadratów, czyli tytułowych "saffron and blue".

Drużyny tego herbu wygrały w tym roku mistrzostwa Irlandii w hurlingu. Hurra!

Hurling to narodowy sport Irlandczyków. Jest podobny do kilku znanych gier zespołowych. Ma trochę z rugby, futbolu, czy hokeja na trawie. O jego wyjątkowości świadczy to, że nie zasnęłam jeszcze na żadnej transmisji jaką przyszło mi oglądać. I dość szybko, bo już po roku od pierwszego zetknięcia się z tym dziwem, wrażenia sprzed telewizora i komputerowego monitora porównałam z rzeczywistością, oglądając na żywo mecz lokalnych drużyn.

W hurling grało się na wyspie tysiące lat temu, ale zasady były dość luźne aż do XIX w. Pod koniec tamtego stulecia wzięto się za kodyfikację, by na podstawie prób i błędów osiągnąć doskonały rezultat. Podobny proces, ale z różnym wynikiem, w niemalże tym samym czasie przechodziły też piłka nożna, rugby, Gaelic football i zapewne wiele innych gier z piłką w roli głównej. W przypadku hurlinga jedne z pierwszych propozycji zawierały możliwość zdobycia punktów tylko za gola, co w krótkim czasie spowodowało drastyczny spadek atrakcyjności spotkań. Twórcy tych ustaleń, a zarazem założyciele GAA (Gaelic Athletic Association) przyjrzeli się temu krytycznie i dopuścili możliwość zdobywania punktów również za trafienie ponad poprzeczką bramki, pomiędzy słupkami pnącymi się wysoko w górę. Tyle tylko, że "zwykły" gol został wyceniony na trzy punkty, podczas gdy trafienie nad bramką na jeden punkt.

Piłka jest mała, w fakturze i wielkości podobna ponoć do tej od hokeja na trawie. Mnie łatwiej porównuje się ją z baseballową. Graczy jest po 15 w drużynie. Bramki są dwie, stosunkowo niewielkie, ale jak już wspomniałam są też wysokie słupki - całość konstrukcji wygląda jak litera H. W spotkaniach na poziomie wyższym niż lokalny pole do gry wydaje się olbrzymie: sto kilkadziesiąt metrów na prawie sto. Mecz trwa 70 minut (są też krótsze, tak samo jak są mniejsze boiska). Nie ma dogrywek, złotych bramek, rozstrzygających o losach spotkania kolejek rzutów karnych. W razie remisu powtarza się cały pojedynek, w innym terminie oczywiście. Sędziów i ich pomocników na boisku jest kilku, np. dwóch stoi za każdą bramką i sprawdza naocznie czy był gol/punkt czy nie. Tylko Croke Park, największy stadion w kraju i jeden z największych w Europie wyposażony jest w system Hawk-Eye do wykrywania punktów znad poprzeczki (po okresie testów na początku tego roku został zainstalowany tak na dobre i już po kilku miesiącach zawiódł w bardzo ważnym meczu - producent przeprosił i zrzucił winę na programistów i obsługę techniczną, spotkania nie powtórzono). Do niedawna pomocnicy zza bramek byli ubrani w białe fartuchy i przypominali pracowników apteki albo laboratorium.

Pomimo początkowego wrażenia chaosu, hurling jest dość przejrzysty. Na przykład to, że podstawowi gracze mają numery od 1 do 15 i patrząc na numerek wiadomo, kto na jakiej pozycji gra (bramkarz to "1", a atakujący w pierwszej linii to "13", "14" i "15"). Zawodnicy na wyposażeniu mają przypominające maczugi kije z dużą spłaszczoną, zakrzywioną i w ogóle odpowiednio wyprofilowaną do spełniania różnych funkcji "głową", więc jak wynikają pomiędzy nimi jakieś spory bardzo szybko potrafią rozładować agresję. Piłkę można łapać, rzucać, odbijać ręką, kijem, kopać. Sliotar może dotknąć dowolnej części ciała zawodnika, nie ma czegoś takiego jak "ręka". Nie można go jednak przetrzymywać, nie można też przebiec całego boiska z piłką w garści albo na hurleyu. Trzeba się wysilić i co kilka kroków odbić, podać, czy podrzucić, co daje graczom przeciwnej drużyny szansę przejęcia. Przejęcia rzadko kiedy wyglądają pokojowo. Mogę się tylko domyślać, że istnieje udawanie faulowania w hurlingu, ale nie po to są tam kije i po 15 ludzi w drużynie, żeby nie rozwiązać problemu z fałszującym zawodnikiem.

