Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dobro. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dobro. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 marca 2013

"Dear Jessie"

Co prawda różowe słonie kojarzą mi się głównie z jednym z uczniów mojego liceum, który zażył coś przed lekcją i z ostatniej ławki oglądał - w zależności od relacji - słoniki bądź też helikopterki latające nad panią profesor polskiego, jednak nadal uważam, że do przywołania fantastycznego towarzystwa wystarczą filmy, książki, komiksy, piosenki, czyjaś historyjka oraz dobry sen. Wtedy i bohaterowie "Dziadka do orzechów" się zjawią i towarzysze Piotrusia Pana, i taniec z Księżycem, i słoniki, i nawet wrota do świata pełnego dobra. Trochę jak w sklepie z zabawkami napotkanym na jednym z lotnisk, po którym to przechadzały się i latały różne konstrukcje, czasem - niesubordynowanie - wpadając pomiędzy śpieszących się pasażerów. O! Jak w cudownym emporium pana Magorium.

Nastał kolejny piękny dzień. Zapraszam do spędzenia go tak, by w nagrodę przyśniły nam się cuda z "Dear Jessie".


It's magic!

niedziela, 24 lutego 2013

Litzmannstadt

Czasem tęsknota za historyczną wielkością, czy cudem gospodarczym, mogąca tłumaczyć fenomen używania przez Polaków niemieckojęzycznych nazw polskich miast, kryje w sobie nazistowską pułapkę.

Może i "Danzig", "Posen", czy "Breslau" brzmią atrakcyjnie, kusząc niczym okręty dumnej Hanzy, wystarczy jednak uświadomić sobie, że takie ich nazwy widnieją na starych mapach. Różnie to przecież w historii bywało. Łódź, chociaż prawa miejskie uzyskała od biorącego kąpiel w balii Władysława Jagiełły, bardzo długo nie odgrywała istotnej roli w dziejach. Obcojęzyczne nazwy miasta nie są więc raczej używane przez Polaków. Oprócz tej jednej jedynej, kojarzącej się z gettem. "Litzmannstadt". Jako miejscowość o tej nazwie Łódź wystąpiła tylko raz w swojej historii, pomiędzy 1940 i 1945 rokiem.


Karla Litzmanna tytułowano Lwem z Brzezin. To od nazwiska tego człowieka Łódź wzięła swe nazistowskie miano.

Szukając informacji o tym, co działo się w okolicach mojej rodzinnej miejscowości, Kasiny Wielkiej, w czasach I i II wojny światowej, natrafiłam na takie nazwisko: Josef Roth Freiherr von Limanowa-Łapanów. To też Lew, tyle że spod Limanowej. W czasie I wojny światowej sprawnie przeprowadził tam atak na rosyjskie pozycje. Tak jak Litzmann był świetnym dowódcą frontowym, sztabowcem i szkoleniowcem. Obu oficerów wyraźnie różni jednak to, że austro-węgierski bohater był opisywany przez swoich zwierzchników mniej więcej jako "miękki", bo przywiązujący wagę do minimalizowania strat po obu stronach, a Brandenburczyk był twardym nacjonalistą, który chciał "oczyszczenia" wielkich Niemiec z wrogich elementów.

Karl Litzmann do wojska wstąpił niedługo po wojnie austriacko-pruskiej, w 1867 roku. Brał udział w wojnie z Francją (1870-1871), w której zasłużył na Żelazny Krzyż. Pod koniec XIX wieku dostał się do sztabu generalnego, gdzie miał okazję pracować z wychowankami Moltkego starszego. Potem szefował akademii wojskowej w Berlinie. Na początku XX wieku był już generałem i mógł przejść na zasłużoną emeryturę. W 1914 roku został z niej ściągnięty, by dowodzić na froncie.

W pierwszych miesiącach wielkiej wojny na froncie wschodnim Niemcy zatrzymali ofensywę rosyjską na Prusy. Co prawda Rosjanom nieco lepiej szło w walce z Cesarstwem Austro-Węgierskim, ale nie udało im się osiągnąć wszystkich wyznaczonych celów. Na listopad i grudzień zaplanowali więc przełamanie frontu mniej więcej pośrodku współczesnej Polski, a także w pobliżu Krakowa. Niemcy i Austriacy uprzedzili jednak Rosjan atakując na terenie dzisiejszego województwa łódzkiego. W walkach zginęło około 200 tysięcy żołnierzy obu stron konfliktu.

Zimą 1914 roku podległe Litzmannowi oddziały zostały w okolicach Łowicza odcięte od reszty sił niemieckich. Generał nakazał marsz w kierunku Brzezin. Tak jak dowódcy sił rosyjskich z tamtego rejonu nie posiadał zbyt wielu informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika. To jeden z czynników, który dopomógł Niemcom. Litzmannowi udało się przebić przez linie rosyjskie, niszcząc przy tym kilka dużych jednostek. Odznaczono go, nazwano Lwem z Brzezin, doceniono wspaniałą wiedzę wojskową sprawdzoną w praktyce. Mógł spocząć na laurach, spisać wspomnienia, cieszyć pokojem. Musiał przecież widzieć, jak wojna okalecza, jaka jest straszna. Ale niewiele humanizmu wyniósł z tej lekcji. Wybrał inną drogę. Po wojnie zaangażował się politycznie. Od 1930 roku był członkiem NSDAP. 19 grudnia 1932 roku jako najstarszy deputowany, a więc marszałek senior, otwierał posiedzenie Reichstagu. Tego samego, dzięki któremu naziści przejęli władzę. Zmarł w 1936 roku, miał więc jeszcze okazję słyszeć o "sukcesach" w postaci ustaw norymberskich, obalania kolejnych postanowień traktatu wersalskiego, dążenia do konfliktu. Wszystko, co do tamtej pory wcielili w życie Hitler i jego zwolennicy, było zgodne z przekonaniami Litzmanna.

