Pokazywanie postów oznaczonych etykietą regionalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą regionalizm. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kasina Wielka

Kiedy byłam w czwartej klasie podstawówki pani od historii opowiedziała nam historyjkę o powstaniu Kasiny Wielkiej. Otóż dawno, dawno temu (właściwie nie tak znowu dawno, bo w XIV wieku), żyły sobie dwie kochanki Kazimierza Wielkiego. Obie miały na imię Katarzyna, więc jakże mądry władca, by się nie pomylić, zdrabniał Kasie inaczej. Kiedy panie się zestarzały w nagrodę za ciężką służbę dał im dwa majątki, które od tych zdrobnień nazwano Kasiną i Kasinką. W małopolskim powiecie Limanowa w gminie Mszana Dolna można dzięki temu odnaleźć Kasinę Wielką i Kasinkę Małą.

Niestety, prawdziwe początki obu wiosek są mniej uczuciowe. Zaczęło się zapewne od wyrębu części lasów na węgiel drzewny i smołę, łowiectwa, zbieractwa, a dopiero znacznie później wykarczowano miejsce na pola uprawne. Nie pamiętam już, jakie paniska posiadały moją wioskę, ale na pewno nie było to żadne nazwisko znane z Trylogii. Ważniejsze dla mnie jest to, że owa rodzina przekazała swe kasińskie dobra mnichom, pewnie dominikanom, a ci rządzili bardzo niechrześcijańską ręką. W czasach rabacji ktoś u nas jednak ucierpiał, więc Kasina musiała znowu przejść w ręce prywatne. Jeśli chodzi o historię najnowszą, to opowiadano mi o wymordowaniu żydowskiej rodziny w 1939 roku, zanim do wioski weszli Niemcy. Opisano także historię Żydówki, która uciekła z transportu i szukała u nas schronienia. Wydano ją granatowym policjantom. Poza tym partyzanci, których akurat na tym terenie spokojnie można nazywać bandytami, zabili zarządcę kamieniołomu i zrobili kilka innych rzeczy, za które Niemcy wymordowali kilkudziesięciu mieszkańców okolicznych wiosek. Niektórych rozstrzelali, innych spalili żywcem. Bandyci regularnie napadali też na chłopów i kradli im jedzenie. Ten sarkazm jest całkiem uzasadniony. Niewiele czasu miałam na rozmowy z moimi praprzodkami, ale to zdążyli mi przekazać: partyzantów trzeba się obawiać.

Kasina Wielka to wieś, z której pochodzi Justyna Kowalczyk. No i ja. Mieszkańców naliczyć można około 3 tysiące, numerów domów jest już blisko siedemset. Miejscowość rozciąga się w trzech kierunkach: Skrzydlnej i Wiśniowej, Mszany Dolnej i Rabki, Tymbarku i Limanowej. Jak to w Beskidzie Wyspowym bywa, z jednej wioski można wybrać się na wycieczki na kilka szczytów. W naszym przypadku chodzi o Ćwilin, Śnieżnicę, Czarny Dział, Wierzbanowską Górę i Lubogoszcz. Część Kasiny - ta moja część - leży przy drodze krajowej nr 28, prowadzącej do przejścia granicznego w Medyce. Można się z tego domyślić, że jak na małą miejscowość kopnął nas nie byle jaki zaszczyt świetnego połączenia komunikacyjnego z resztą świata.

W Kasinie Wielkiej nie ma wielkich zakładów przemysłowych, nigdy nie było PGR-u. To typowo galicyjska wieś: chaotycznie rozrośnięta, nie-bogata, z polami poprzecinanymi miedzami i konfliktami. Rozwój następuje dopiero teraz, na skutek zastrzyków gotówki od tych, którzy pracują za granicą.


Jest u nas ładnie, uroczo nawet, chociaż ciężko spotkać stare rudery, walące się co prawda, ale podobające się turystom. Śladem dawnych czasów jest jednak drewniany kościół z XVII wieku. Jest częścią małopolskiego Szlaku Architektury Drewnianej, który ciągnie się aż do Beskidu Niskiego.

Zwykłam mówić, że Łódź jest ładna dwa razy do roku: w środku lata i w środku zimy. Kasina jest ładna przez cały rok. Chociaż to w środku ciężkiej zimy przypomina starą wieś z obrazka - widać tylko światła w oknach i można pomyśleć, że ten skrzący się w czasie pełni śnieg zalega na strzechach drewnianych domów uszczelnionych gliną i słomą.