Hurling nie jest zawodowy. Nie ma transferów i wielkich pieniędzy. Są fundusze, bo jest potrzebne wyposażenie, czy dojazd na miejsce treningów i spotkań, ale nie są one kluczowe. Drużyny utrzymują społeczności lokalne, sponsorzy, no i zawodnicy. Gracze są związani z drużyną tego miasteczka, bądź też hrabstwa, w którym mieszkają lub pracują. Jeśli znajdą sponsorów to mogą więcej czasu poświęcić na treningi, jeśli nie mają sponsorów to ćwiczą po swojej normalnej pracy. Najważniejsze są sport i dobro drużyny.

Nie wszystko jest oczywiście takie znowu wspaniałe. Chociaż oglądałam kilka lat temu w telewizji mecz, w którym rozsierdzonych kibiców przeciwnych drużyn uspokoiło dwóch policjantów przemawiających do tłumu (funkcjonariusze Gardy rzadko kiedy mają ze sobą broń ostrą, rzadko też decydują się na użycie pałek czy gazu), nie zawsze tak pokojowo się kończy. Z pewnością jednak - tu znowu przypuszczenie - przemoc stadionowa i poza stadionowa to wąski margines. Realnie na to patrząc: mieszkańcy miasteczek danego hrabstwa nie mogą zbyt często się na siebie denerwować, bo gracze ich drużyn mają szansę wystąpić w reprezentacji na poziomie ponadlokalnym, z kolei hrabstwa między sobą grają tak rzadko, że rozruchy byłyby trudne do zorganizowania i zakorzenienia w świadomości. I jeszcze coś. Irlandia podzielona jest na cztery historyczne prowincje: Leinster, Ulster, Connacht i Munster. Najlepiej znamy Ulster, czyli Irlandię Północną z górnym kawałkiem Republiki. Leinster to tam gdzie Dublin, czyli na południowym wschodzie. Północ zachodniej części wyspy zajmuje Connacht - tam najłatwiej znaleźć można kogoś mówiącego po irlandzku. Munster obejmuje południowy zachód. Clare, czyli hrabstwo, któremu kibicowałam to właśnie Munster. Cork, z którym rozgrywano mecz finałowy to również Munster. Tak czy inaczej tegoroczne zwycięstwo należałoby więc do tej samej prowincji. O co tu się na siebie złościć? Zresztą, Davy Fitzgerald, szef Clare (wyobraźcie sobie zawsze wściekłego, tak jak na meczu z Napoli, Jurgena Kloppa - to właśnie definicja Davy'ego), zanim wyszedł na boisko w pierwszym z meczów finałowych, powiedział, że teraz wszystko zależy od drużyny i nie będzie żadnych usprawiedliwień: albo są lepsi i wygrają albo też ulegną lepszym od siebie. Żadnej tam głębokiej filozofii i ubezpieczania tyłów. I pomyśleć, że ten współczesny, dynamiczny i brutalny, ale wydający się najczystszym ze sportów, z którymi do tej pory się zetknęłam, hurling, wziął się z ciągoty dawnych Irlandczyków do rozstrzygania sporów siłą.

Do niedawna myślałam, że tak jak rugby hurling jest dużo mniej urazowy niż piłka nożna czy futbol amerykański. Myliłam się. To znaczy jest mniej urazów, ale niewiele mniej. Tak wynika z badań naukowych. Z mojego doświadczenia wynika, że żaden gracz hurlinga nie przyzna się do tego, ile zdrowia kosztowała go gra. Nawet jeśli stracił oko albo prawie nie może chodzić przez uraz kolana sprzed lat, złego słowa na temat bezpieczeństwa tego sportu nie powie.
W hurlingu nigdy nie było dużego wyboru ochraniaczy. To nie zakuci w zbroje futboliści, nawet o ochronie zębów do niedawna nie myśleli. Jeszcze kilka lat temu nie wszyscy zawodnicy nosili coś tak podstawowego jak kask. To od nich zależało, czy decydują się na ryzyko i brak zwrotu kosztów opieki medycznej (gra bez kasku), czy też chronią swoje zdrowie w minimalnych stopniu. Niektórzy uważali, że ten ograniczający widoczność i ruchy głowy element jest utrapieniem. Coś się musiało zmienić, bo w tym roku w oglądanych przeze mnie meczach kaski mieli wszyscy zawodnicy.