Zatem w 1940 roku rozbudowujący Rzeszę na wschód Niemcy złożyli generałowi piękny - swym zdaniem - hołd, nadając dużemu miastu, bliskiemu miejsca jego zwycięstwa, nazwę Litzmannstadt.


Różne były wojenne i powojenne tłumaczenia. Za wyjaśnianie brali się psycholodzy, artyści, naukowcy, politycy, historycy i inni. Był eksperyment więzienny Zimbardo, sprawdzanie granic posłuszeństwa przez Milgrama, były i inne badania. Większość Niemców, Austriaków i obywateli innych krajów, współpracujących ze zbrodniczym systemem, tłumaczyła się tym, że nie wiedziała a nawet jeśli wiedziała to przecież trzeba było wykonać rozkaz, panował pruski dryl, karą za sprzeciw była śmierć, na tym polegała ich praca, inni też tak robili...

Mimo wszystko dość łatwo przyjąć wyjaśnienia o wykonywaniu rozkazów, niewiedzy, strachu. Nie przypominam sobie z czasów szkolnych żadnego podręcznika, w którym mowa byłaby o tzw. dobrym Niemcu. A jeszcze o żołnierzu? Kto to słyszał! Przecież żołnierze (ale nie tylko - urzędnicy też) składali przysięgę na wierność Hitlerowi, a nie państwu, czy porządkowi prawnemu. Tak dosyć zwyczajnie, pojedynczo i całymi oddziałami, składali tę z gruntu podejrzaną przysięgę. Na początku próbowali ominąć rytuał, ale co to były za próby, skoro jednak się ugięli. Dalej było już z górki. W każdym razie - o Wilmie Hosenfeldzie i owszem, wiedziałam, dzięki filmom, ale to jeden przykład. Trochę mało jak na kilkanaście milionów niemieckich żołnierzy i kilkadziesiąt milionów cywilów.

Timothy Snyder w jednym ze swoich tekstów napisał o tym, że to było wtedy normalne. Tak jak teraz dla nas normalne są pokój i demokracja, tak wtedy dla części Europy normalne były autorytaryzm, nacjonalizm, rasizm. W Niemczech normalny stał się nazizm.

Kiedy czytałam wspomnienia Philippa von Boeselagera o tym, jak brał udział w spisku 20 lipca, nie mogłam uwierzyć, że żyjąc do 2008 roku cały czas uważał, że w czasie wojny postępował słusznie i bronił swoich wyborów życiowych w standardowy sposób (taki był rozkaz, pruska kultura wojskowa itp.). Czuł się aż tak normalnie, że będąc oficerem Wehrmachtu zauważającym zbrodnie na terenach podbitych napisał w tej sprawie list do zwierzchników i uznał, że zrobił wszystko, co mógł w tej sprawie. Zaangażował się też w spisek mający na celu pozbawienie Hitlera życia. Należy jednak pamiętać, co było celem tego spisku. Nie radykalna zmiana systemu i przerwanie łańcucha okrucieństwa. Celem była zmiana przywództwa, ponieważ doprowadzenie do władzy wojskowych mogło poskutkować wygraną przynajmniej na froncie wschodnim.

Prosta odpowiedź jest taka, że Niemcom żyło się wtedy lepiej. Z nazwiskiem Hitlera wiązali zakończenie kryzysu gospodarczego. Jak mogli sprzeciwiać się czemuś, co przyniosło pracę, stabilizację, rozwój ekonomiczny i co sprawiło, że poczuli się silnym narodem? No i jeszcze te podboje, które aż do Stalingradu kojarzyły się niemalże z wielką przygodą.

Mimo, że pokładam wielkie nadzieje w edukacji, to rzeczywistość jest raczej niewesoła. Oczywiste jest, że to może się powtórzyć. Jeśli dojdzie do zbiegu wystarczających okoliczności. Gdyby, na przykład, trudności gospodarcze jakie odczuwamy potrwały dłużej, gdyby się pogłębiły, gdyby zagroził nam głód, ilu z nas odmówiłoby poparcia politykom obiecującym niemal natychmiastową poprawę, tyle tylko, że kosztem - dajmy na to - nieprawdziwych Polaków?


Jakże pocieszające jest to, że wśród Niemców, Austriaków i obywateli krajów kolaborujących z III Rzeszą znajdowali się i tacy, którzy sprzeciwiali się nazizmowi. Możliwe było niepodążanie za tłumem, zdobycie się na pomaganie innym wbrew otoczeniu, podejmowanie ryzyka i przezwyciężanie bierności. Nie było tych ludzi wielu, ale byli. I w wojsku i w cywilu.

Anton Schmid służył jako sierżant w Wehrmachcie. Tak zwany zwykły człowiek, niepochodzący z arystokracji niezawodowy wojskowy, rzemieślnik, który zdawał sobie sprawę z tego, że nie może zbyt wiele. Za to chciał pozostać przyzwoitym człowiekiem. Pod koniec swojego życia służył w Wilnie, gdzie wyrabiał Żydom z getta odpowiednie papiery i wysyłał ich w mniej niebezpieczne rejony, np. do Generalnego Gubernatorstwa. Pomagał też żydowskiej organizacji podziemnej. Za zdradę został stracony w 1942 roku. W czasie procesu Adolfa Eichmanna zrelacjonowano działalność Schmida. Potem uczczono jego pamięć chwilą ciszy. Bardzo wymownej ciszy.