Zimą, kiedy ludzie częściej przesiadują "po domach", jak wysiądzie się na przystanku PKS i autobus odjedzie, to słychać ciszę. Z rzadka tylko odezwie się las, zaszczeka pies przy budzie, czy rozlegnie się bardziej niepokojący dźwięk watahy dopadającej sarnę czy zająca (jak wiele innych wsi mamy problem z psami wyrzucanymi przez mieszczuchów z aut; ludzie je przygarniają, ale z rzadka karmią, czy głaszczą, przez co dziczeją). W takich chwilach można pomyśleć, że zaraz drogę przebiegnie jeleń czy wilk, ale to mylące. Zwierzętom przecięto szlaki komunikacyjne, wokół każdej góry budując drogi. Przestały pojawiać się niedźwiedzie i wilki, a potem reszta większych leśnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że można u nas spotkać myśliwych i kłusowników, których darzę szczerym uczuciem nienawiści. Polują na sarny, lisy, dziki i zające. Zdarza się bowiem niestety, że zwierzęta przechodzą z góry na górę. Kiedyś nawet, jak byłam mała, helikopter latał nisko i szukał miśka z parku narodowego. Ponoć strażnicy znaleźli go szybciej niż źli ludzie.


Beskid Wyspowy jest mało atrakcyjny turystycznie nie tylko dlatego, że jedną niewysoką górę od drugiej oddzielają przełęcze i godziny marszu, ale też przez to, że ciężko w nim skryć się przed cywilizacją. Na południe i wschód od Kasiny jest z tym łatwiej - w stronę Gorców i Beskidu Niskiego. Żartuję trochę, że u nas nie można się zgubić. Zbyt często słychać hałas ludzi i aut.  Trzeba się niezwykle postarać, by nie dotrzeć do cywilizacji. Prędzej czy później wyjdzie się na jakiś dom a nawet drogę czy spotka się człowieka. Czyli nawet jak się zgubimy, szybko odnajdziemy się w sytuacji. Chyba, że jest noc. Lepiej zakarbować sobie w pamięci, że nocą nie należy się u nas włóczyć. Żart z gubienia kończą się, kiedy ktoś z zewnątrz chce odnaleźć konkretny dom lub człowieka. Spróbujcie kiedyś znaleźć Kapitana Kanapkę w Kasinie Wielkiej. Nie ma nazw ulic, komunikacji miejskiej, ulicznych latarń. Są tylko dość wąskie drogi, domy, którym numery przydziela się w kolejności rejestracji budynków w urzędzie i nazwy osiedli, np. Chęcie, Kubowicze, Kowale. A wieś rozciąga się przecież na kilka kilometrów! Bez podstawowych danych to jak szukanie igły w stogu siana.


Wieczorem ciężko kogoś spotkać, chyba że wraca z lokalnego baru (pozdrawiam serdecznie właścicieli "Baru pod Cyckiem", znajdującego się co prawda we wsi Gruszowiec, ale tylko kilka metrów od granicy z Kasiną). Przy okazji, instynkt dobrze wam podpowiada: do baru na posiadówę przy alkoholu lepiej iść z kimś kogo stali bywalcy znają.
Czas spędza się raczej w domu. Nie ma dostępu do wysokiej kultury, chyba że przez Internet albo na wycieczce w Krakowie. Co zatem jest, oprócz lokalnego baru? Ze trzy inne bary, dwa kościoły, w tym jeden zabytkowy, remiza strażacka (zabawy weselne muszą się przecież gdzieś odbywać), muszla koncertowa (Dni Kasiny, przeglądy orkiestr itp.), ośrodek zdrowia, szkoła podstawowa, gimnazjum, biblioteka, izba pamięci, wyciąg narciarski, część najwyżej położonej linii kolejowej w Polsce (budynek stacji grał Kraków Płaszów w "Liście Schindlera"), klub sportowy, kilka boisk (w tym Orlik), katolicki ośrodek wypoczynkowy, trochę sklepów i gospodarstw agroturystycznych.


Z ciekawostek: pola, domy i części lasów również mają swoje nazwy, tak jak osiedla. Zapotoce, Wspólne, Possana, Z teta izby, Z końca, Spode drogi, Płoscany...
Mówi się u nas po kasińsku. To nie jest gwara. Jak ktoś tęskni za językiem Tetmajera to niech się na Podhale wybierze. My jesteśmy zaliczani do Zagórzan, zdaje się. Język, którym posługujemy się na co dzień, to po prostu niedbała polszczyzna. Z rzadka tylko usłyszeć można coś charakterystycznego, góralskiego. Za to, jako że ludzie już od dawna musieli jeździć za pracą, mamy mieszkańców, którzy dogadają się z góralem podhalańskim, Ślązakiem, czy Kaszubem.
Aha! W Kasinie mówi się "na pole", a nie "na dwór". Nie po to była rabacja, żebyśmy znowu musieli na dwór do jaśnie pana po łaskę chodzić.