Tegoroczny finał został rozegrany w dwóch częściach. 8 września mecz zakończył się remisem, więc na 28 września wyznaczono powtórkę spotkania (w międzyczasie, 14 września, tytuł wywalczyli żółto-niebiescy do lat 21). W pierwszym starciu zdarzyła się historyjka jak z amerykańskiego filmu: pomimo przewagi punktowej przez większą część gry Clare było pod koniec na straconej pozycji, ale w ostatnich minutach doprowadziło do remisu. W meczu decydującym o mistrzostwie też nie brakowało emocji. Najlepszy wybijający wolne i karne gracz Cork, bramkarz, pokonał kilkunastu graczy Clare zasłaniających swoją bramkę murem i zdobył ważnego gola. Z 5 jakie wbiło Corkowi Clare dwa wydawały się być cudem, ale takim pozytywnym, a nie spod znaku Maradony. Zresztą, zarówno goli, jak i zwykłych punktów było sporo a niejeden z tych ostatnich został zdobyty przez uderzenie piłki kijem z połowy albo zza połowy boiska. Oglądając hurling po prostu nie sposób się nudzić.

Moje hrabstwo jest nieoficjalnie podzielone na dwie części: we wschodniej przeważa hurling a w zachodniej Gaelic football. Obie drużyny są jednak wspierane przez niemal wszystkich mieszkańców (wyjątki to np. osoby, które pracują w innych hrabstwach i wybrały identyfikację z miejscem pracy). W sierpniu Ennis, stolica Clare, wyglądała jak źółto-niebieski świat. W każdej sklepowej witrynie, nad każdą ulicą, na każdym domu powiewała flaga, chorągiewka albo chociaż wstążeczka w kolorach "saffron and blue". Zupełnie jak w moim oknie.

niedziela, 17 marca 2013

Pragnienie

Tego dnia Irlandczycy starają się przynajmniej witać po irlandzku, w ich języku ojczystym odbywają się nabożeństwa i brzmią chóralne śpiewy. Nie może być jednak zbyt poważnie i religijnie. Przecież nie po to łatwo natrafić na pub, żeby marnować okazje do najedzenia się, napicia i dobrej zabawy. Dlatego też rzeki spływają zielenią, barmani oferują piwo w tym kolorze, na paradach trudno nie zauważyć szmaragdowych, bądź też zielono-biało-pomarańczowych skrzatów, a wszystko to z humorem i bez zadęcia. Tak wygląda nie tylko Irlandia. Dzień Świętego Patryka obchodzony jest na całym świecie. Wszak najlepszym towarem eksportowym atlantyckiego lwiątka jest ono samo. No i Guinness. Smacznego!


piątek, 11 maja 2012

Deszczowe, zielone popołudnie

Żart. Tak się akurat składa, że w Ennis jest piękna pogoda.

Green fields near Doolin
Co do stopnia szmaragdowatości: uubiona polska wyspa - widziana z góry - jest zielono-brunatno-szara. Jakiś czas temu w hrabstwie Kerry odnowiono napis "EIRE", który miał informować alianckich lotników, że zapędzili się za daleko. W 1940 roku z wielkiej zielonej łąki położonej na klifach wykopano kilka pasów brunatnej ziemi i na ich miejsce włożono wielkie, szare kamienie. Irlandzki pejzaż w pigułce.

Knappogue Castle


Clare nieźle sobie radzi w rozgrywkach hurlinga, zapoznaję się z zasadami kolejnej gry (tym razem jest to snooker), większość moich irlandzkich znajomych nie straciła swego wspaniałego dystansu do świata, życia i innych takich (tak, udziela mi się, ale wolno).


It's alive, but:
life is a bit complicated...


31 maja referendum w sprawie unijnego traktatu fiskalnego. Sondaże pokazuję, że Irlandczycy w większości są za, dzięki czemu można mieć nadzieję, iż euro-łódź nie zatonie.


Jak to dobrze, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.


Nie ma to jak pinta Guinnessa!

piątek, 7 października 2011

Lewek

"To nie jest dobry czas" - takie zdanie można często usłyszeć rozmawiając z Irlandczykami. Ale czy czas kiedykolwiek jest dobry?