W lipcu 1942 roku Albert Battel, oficer Wehrmachtu, przed wojną prawnik, przekonał swego zwierzchnika, Maxa Liedtke (w cywilu dziennikarza), żeby pracujących dla ich jednostki Żydów z przemyskiego getta wziąć pod opiekę. Nakarmiono ich i zakwaterowano na terenie wojskowym. Zamknięto też most, którym siły SS mogłyby próbować odbić Żydów. Interweniował w tej sprawie sam Himmler, rozkazując przenieść zdrajcę do jednostki frontowej. Wbrew jego intencjom Battel wojnę przeżył i wrócił do ojczyzny. Liedtke miał mniej szczęścia - zmarł w radzieckiej niewoli. Taki los spotkał też znanego z uratowania Władysława Szpilmana Wilhelma Hosenfelda.

Żołnierz, prawnik i przede wszystkim policjant, Klaus Ernst Hornig, dowodząc małym oddziałem porządkowym na wschodzie, nie wykonał rozkazu zastrzelenia rosyjskich jeńców wojennych. Zamknięto go za to w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, gdzie doczekał końca wojny.

Inżynier, a w Wehrmachcie major, Karl Plagge, przez kilka lat ratował przed śmiercią litewskich Żydów. W krytycznych miesiącach transportów do obozów wydał odpowiednie papiery o niezbędności dla wysiłku wojennego III Rzeszy ponad tysiącowi mieszkańców getta w Wilnie. Potem powiadomił ich też o zbliżającej się akcji likwidacyjnej. Do końca wojny udało mu się ocalić kilkaset istnień ludzkich. Sam również przeżył i wrócił do ojczyzny.

Takich wojskowych, o których wiadomo, było ponad stu.

Innym bohaterem był hrabia Helmuth James von Moltke, pochodzący ze znanego arystokratycznego rodu. Życiem zapłacił nie za ratowanie ludzi przed zagładą, czy zamach na wodza. Odpowiedział za intelektualną pracę, z której skorzystali później, między innymi, twórcy wspólnej Europy. A także za przekazywanie aliantom informacji o zbrodniach.
Niezdolny do służby wojskowej pracował w dowództwie Wehrmachtu i w służbach Canarisa. Tam dowiedział się o obozach i Einsatzgruppen. To między innymi on przemycał za granicę ulotki Białej Róży, które później alianci zrzucali nad terytorium Niemiec. W 1940 roku w jego majątku powstał Krąg z Krzyżowej, skupiający dosyć wąską grupę podobnie myślących intelektualistów. Nazwę temu niezwykłemu jak na ówczesne czasy niemieckiemu ugrupowaniu liberalnemu i demokratycznemu nadało Gestapo podczas przesłuchań członków grupy w latach 1944-1945. Przedstawiciele Kręgu uważali, że jeśli Hitler ma upaść, to tylko w wyniku działania niemieckiego społeczeństwa i w imieniu tego społeczeństwa ma być osądzony i skazany. Sam Moltke był pacyfistą i stał na stanowisku, że wojna powinna zostać natychmiast zakończona. Na wszystkich frontach.

Oprócz działalności Oskara Schindlera, Białej Róży, czy Kręgu z Krzyżowej, a więc czegoś przemyślanego i zorganizowanego, były spontaniczne akcje cywili. Margarethe von Trotta w 2003 roku pokazała światu film "Rosenstrasse". Ktoś nazwał go obrazem "niemego buntu". Bunt należał do Niemek z Berlina, których żydowskich mężów z dnia na dzień zamknięto pod strażą. Mieli być "deportowani", ale ich żony-Aryjki w to nie uwierzyły. Mroźną zimą 1943 r., głównie w ciszy - z rzadka tylko wznosząc śmiałe okrzyki - nie ustępując władzom ani na krok, wytrwały przed budynkiem, w którym uwięziono ich mężów. Ugiął się przed nimi sam Joseph Goebbels, faktyczny zarządca stolicy. Trwają spory, czy ugiął się, czy też raczej element uwolnienia od początku wpisany był w jego rozkaz o deportacji ostatnich berlińskich Żydów. Goebbels chciał uczynić przyszłą Germanię "Judenfrei", ale bał się społecznego niezadowolenia i protestów. Dlatego na początku marca 1943 roku, po militarnej i propagandowej porażce jaką była przegrana von Paulusa pod Stalingradem, kazał przetrzymywanych Żydów zwolnić i przywieźć z powrotem kilkudziesięciu innych, wywiezionych już do Oświęcimia. Cichy protest kobiet z Berlina – wśród nich tych z Rosenstrasse – udowodnił ludziom, którzy o nim wiedzieli, że można było wpływać na władze Rzeszy, sprzeciwiać się ich decyzjom. Tamte kobiety nie zgodziły się rozwieść ze swymi ukochanymi, a tylko wtedy, w świetle nazistowskiego ustawodawstwa, można było wysłać ich na wschód. Podobnych do Rosenstrasse miejsc było w czasie tych kilku dni przełomu lutego i marca 1943 roku więcej – protestowało przed nimi około 6 tysięcy ludzi, w różnych częściach miasta. Berlińczycy musieli zauważyć, że coś się dzieje.