Z najważniejszych rzeczy chyba tyle. To, o co mi chodzi, to oczywiście Wasze pieniądze i zainteresowanie. Przyjedźcie kiedyś do Kasiny. Namówcie na wycieczkę swoich znajomych. Dzięki temu rozwinie się baza turystyczna, zakładane będą lokalne biznesy, będzie jeszcze ładniej, bo warto będzie o otoczenie dbać, ludzie przestaną kłócić się o miedze, więcej rodzin będzie wysyłało dzieci do porządnych szkół i na studia... Cały łańcuch pozytywnych zdarzeń!

poniedziałek, 11 października 2010

Podlasizm

Zielone płuca Polski - tak nazywamy ten region. Od Suwałk, przez Białystok i Łomżę po Siemiatycze. Podlasie to znane nam dosyć dobrze - przynajmniej z nazw - województwo. Puszcza Białowieska, Biebrza, Wigry, Narew, Suwalszczyzna, Puszcza Knyszyńska, Rospuda. Albo też: Browar Dojlidy, Żubrówka, Łomża Niepasteryzowane, Łaciate, Mlekovita, sękacz, pampuchy, mrowisko, babka ziemniaczana, kartacze. Znane? Pewnie, że tak. Okazuje się jednak (wpadło mi niedawno w ręce opracowanie badań dotyczących skojarzeń z regionami, ale nie pamiętam co to było i nie mogę znaleźć), że Polakom Podlasie kojarzy się tylko z kilkoma produktami, z kolorem zielonym i z biedą. Polska "B": brak nadziei na lepsze jutro.

Trzeba rozruszać ten region - tak, żeby jego mieszkańcy nie tęsknili za powrotem wielkiego przemysłu. Kluczem do rozwoju powinno pozostać rolnictwo, turystyka, browary i gorzelnie. Trzeba tym ludziom dać/przywrócić wiarę w siebie, trzeba dać im wsparcie.
Trzeba? Pewnie, że tak.
Kto ma to zrobić? My: ja, Ty, Wy, oni.
Ciągle słyszę tylko, że nie mamy dużych pieniędzy i nic nie możemy. Tyle tylko, że wielkie pieniądze już się pojawiły - unijne. Każdy z nas może zaś przeprowadzić chociaż jedno: zamiast jechać na urlop do Tunezji, na Bahamy, czy w Alpy może jechać na Podlasie. Że nie ma tam nic ciekawego?


Poszukajcie - tam jest mnóstwo interesujących rzeczy. Wszystko pośród względnego spokoju, doskonałej kuchni, dosyć sympatycznych ludzi, no i pięknej melodii charakterystycznego zaśpiewu. Nie zapominajmy też o tym, że dzięki przemytowi - do niedawna rozwiniętemu na dużą skalę - i uwarunkowaniom historycznym, Podlasie stanowi nasz pomost ze Wschodem. Wykorzystajmy to doświadczenie mieszkańców i pomóżmy im odbudować legalne kontakty handlowe. Dysponujemy najpotężniejszą bronią obywateli demokratycznego państwa z gospodarką rynkową: pieniędzmi. Kupujmy produkty nie tylko z naszego regionu, ale i z Podlasia. Dajmy jego mieszkańcom coś realnego i policzalnego. Dlaczego? Bo warto. Nie tylko dla idei, ale dla korzyści gospodarczych. Zasobniejsi mieszkańcy Podlasia będą wymagać mniej zapomóg, będą płacić podatki, a na urlopy będą wybierać się w inne rejony Polski.

Wszystko jest możliwe: chciałabym pewnego dnia - raczej prędzej niż później - zobaczyć uśmiech szczęścia na twarzach mieszkańców Łap.

Na tym właśnie zasadza się doktryna podlasizmu. Wydaje się idealistyczna i głupia? W takim razie spróbujcie wymyślić coś praktyczniejszego i mądrzejszego, co każdy z nas będzie mógł zastosować niemalże z dnia na dzień.

wtorek, 13 lipca 2010

Walka o pokój

Wyrazy mogą pojawiać się w naprawdę dziwnych związkach. Spójrzmy na takie sformułowanie: "walka o pokój". Spotykamy je w języku polityki, ekonomii, religii. Wojskowi i rządowi propagandyści również używają tej zbitki słownej.

11 lipca 2010 roku w RPA piłkarskie drużyny Hiszpanii i Holandii bardzo dosłownie wzięły sobie do serca walkę. Niektóre starcia na boisku wyglądały naprawdę paskudnie. Jak napisał jeden z internautów, porównując zdjęcia "słynnych" fauli z finału 2006 i z tego niedzielnego: co mundial, to udoskonalanie niechlubnej techniki.

W Polsce ukazało się już kilka ciekawych artykułów na temat tego, jak mistrzostwa mogą wpłynąć na sytuację w Hiszpanii. Zagadnienie rozważa się od strony politologicznej, ekonomicznej, kulturowej. O co chodzi? O to, że Hiszpania jest podzielona.