Szmaragdowa wyspa ma ponad 4 miliony obywateli i ponoć dziesięć razy tyle ludzi o irlandzkich korzeniach za granicą. Wielu z nich za oczywiste przyjęło, iż początek XXI wieku to dla Irlandii czas po wielkiej zmianie - czas na pokój i bogacenie się. Myśleli, że już nigdy nikt nie będzie zmuszony opuszczać wyspy. Mylili się. We wrześniu tego roku minister przedsiębiorczości i zatrudnienia australijskiego Terytorium Północnego przyjechał do Irlandii z obietnicą pracy dla setek, a nawet tysięcy wykwalifikowanych robotników. To Australia ma stać się dla nich nową ojczyzną. Statystyki informują, że nie tylko w tamtym kierunku wyjeżdżają zmęczeni bezrobociem Irlandczycy. Co najbardziej niepokojące dla władz i myślących o przyszłości kraju obywateli: wyspę opuszcza wielu młodych.

Burren (Co. Clare)

Zielone pola ogrodzone kamiennymi murkami, drewnianymi płotami i żywopłotami, w których dosyć często skrywa się zardzewiały drut kolczasty starego typu (tak, tak - sprawdzałam wielokrotnie). Widok lasu jest dosyć niezwykły. Łatwiej o wzgórze a nawet górę. Naprawdę najwięcej jest widoków zielonej trawy, brązowej ziemi i szarych kamieni, a od niedawna ciemnych wstęg autostrad. Może się mylę, przecież znam dobrze tylko środkowo-zachodnią część Irlandii i niewielkie wycinki reszty kraju. Przypuszczam jednak, że całość nadal jest bardzo ładna. Wiosną, latem, jesienią i zimą. Oprócz tego Irlandczycy mają cudownie ironiczne i sarkastyczne poczucie humoru. Najlepiej oddaje je obrazek i tekst z jednej z kartek pocztowych: patrzymy na wymagającego pomocy psa, a w opisie czytamy: "Nagroda za zwrot zaginionego irlandzkiego teriera. 3 nogi, ślepy na lewe oko, stracił lewe ucho, ogon złamany, niedawno wykastrowany. Reaguje na imię 'Szczęściarz'". Do lodówki można też - dzięki Irlandczykom - przypiąć magnes z widoczkiem kamiennych ruin i tekstem: "To będzie moje, została już tylko jedna rata". Celtycki tygrys. Teraz to co najwyżej celtycki królik.

Pierwsza rozmowa pomiędzy Irlandczykami, jaką usłyszałam w tym roku, dotyczyła kryzysu ekonomicznego i kończyła się słowami: "Mieliśmy wielki głód i przetrwaliśmy. Mieliśmy wojnę domową i przetrwaliśmy. Mieliśmy kilka kryzysów ekonomicznych i je także przetrwaliśmy. Przetrwamy i to." Następna dłuższa rozmowa, w której nawet miałam okazję się wypowiadać, dotyczyła nadchodzących wyborów prezydenckich. Zapytałam moich przyjaciół, czy pójdą głosować. Odpowiedzieli, że nie są pewni. Wiedzą co prawda, jak ważne dla demokracji jest uczestnictwo w wyborach, ale nie mają na kogo oddać głosu, pomimo tego, że to pierwsze w historii Irlandii wybory prezydenckie z taką wielością ubiegających się o urząd (7). Żaden z kandydatów nie spełnia jednak ich oczekiwań. Zgodziłam się z nimi i przedstawiłam swoje rozwiązanie. Kolejny fantastyczny pomysł małego, genialnego mózgu Kanapki. "Zmieńcie konstytucję i zostawcie Mary McAleese na stanowisku!". (Mary McAleese okazała się dobrym prezydentem, na dodatek zaopatrzonym w rozsądnego małżonka, z którego pomocą przysłużyła się krajowi i jego mieszkańcom, budując pokój na podzielonej wyspie.) Co prawda rozmówcy pochwalili moją żywotność umysłową, ale trzeźwo zauważyli, że zmiana konstytucji wymaga czasu, no i referendum, a wybory prezydenckie już pod koniec października. Zapytałam zatem o kolejną interesującą kwestię, czyli Martina McGuinnessa. Powiedziano mi, że jego start w wyborach to żart. Najlepsze podsumowanie kandydatury, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Dlaczego to żart? Ponieważ Irlandczycy to zabawni ludzie? Nie. Dlatego, że swoją kandydaturę na urząd prezydenta zgłosił człowiek, który nie chciał uczestniczyć w spotkaniu z królową Elżbietą II w czasie jej historycznej wizyty w Republice. Martin McGuinness znany jest nie tylko z działalności w Sinn Fein i rządzie Irlandii Północnej. To człowiek IRA. Teoretycznie nikt nie chciałby, aby kiedyś okazało się, że oddał głos na mordercę lub wspólnika zbrodni. W sondażach z końca tego tygodnia McGuinness dostał jednak kilkunastoprocentowe poparcie i znalazł się na trzecim miejscu wyścigu o prezydenturę. A jeszcze 5 lat temu uważałam, że opływający w dostatki Irlandczycy są nudni.