John Rabe zapisał się do NSDAP w dobrej wierze. Jako przedstawiciel Siemensa na Dalekim Wschodzie nie wiedział, co dokładnie działo się w Europie. Wierzył w to, co było napisane w programie partii i o czym informowała propaganda. A zarówno w programie, jak i propagandzie przywiązywano wielką wagę do ekonomii. Pisano o obowiązku pracy (i jej zapewnienia przez państwo), zakończeniu kryzysu, budowie państwa socjalnego, nacjonalizacji przemysłu. Była mowa o potrzebie wycofania się z ustaleń wersalskich, budowie wielkich Niemiec i rasizmie, jednak z daleka najważniejsze wydawało się podniesienie standardu życia Niemców. Jako solidnemu biznesmenowi Rabemu musiało to odpowiadać.
W 1937 roku do Nankinu, w którym przebywał, zbliżała się japońska ofensywa. Ostatni obcokrajowcy jacy zostali w tym mieście zaczęli tworzyć strefy bezpieczeństwa dla chińskich cywili. Poprosili Rabego, by jako reprezentant sojusznika Imperium Japońskiego został szefem tego przedsięwzięcia. Dziwnie to brzmi dla Europejczyka, ale John Rabe pomógł uratować ponad 200 tysięcy Chińczyków dzięki odznace NSDAP i flagom ze swastyką.
Rabe, razem z pozostałymi obcokrajowcami, dokumentował też masakrę nankińską. W związku z tym, co zobaczył, napisał do Hitlera z prośbą o interwencję u sojuszników, aby japońscy generałowie poskromili swoich żołnierzy. List pozostał bez odpowiedzi.
Po powrocie do Niemiec w 1938 roku Rabego odwiedzili gestapowcy. Zabronili mu opowiadać o tym, co działo się na wschodzie, odebrali pamiętniki.
Po wojnie cichemu bohaterowi groziła wywózka na Syberię, ale na szczęście przejęli go Anglicy i to w ich strefie pozytywnie przeszedł proces denazyfikacji. Paczki z pomocą, w związku ze złą sytuacją materialną w jakiej znalazła się jego rodzina, przesyłali mu wdzięczni Chińczycy.


Czasem niemiecka kinematografia pokazuje cierpienia Niemców z czasów II wojny światowej i okresu powojennego. Wysiedlenia, ucieczki, wypędzenia, gwałty, rabunki, bombardowania ("Anonyma - kobieta w Berlinie", 2008, Max Färberböck; "Drezno", 2006, Roland Suso Richter; "Ucieczka", 2007, Kai Wessel). Trudno przyjąć tę perspektywę Niemców-ofiar. Powojenna kinematografia polska i światowa przyzwyczaiła Polaków do widoku dobrych aliantów i złych - zwykle głupich - Niemców. Chociaż i ona zaskakuje, na przykład ukazując oficerów Wehrmachtu ze spisku 20 lipca jako rycerzy bez skazy ("Walkiria", 2008, Bryan Singer).

W filmach pokazuje się też Niemców otwarcie występujących przeciwko III Rzeszy. Zastanawiałam się nad tym, czy dzięki obrazom o cierpieniach czy sprzeciwie nasi sąsiedzi próbują wybielać swoją historię. Może tak być. Co więcej, oni to mogą robić nawet poprzez filmy o Hitlerze. Dlatego oglądając "Upadek" warto pamiętać, że wśród przedstawionych na ekranie bohaterów niewielu było takich, którzy nie mieli zbrodni na sumieniu. Ale z drugiej strony, czemu Niemcy mieliby nie pokazywać wypędzonych, skrzywdzonych, tych, którzy o niczym nie wiedzieli, opozycjonistów? Mają na to pieniądze, pomysły i najwyraźniej również zwykłą potrzebę tworzenia takich filmów. Reżyser "Sophie Scholl - ostatnie dni" z 2005 roku, Marc Rothemund, wspomniał w jednym z wywiadów, że zainteresował go przypadek jego własnej babci, która nie była zbrodniarką, ale jako mistrzyni olimpijska w pięcioboju była sponsorowana przez nazistów i w spokoju przeżyła wojnę: "Dlatego tak ważną postacią jest w >Sophie Scholl< urzędnik, który przesłuchuje Sophie. Dzięki jego postaci dowiedziałem się sporo o moich dziadkach. Interesowało mnie, w jaki sposób zostawało się wtedy nazistą. Nie mordercą, lecz po prostu oportunistą".



W jednym z listów do żony Helmuth James von Moltke napisał:
Czy mogę wiedząc o tym, spokojnie siedzieć przy stole i pić herbatę w moim przytulnym mieszkaniu? Czy nie staję się przez to współwinny? Co ja powiem, gdy kiedyś zapytają mnie: a co ty wtedy robiłeś?


Jeśli już łodzianie mają potrzebę wyróżnienia się, to niech nazywają swoje miasto "polskim Manchesterem", "Boat City" albo siedzibą "Lodzermenschów". A nazwę "Litzmannstadt" niech przykryje archiwalny kurz.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lwy


Odwaga, prawość, waleczność, współczucie, dobro. Nieprzypadkowo otrzymałam kiedyś w prezencie szalik z herbem Gryffindoru, chciałoby się rzec. To jednak nieprawda. Po prostu - z uwagi na to, że nosiłam okulary, przyznawałam się do czytania książek J.K. Rowling i miałam krótkie włosy - nazywano mnie Harrym lub Harrym Potterem. Ciekawe były to czasy.