Po próbie budowy IV RP, katastrofie smoleńskiej i wyborach prezydenckich 2010 roku może się Polakom wydawać, że nasze społeczeństwo jest podzielone. To znaczy, iż - na szczęście - nie mamy pojęcia o tym, czym są naprawdę poważne różnice. Kiedy czyta się niektóre relacje polskiej himalaistki, Kingi Baranowskiej (choćby tę z trwającej właśnie wyprawy na K-2), może rzucić się w oczy nazwa "Droga Basków". Otóż Himalaiści z hiszpańskimi paszportami niekoniecznie są Hiszpanami. Mogą być Baskami, czy Katalończykami. To dlatego sukces hiszpańskich piłkarzy jest tak wielki. Ponieważ obok "królewskich" z Madrytu, grali Katalończycy z Barcelony, Andaluzyjczycy z Sewilli, a także przedstawiciele kilku innych regionów. Dziennikarze największych hiszpańskich mediów, prowadząc relacje ze stadionu "Soccer City" w Soweto, z przejęciem mówili o tym, że tego dnia istnieje jedna Hiszpania, a politycy powinni uczyć się od piłkarzy i - przede wszystkim - od trenera del Bosque, jak należy wygrywać z największymi podziałami.

Hiszpanie różnią się nie tylko narodowościowo. Dzielą ich też: ocena historii XX wieku, wyznania religijne, podejście do laicyzacji państwa, pomysły na rozwój gospodarczy. Tak naprawdę to wszystko ginie w pomroce dziejów, gdzieś pomiędzy Rzymianami, Wizygotami, Arabami i chrześcijańskimi państewkami, które dokonały rekonkwisty. Ważnymi punktami w tym całym zamieszaniu są Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński, którzy wygnali z kraju Arabów (przy okazji również Żydów) i zjednoczyli dwie silne prowincje: Kastylię z Madrytem i Aragonię z podległą jej Barceloną. Te dwa wielkie ośrodki, wokół których budowano Hiszpanię, były jeszcze kilkakrotnie jednoczone i rozdzielane. Od czasów demokratyzacji, ponad 30 lat temu, zapowiadał się kolejny podział.

Zmieńmy na chwilę otoczenie. W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ostatni jeńcy wojenni (oficjalnie) wrócili z łagrów do Niemiec Zachodnich. Od kilku lat ich kraj starał się podnieść z upadku, co znamy pod hasłem "cudu gospodarczego Ludwiga Erhardta". Jednak potrzeba było czegoś jeszcze, oprócz reformy walutowej i rządowych zabiegów na rzecz uwolnienia przedsiębiorczości. Czegoś, co pokazałoby Niemcom, że przed nimi otwiera się jasna przyszłość bez nazistowskiej skazy. Tym czymś stał się tzw. cud z Berna: pokonanie przez niemiecką drużynę piłkarską legendarnej reprezentacji Węgier i zdobycie tytułu mistrza świata w 1954 roku.
Ekipa zwycięzców wracała z mundialu w Szwajcarii specjalnym pociągiem. Na trasie jego przejazdu czekało na piłkarzy wiele tysięcy ludzi. Kolejne tysiące słuchały relacji w radiu, czytały o swych bohaterach w gazetach. Dzisiaj sugeruje się, że niemieccy reprezentanci mogli wtedy zwyciężyć dzięki stosowaniu dopingu. Czy to coś zmienia? Owszem, szkoda wspaniałej drużyny węgierskiej, ale najważniejsze jest to, czym wygrana stała się dla zwycięzców. Społeczeństwo Niemiec Zachodnich uwierzyło w sukces. To był cud przywróconej nadziei. Historia zna jeszcze kilka takich przypadków. Właśnie dlatego wielu komentatorów z uwagą przygląda się teraz hiszpańskiej fieście.

Mam nadzieję, że niedzielna wygrana stanie się dla większości Hiszpanów "cudem z Johannesburga".

PS
Andaluzja, Estremadura, Asturia, Kastylia, Nawarra, Walencja, Katalonia, Madryt, Barcelona, Bilbao, Grenada, Kordoba – znam te wszystkie nazwy. Kojarzę miasta i regiony. Trochę wysiłku i przypominam sobie różne fakty z historii Hiszpanii, targające nią zawieruchy dziejowe. Najlepiej znam XX wiek, z racji specjalizowania się w naukach politycznych. Upadek znaczenia międzynarodowego (m.in. wojna z USA), republika, wojna domowa, Franco, przywrócenie monarchii, próba zamachu stanu, bohaterski król...




I konie - Andaluzja to podobno kraina zaklinaczy koni.