Myślę o tym, że to mokry, dosyć zimny kraj, a mimo to go kocham. Dlaczego? Nie wiem. Nie znajduję żadnego konkretnego powodu. Po prostu kocham tę wyspę taką jaka jest: z jej zaletami i wadami. Irlandię ze swoich dziecięcych i młodzieńczych wyobrażeń i tę rzeczywistą, którą poznaję od kilku lat.

To tylko niecałe dwa tysiące kilometrów od Polski. Ten sam kontynent, prawie taki sam krąg kulturowy. Kiedy znajduję się w Irlandii odnotowuję jednak różnice, które uważam za całkiem znaczące. Na przykład do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego tak praktyczni wyspiarze mają w łazienkach i kuchniach dwa osobne krany z wodą: jeden do ciepłej, a drugi do zimnej. Albo czemu do niedawna nie było popularne montowanie zdejmowanych z uchwytu słuchawek prysznicowych. I jeszcze strach przed śniegiem i mrozem. Wystarczy, że spadnie trochę czegoś białego albo przez dwa dni termometry będą pokazywać minus piętnaście czy minus dwadzieścia stopni i już jest dramat. Brak popularności centralnego ogrzewania, niezdejmowanie butów po wejściu do domu, wysoka tolerancja na owady i pajęczaki, nie dość, że inne od kontynentalnych gniazdka i wtyczki to jeszcze dodatkowe pstryczki, które je uruchamiają. Mogłabym tak długo wymieniać. Z różnic całkiem przyjemnych, to codziennie rozmawia się o pogodzie - z każdym kogo się spotka i kto znajdzie czas na rozmowę, a okazuje się, że nikomu nigdzie się nie spieszy. Poza tym rano i wieczorem śledzi się wyniki gier w hurling, golfa, irlandzki futbol, rugby, w międzyczasie przygotowuje coś prostego i tłustego do jedzenia (dodatkowy plus - pomimo doświadczeń wielkiego głodu Irlandia nadal pozostaje krajem ziemniaka), pali się w kominku wysoko cenionym polskim węglem, a w wolnej chwili odwiedza się ulubiony pub. Jeśli już o tym mowa, to mam taki jeden pub w Ennistymon w hrabstwie Clare. Tym, co najbardziej mnie w nim zaskakuje, jest to, że gdy po pół roku czy po roku wchodzę do "Davoren's" nie pada nawet pytanie, czy to co zwykle. Pan Davoren zaczyna ze mną rozmawiać - niespodzianka, niespodzianka - o pogodzie! i jednocześnie nalewa pintę Guinnessa (proces nalewania tego piwa trwa kilka minut). I co się dziwić, że czuję się tutaj u siebie. Pan Davoren nazywany jest przeze mnie "Panem Żółwiem". Jest starym, mądrym człowiekiem z mnóstwem zmarszczek i bardzo miłym uśmiechem. Porusza się wolno, cicho i gładko, nigdy nie stojąc w miejscu.

Czasem można pomyśleć, że żyje się w złym miejscu i w złym czasie. Ja cieszę się z tego, że żyję na przełomie XX i XXI wieku w wolnej Polsce, w której mogłam się wykształcić i całkiem nieźle wejść w dorosłe życie jako niezależna kobieta. Jednocześnie jestem też szczęśliwa, że mam niemalże drugą ojczyznę - małą wyspę na Atlantyku, na mapie wyglądającą jak lewek, który odwraca się pleckami do swego dawnego okupanta.


czwartek, 29 lipca 2010

"Bokser"

Wielka Brytania, 1972 r.

"And the battle's just begun
There's many lost, but tell me who has won
The trench is dug within our hearts
And mothers, children, brothers, sisters torn apart!"