"Harry Potter" to seria dla dzieci i młodzieży, ale jak to z wieloma tworami kultury bywa: dorośli też się w tym nieźle odnajdują. Nazywa się to postmodernizm. Dzieci bawią się na "Shreku", bo to sympatyczna bajka. Dorośli na tym samym filmie pękają ze śmiechu, bo odnajdują różne tropy funkcjonujące w kulturze. Jeśli tych związków nie znajdziemy, to i tak pozostaje nam radość z odbioru bardzo dobrego filmu.

Do niedawna drażniła mnie przemoc obecna w opowieściach dla dzieci. Dlaczego? Wolałabym, żeby jej tam nie było. Dzieci powinny mieć przecież radosne dzieciństwo. To takie zaprzeczanie rzeczywistości, bo przecież nie da się trzymać ludzi pod kloszem. To niemożliwe i już.

Autor "Opowieści z Narnii" nie miał dzieci. Jest jednak taka wspaniała scena w filmie "Cienista Dolina" Richarda Attenborough (oczywiście wiemy, że kino to nie rzeczywistość): Clive Staples Lewis je obiad albo kolację z innymi profesorami Oxfordu. Jeden z kolegów pyta, jak Lewis mógł napisać popularną książkę dla malców, nie znając się na nich (nie posiadając Lewisiątek). Na co, zupełnie spokojnie, C.S. Lewis odpowiada: "To proste - sam byłem dzieckiem".

Pamiętacie, jak zaczyna się pierwsza część "Opowieści"? Wydaje mi się, że od podróży pociągiem małych Anglików wywożonych z bombardowanego przez Niemców Londynu. Kiedy po raz pierwszy czytałam "Opowieści", nie zrozumiałam tego odwołania do wojny. Dziwiła mnie też cała przemoc obecna w tej książce. Na przykład kilkuletnia dziewczynka biega po polu bitwy z eliksirem uleczającym, a jej starszy brat w tym samym czasie zabija przeciwników, czemu z uznaniem przygląda się Aslan. Nie da się ukryć, że źle się czułam z tym, iż mój ukochany władca zjada swoich przeciwników. Na szczęście niedługo potem obejrzałam film o Parku Narodowym Serengeti, z którego dowiedziałam się krwawej prawdy o lwach.

Znamy to z "Władcy Pierścieni", "Wiedźmina", czy "Króla Maciusia I": przemoc, cierpienie i zło zawsze będą w kulturze obecne.

Podobnie jest z "Harrym Potterem": z książki na książkę więcej przemocy, zła i ofiar. Staram się to jednak opuszczać. Dla mnie przynajmniej Gryfoni są dobrzy. Odważni, prawi, szlachetni, godni zaufania mimo lekkiego postrzelenia, pomocni, no i waleczni duchem, a nie ręką trzymającą miecz. W mojej pamięci, w której żyją czarodzieje z Hogwartu, Gryfoni są wręcz nudni. Skoków adrenaliny wywołanych przez nich można spodziewać się co najwyżej przy okazji meczu quidditcha.

Wyobraźnia to potężna broń. Potrafi tworzyć i zmieniać fabuły książek i filmów, sny, wspomnienia. Warto sprawdzić, czy wystarczy energii z niej czerpanej, by zmieniać na lepsze otaczającą nas rzeczywistość.

Gryfoni, naprzód!
 

piątek, 11 listopada 2011

Radość, radość, radość

Wcale nie będzie o Święcie Niepodległości. (Chociaż zamiast małych, brudnych, smutnych flag trzeba by nakazać wywieszanie wielkich biało-czerwonych sztandarów - może to rozweseliłoby nas nieco 11 listopada).

W związku z Dniem Zwycięstwa nareszcie będzie o radości.

Przy czym znowu nieco zirytowałam się, że ktoś inny wyraził lepiej, o czym myślę.
To jednak motywująca, a nie pognębiająca irytacja.


Saturday, 22 October 2011 09:04
Blog www.dangardner.ca

If you followed the news this week, you heard about riots and protests, the killing of a dictator, the suicide of a bullied teenager, and a child ignored by passersby after being struck by a car. A litany of violence and tragedy, in other words. Much like every other week.

What you probably did not hear about was a World Health Organization report which shows that a major decline in the rate of deaths caused by malaria over the past decade saved the lives of an estimated 1.1 million people. Most were young children. That's 300 people a day, every day, for a decade.

That's good news. Spectacular news, even. But the report got far less attention than any of those other stories. Not even the coincidental announcement of a malaria vaccine managed to drag it up from the ranks of forgettable filler.

What's the explanation? Maybe we don't care because the lives saved are those of foreigners far away. But that story about the child came from Foshan, a Chinese city few of us have heard of. Yet plenty were moved to tears by the video images of a toddler writhing in pain while passersby did nothing.

Another standard explanation is "media sensationalism." Journalists and editors want to grow the audience and make money so they go big on violence and tragedy - while waving off a wonderful story about more than a million lives saved.

I've never met anyone who has worked in a newsroom who thinks the reality is that simple, but let's say it is. It doesn't tell us much.

In fact, it only shifts the question slightly: If the media push tragedy and ignore triumph in order to get people's attention, why does it work? Why are people drawn to tragedy and not triumph?

I wrote about this at length in my book Risk but it mostly comes down to basic psychology.

Heaps of research show people have a "negativity bias." People shown pictures of two faces, one smiling and the other frowning, look at the frowning face first and remember it better. Negative words ("sadistic") grab attention faster than positive words ("honest").

Criticisms outweigh compliments.

Evolutionary psychologists suggest "negativity bias" is rooted in how our ancestors responded to information: Good news ("I see no lions") was nice but not urgent whereas bad news ("lion!") demanded immediate attention. Whatever its origins, its pervasiveness is clear. "Good news" may be an oxymoron in the media but that reflects human nature more than greed.

And that's just one factor at work. Another is our profound attraction to emotional stories about individual people, and its flip side - our trouble with numbers.

We understand stories not only intellectually but intuitively. We feel them. They move us. But we can only understand numbers intellectually, and with effort, and they cannot fan the embers of our emotions. This is why, as Stalin supposedly said, "one death is a tragedy but a million is a statistic."

This fundamental human paradigm - good with stories, bad with numbers - is why top-quality journalists routinely translate numbers into stories: They take the statistic, find a representative person, and tell his story.

But notice that this technique doesn't work equally well with positive and negative statistics.

If the malaria fatality rate is rising, the journalist simply has to find a child dying of malaria and tell the reader what she sees. The result will be a surge of emotion and a story that will feel urgent and powerful. But what if the malaria fatality rate is falling? How do you tell the emotionally gripping story of a child who is healthy? She eats breakfast. She goes to school. It's all perfectly ordinary and dull. There's no emotion. And no story.

In this way, the bias toward bad news deepens further. And we get to the point where the death of a single toddler in China can grab worldwide attention while a story about 300 children a day saved from death is all but ignored.

It will shock no one if I say the news is not a complete and accurate reflection of reality. We all know that. Or so we say.

The next time you hear someone bemoaning the state of the world for some reason, ask them why they think that's true. There's a good chance they will cite stories from the news - as if the news is a complete and accurate reflection of reality.

It's not. Happily for us all. There's plenty of tragedy in the world and lots of trends going in the wrong direction. But every day, people are making slow, incremental, positive improvements. Nothing dramatic. But over time, gradually, they add up. And change everything.

That's the story of much of the past two centuries. Slow, incremental economic growth made us the wealthiest people in history. Slow, incremental improvements in public health and nutrition made us the longest-lived people in history.

There's nothing inevitable about any of this. The fight against malaria made huge advances in the mid-20th century but then stalled for three decades, and even lost ground in some regions. But the progress has resumed. And more than a million people are alive as a result.

It's all wonderful, inspiring, and world-changing. Just don't expect to read about it in the news.


PS Polskie tłumaczenie tego tekstu Gardnera znajdziecie na stronie Racjonalisty: "Dlaczego 'dobre wiadomości' to oksymoron".

poniedziałek, 17 października 2011

Totoro


Obejrzałam wreszcie "Tonari no Totoro", czyli "Mój sąsiad Totoro" z 1988 roku. Pierwszy wielki sukces Hayao Miyazaki i jego studia. (Postać Totoro na niebieskim tle pozostaje do dziś znakiem Ghibli.)

Chcę być Totoro!

Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że właściwie to nim jestem. Co prawda brakuje mi jego postury, umiejętności gry na okarynie, mieszkania w środku drzewa, wielkiego brzucha, gęstego, długiego futra, dwóch mniejszych kopii, kociego autobusu, ogonka (tak, zajeżystego ogonka najbardziej mi brakuje), wibrysów... Poza tymi drobnymi szczegółami wszystko się zgadza: często zamiast mówić mruczę i burczę, jak czegoś pilnie potrzebuję to krzyczę, dużo śpię, lubię się obżerać, przyjaznym mi środowiskiem są bajki.

Ciekawe, czy któraś z koncepcji reinkarnacji bierze pod uwagę postaci ze światów alternatywnych. Mnie by zależało na byciu futrzastym Totoro w następnym życiu. W planie minimum natomiast mogłabym zostać jego sąsiadką. Ach! Pospać sobie na takim Totoro!


Taki Totoro ma udźwig:


Teraz najsłynniejszy kadr z "Mojego przyjaciela Totoro":


Na koniec koci autobus. Proszę zwrócić uwagę na myszy sygnalizacyjne:


Nie to, żebym była jakoś wielce niezadowolona z bycia Kanapką, ale tak sobie myślę, że bycie Totoro to moje przeznaczenie.

sobota, 2 lipca 2011

"We are all earthlings"

Wspominałam już, że "Ulica Sezamkowa" i Muppety to kopalnia wspaniałych piosenek?

Przed nami taki oto obraz: prosta scenografia, mająca nawiązywać do gór, łąk, jezior i innych takich oraz kilkanaście muppetowych ptaków, ssaków, gadów, być może ludzi, no i dziwnych, nieprzypominających niczego stworów (byłoby miło, gdyby jednym z nich był Dziub Dziub). Tą sceną muppety wyprzedziły Michaela Jacksona i jego "Earth Song". Czyż to nie urocze?