Wielka Brytania, 1972 r.

Północna Irlandia. Belfast. Krwawa Niedziela. Londonderry. Bomby. IRA. UVF (Ulster Volunteer Force - jedna z protestanckich organizacji paramilitarnych). Brytyjscy spadochroniarze.

W latach 90. ubiegłego wieku w Irlandii Północnej (ale także w Anglii, w Republice Irlandii, a nawet w Stanach Zjednoczonych) wybuchały bomby IRA. Po ulicach Belfastu i Londonderry chodzili brytyjscy żołnierze z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Za nimi toczyły się opancerzone wozy. Ostatnią bazę na granicy irlandzko-irlandzkiej zdemontowano zaledwie kilka lat temu (przejeżdżałam wtedy tamtędy - niesamowity widok ciętych na kawałki blaszanych konstrukcji, do ostatniej chwili wywołujących strach, przypominających o tym, że pokój w Europie wcale nie jest sprawą oczywistą).

W 2005 roku ogłoszono zakończenie walk i złożenie przez IRA broni. Oczywiście, nawet bojownicy oficjalnej IRA nie oddali wszystkiego. Część arsenału została ukryta, trochę sprzedano, a nawet oddano za darmo - co może być jednym z czynników, które sprawiły, że od kilku lat na terenie Republiki i Ulsteru wzrasta liczba przestępstw z użyciem broni palnej.

Gdy spróbujecie przypomnieć sobie filmy opowiadające o zielonej wyspie, a potem porównacie ich treść z opracowaniami historycznymi, okaże się, że niektórzy filmowcy postarali się jak najlepiej odtworzyć pogmatwaną historię Irlandii XX wieku. Najbardziej znane i wstrząsające spośród tych obrazów to "Michael Collins" Neila Jordana, czy "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha (oba poruszające temat irlandzkiej wojny domowej jaka wybuchła po ustaleniach z 1921 roku, kiedy to 6 hrabstw Ulsteru pozostało własnością brytyjską). Wydaje mi się jednak, że "Krwawa niedziela" Paula Greengrassa, czy "Bokser" Jima Sheridana, pomimo tego, iż jest w nich mniej wojny i ofiar, robią większe wrażenie. Chodzi o to, że to już druga połowa XX wieku. Czasy po II wojnie światowej. W przypadku "Boksera" to lata 90. Pamiętacie je? U nas ta dekada to wyjście ostatnich żołnierzy radzieckich z Polski, pierwszy McDonalds w Warszawie, denominacja złotego, upadek wielkich zakładów przemysłowych, bezrobocie, prezydent-elektryk, przystosowywanie się do życia w zupełnie innym systemie społecznym, ekonomicznym i politycznym. Zaczęło się wyjaśnianie zbrodni komunizmu, ludziom nie groziło już UB ani KGB, nie trzeba było chować bibuły ani bać się pukania do drzwi późnym wieczorem. Polska bez wojny, bez powstań, bez krwawo tłumionych strajków. Słyszało się o tym, co dzieje się na świecie, nawet całkiem blisko nas (obawa o zjednoczenie Niemiec, wojna w byłej Jugosławii, Czeczenia), ale zasadniczo mieliśmy na głowie inne problemy, które można sprowadzić do hasła: "odbijanie się od dna".

Jakie to wszystko niesamowite!

Bertie Ahern i Tony Blair

Irlandzki cud gospodarczy nie mógł rozkręcić się na dobre, dopóki nie ogłoszono pokoju. Przypominacie sobie może kilka słynnych zdjęć z lat 90. XX wieku (na części z nich w tle stoi Bill Clinton): na jednym widać polityków z byłej Jugosławii (porozumienie z Dayton; 1995), z innego uśmiechają się do nas Icchak Rabin i Jasir Arafat (ogłoszenie powstania Autonomii Palestyńskiej; pokojowe współistnienie; 1993), a na jeszcze innym ręce ściskają sobie Bertie Ahern i Tony Blair (spotkanie premierów Republiki Irlandii i Wielkiej Brytanii w kilka miesięcy po zawarciu tzw. "porozumienia wielkopiątkowego"; za opracowanie tego dokumentu pokojowego Nobla w 1998 roku otrzymali politycy z Irlandii Północnej: katolik John Hume i protestant David Trimble). To ostatnie jest najmniej uroczyste, właściwie to jest zupełnie zwyczajne. Tymczasem, w pamiętnym 1998 roku, nareszcie zrobiono ogromny krok w kierunku ogłoszenia pokoju w Irlandii. Okupiono to drogo: falą zamachów organizacji niezadowolonych z takiego obrotu spraw. Większość mieszkańców podzielonej wyspy, pomimo chwilowego wzrostu napięcia, porozumienie jednak poparła.
Republika Irlandii zaczęła się bogacić, 6 hrabstw północnych pozbyło się brytyjskich spadochroniarzy.