Piosenkę "We are all earthlings" zawdzięczamy nie tylko muppetowemu chórowi. Słowa napisał Jeff Moss, a muzykę skomponowała Sara Compton.
Some of us have feathers
Some of us have fins
Some of us are furry
And some of us have skins
We swim and hop and slither and leap and soar and run
And we all live together on a planet of the sun

We are all earthlings
We are all earthlings
Spinning around together
On a planet of the sun

We live in the desert
We live inside a tree
We live high in the mountains
Or deep beneath the sea
We live in tents and cabins in houses just for one
And we all live together on a planet of the sun

We are all earthlings
We are all earthlings
Spinning around together
On a planet of the sun

Floating down a river
Swinging through the trees
Climbing up a mountain
Going with the breeze
All of us can have a happy healthy place to be
If we can float and swim and climb in earthling harmony

We are all earthlings
We are all earthlings
Spinning around together
On a planet of the sun

Spinning around together

On a planet of the sun
Tracy Dyson ogląda Ziemię z pokładu ISS

piątek, 1 lipca 2011

"Ulica Sezamkowa"

To będzie hołd złożony pacynkowo-marionetkowo-lalkowym potworkom zamieszkującym jedną z najsłynniejszych na świecie ulic, a przy okazji podróż po amerykańskich zmianach politycznych i obyczajowych ostatniego półwiecza.

Chodzi o muppety towarzyszące większości wydań "Napoleonki" oraz o "Ulicę Sezamkową".

Mr. Snuffleupagus, ktoś i Wielki Ptak

Jakiś czas temu przeżywałam fazę sentymentalną związaną z "Ulicą". Po wielu latach rozłąki przypomniałam sobie czerwonego Elmo, który stał się moim ulubionym monsterem. Darzę go większą nawet sympatią niż Jamesa Sullivana z "Potworów i Spółki".

"Jaki zmyślny tytuł!", rzuca w jednym z odcinków Wielki Ptak, słysząc, że Elmo nazwał swój przebój "Piosenką Elma". Niech nas to nie zmyli. W naszej codzienności takie zdanie byłoby złośliwe. Inaczej jest na ulicy Sezamkowej. Wśród sezamków nie ma zła. Nawet zrzędzący Oskar, co jakiś czas wyłaniający się z kubła na śmieci i dzielący się z nami ironią i sarkazmem, nie jest odpychający. Na tej ulicy rządzi dobro. To chyba jedyny taki wytwór kultury... Pewnie przesadzam, bo teraz przypomniałam sobie Misia Uszatka... Skupmy się na "Ulicy" - czy to starsi, czy to młodsi, potrzebujemy wokół siebie dobra i zapewne między innymi dlatego ten program zrobił furorę w większości krajów, w których się pojawił. Na kuli ziemskiej z radością obserwuje się wyczyny futrzaków, które mają za zadanie nauczać poprzez zabawę, a przy okazji dawać wytchnienie od codzienności.

W przeważającej części bajek zawsze prędzej czy później pojawia się zło: w postaci wyrachowanej macochy, króla-tyrana, przemądrzałego i nieczułego Królika, Saurona, lorda Voldemorta. Na ulicy Sezamkowej obecne jest tylko dobro. To wyidealizowany obraz, bo oglądałam ten program kilkanaście lat temu, ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie – najważniejsze, że zapamiętałam "Ulicę" jako niesamowicie pozytywny azyl, chroniący przed światem zewnętrznym. To zresztą jeden z zarzutów, który stawia się twórcom z Sesame Workshop: nie pokazują świata rzeczywistego. Na zbudowanej przez nich nowojorskiej ulicy panuje zrozumienie i tolerancja, a przedstawiciele różnych religii, ras i warstw społecznych żyją w zgodzie, zawsze znajdując dla siebie czas i wyciągając pomocną dłoń. Znowu posłużę się przykładem Oskara Zrzędy. Otóż jest on bezdomny, ale ma się świetnie i chociaż zapewne cuchnie, to wszyscy mieszkańcy lokali przy tej samej ulicy lubią go i nie widzą w tym niczego dziwnego. Przecież skoro tak bardzo kocha śmieci, to niech sobie mieszka w pełnym ich kuble.

Niektórym z krytyków program wydaje się przesłodzony. Postaram się wyjaśnić, skąd to dobro i cukierkowość. Oczywiście w tym celu trzeba sięgnąć do historyjki związanej z powstaniem "Ulicy Sezamkowej" oraz historii Stanów Zjednoczonych z ostatniego półwiecza, które to 50 lat obejmuje czas trwania programu.

Ulica Sezamkowa, jak na Nowy Jork lat 70. i 80. XX wieku, jest dosyć czysta. W dodatku nie chodzą po niej handlarze narkotyków ani mordercy. Nie wspominając o tym, że co prawda zdarza się tam brud albo jakieś szarobure ściany, ale ogólnie jest dosyć kolorowo i różnorodnie. Spotykamy więc tam tereny zielone, trochę sklepów, kawiarnię, a nawet plac zabaw. Wśród mieszkańców ulicy i jej okolic znajdziemy nie tylko bardzo dobrze nam znane potworki, którymi poruszają lalkarze i którym głos dawały takie sławy jak Jim Henson czy Frank Oz. Są też aktorzy, bo zwykli ludzie są potrzebni do sprawowania pieczy nad całą tą postrzeloną gromadą muppetów. Taki Elmo na ten przykład nie jest przecież dorosły - to dziecko, które ktoś musi nauczyć jak robić zakupy, sprzątać, czy zdrowo się odżywiać. Wśród aktorów znajdziemy białych, czarnych, żółtych, wysokich, niskich, grubych, chudych, ładnych i nieco brzydkich. Wymowa jest jasna: tak samo jak wśród potworków panuje różnorodność, tak samo wśród ludzi. I ta różnorodność nie jest czymś, przez co trzeba kogoś poniżać, czy odnosić się do niego nieufnie i z niechęcią.