Jeden z murali w Derry

Kiedy przechadzałam się ulicami Belfastu i Derry (prawidłowa nazwa to Londonderry, nadana przez protestanckich przybyszów w XVII wieku; na fali rozluźnienia często w tamtym czasie słyszało się starą nazwę: "Derry"; obecnie, wsiadając do autobusu na Busaras w Dublinie możemy na tabliczce zobaczyć "Derry" albo "Londonderry" i nikogo to nie dziwi) w 2005 roku, dwa miesiące po ogłoszeniu końca walk i kilka dni po niewielkich zamieszkach, nie mogłam nadziwić się temu, co widzę. Opustoszałe bazy, rozluźnieni ludzie. Już nie żołnierze, a policjanci na patrolach. Swobodny przejazd przez granicę i to w dodatku nowym autobusem z floty Buseireann (narodowy irlandzki przewoźnik), a nie przestarzałym Goldlinem z Północy. Nareszcie Republika przegoniła Ulster.

Niedługo możliwe będzie zjednoczenie historycznych dzielnic: Leinsteru, Munsteru, Connachtu i Ulsteru. 32 hrabstwa znowu razem: happy together. To byłoby coś! Może w stulecie Powstania Wielkanocnego zostanie rozpisane referendum? Zgodnie z "porozumieniem wielkopiątkowym" mieszkańcy Ulsteru mogą zdecydować o swej państwowej przynależności. Może w setną rocznicę uzgodnień pokojowych z 1921 roku? Potem może być za późno - dogodna chwila minie, żyjący w zjednoczonej Europie Irlandczycy zapomną o możliwości politycznego scalenia wyspy. Dlaczego uważam, że nadchodzi dobry moment na rozpisanie referendum? Z powodów ekonomicznych. Kryzys dotknął Republikę, ale jej nie zniszczył. Nadal jest to kraj atrakcyjny dla poszukujących pracy Irlandczyków z Północy. Już tylko z opowieści starszych ludzi można dowiedzieć się, że Republika była 20-30 lat temu ubogim krewnym Irlandii Północnej. Te dwa kraje różnią teraz w zasadzie tylko tablice rejestracyjne na samochodach (Republika ma podobne do naszych, a Ulster oczywiście żółte, brytyjskie). Teraz albo nigdy.

Derry: Hands Across the Divide

O czym właściwie jest "Bokser"? O tym, jak bardzo musieli zmienić się ludzie, których przyzwyczajono myśleć, że przemoc jest jedynym rozwiązaniem problemów. Dokonali tego, ale musiało upłynąć wiele czasu, by zrozumieli, iż terror do niczego dobrego nie prowadzi. Ten film nie jest wesoły. Wręcz przeciwnie, jest przygnębiający. Tym niemniej, warto go obejrzeć. Bo jeszcze kilkanaście lat temu z baz w Belfaście żołnierze otwierali ostrzegawczy ogień, obowiązywała godzina policyjna, a IRA zabijała ludzi nie za bardzo przyglądając się temu, jakiego są wyznania i narodowości. Rosły straty i rachunki krzywd do wyrównania. Zemsta, frustracja i gniew zbierały swe żniwo. Można było nadal tak żyć. Istniała też jednak alternatywa - pokojowa, zjednoczona Europa. Potrzebny był jeszcze ktoś odważny, kto powie: "Stop!". I stało się coś niesamowitego - w podobnym czasie tysiące ludzi doszły do podobnych wniosków. Nie wpadli na to z dnia na dzień. By dojrzeć potrzebowali smutnego przykładu kilkudziesięciu lat zła i setek śmiertelnych ofiar konfliktu. Tę ogromną pracę na rzecz pokoju wykonali tylko po części politycy i wojskowi. Większość uznania należy się tzw. zwykłym ludziom, którzy chcieli normalnie żyć, nie przekazując kolejnemu pokoleniu obciążenia nienawiścią. Udało im się.