Krytycy powiadają, że takie zgodne współistnienie nie jest możliwe. Przytacza się przykład projektowanej palestyńskiej wersji "Ulicy Sezamkowej", w której zgodnie bawią się ze sobą dzieci palestyńskie i izraelskie. Ponoć to zakłamuje rzeczywistość i może wprowadzać palestyńskie dzieciaki w błąd - na przemierzanych przez nie ulicach łatwiej spotkać razy, kamienie i kule niż przyjacielskich Izraelczyków. Z kolei izraelskie dziecko wsiada codziennie do autobusu szkolnego, w którym może wybuchnąć bomba. Zastanówmy się jednak, co niby mieliby pokazywać twórcy palestyńskiej wersji, żeby wychowywać Palestyńczyków: czołgi na ulicach, ciała zamordowanych, przygotowania terrorysty do ataku?

"Ulica Sezamkowa" rozpoczęła swe wizyty w amerykańskich domach w listopadzie 1969 roku. Pewnie zauważacie, że nie jest to taki sobie zwykły czas w historii świata i samych Stanów Zjednoczonych. W lipcu tamtego roku Neil Armstrong jako pierwszy człowiek postawił nogę na Księżycu. W sierpniu w pobliżu Nowego Jorku odbył się festiwal znany jako Woodstock, który głosił hasła miłości, pokoju i powszechnej szczęśliwości. We wrześniu 1969 roku rozpoczęła swe istnienie sieć pomiędzy komputerami na Uniwersytecie Kalifornijskim, gdzie testowano nowe rozwiązania dla amerykańskiego wojska, co zakończyło się powstaniem Internetu. Rok wcześniej zamordowano Martina Luthera Kinga. W tamtym przełomowym, 1968 roku, doszło do wielkiej rewolty młodzieżowej, a więc strajków na uniwersytetach, masowych demonstracji i walk ulicznych z siłami porządku. Oprócz nawoływań do zakończenia wojny w Wietnamie, amerykańskiej młodzieży towarzyszyły hasła tolerancji rasowej, otwartości oraz akceptacji różnorodności społecznej, politycznej i kulturowej.
Czy na tym tle powstanie dobrej, wręcz idealnej "Ulicy Sezamkowej" wydaje się Wam bardziej zrozumiałe?

USA to kraj, który skupia w sobie wprost niesamowitą mieszankę ludzi różnych narodowości, wyznań, kolorów skóry, życiowej filozofii. Jedyne co ich łączy to ogromny patriotyzm i wiara w Konstytucję, dolara, gwiaździsty sztandar oraz dziejową misję żołnierzy Marines. Lata 60. XX wieku, to w historii Stanów Zjednoczonych czas walki administracyjnej i sądowej z podziałami rasowymi istniejącymi nie tylko na Południu. Jednym ze sposobów takiej walki była pomoc edukacyjna przeznaczona dla wszystkich dzieciaków, ale z naciskiem na maluchy z rodzin murzyńskich i latynoskich, które - poprzez życie w biedniejszych zwykle dzielnicach - mogły borykać się z brakami w nauce czytania, liczenia oraz umiejętności potrzebnych do bezkolizyjnego funkcjonowania w pędzącym naprzód kraju, jakim były i jeszcze długo będą Stany Zjednoczone Ameryki. Specjalne raporty przygotowywane na zlecenie administracji prezydentów Johnsona i Nixona, a także Kongresu, wyraźnie mówiły o gorszych szansach edukacyjnych dzieci wywodzących się z rasowych gett wielkich miast. Do podobnego wniosku doszli twórcy "Ulicy Sezamkowej" i za cel postawili sobie nauczanie poprzez zabawę, czyli najefektywniejszą metodę edukacji jaką znamy. Chcieli dać brzdącom coś na kształt równych szans.

Jim Henson i spółka starali się uczyć nie tylko alfabetu i tabliczki mnożenia. Uczyli też łączącej Amerykanów historii. Wyobraźcie sobie na przykład Thomasa Jeffersona jako muppeta, który przeżywa załamanie, bo nie może napisać "Deklaracji Niepodległości". Zbliża się 4 lipca 1776 roku, a pod piórem ciągle nic, jak rzekłaby Kasia Nosowska. Na szczęście Jeffersonowi z pomocą przychodzą inne muppety, no i Deklaracja powstaje na czas. Albo wyobraźcie sobie jak muppety płyną przez Atlantyk na dosyć małej drewnianej łupinie, by jako słynni Pielgrzymi założyć pierwsze osady na amerykańskim wybrzeżu i w ten sposób dać początek wielkiemu i dumnemu narodowi. Przy okazji warto wspomnieć o tym, że mimo pompy i zadęcia dotyczącego narodowych symboli i wartości, Amerykanie nie tylko mogą nabijać się ze swojego prezydenta, ale też mogą od niego usłyszeć nietypowe życzenia. Otóż w 2009 roku, z okazji święta 4 lipca, prezydent Obama, wygłaszając przesłanie do Amerykanów, życzył wesołych urodzin "Ulicy Sezamkowej". I zgadnijcie, kto tamtego dnia dyrygował orkiestrą symfoniczną w czasie koncertu pod pomnikiem Waszyngtona, niedaleko Białego Domu? Tak – Wielki Ptak!

Nauka poprzez zabawę, łączenie wesołości z powagą. Ktoś zauważył, że w przeciwieństwie do audycji kierowanych do dorosłych, "Ulica Sezamkowa" nigdy nie uciekała od trudnych tematów, dzięki czemu dzieci mogły uzyskać odpowiedzi na pytania, na które nie potrafili im odpowiedzieć rodzice czy nauczyciele. Na przykład był taki odcinek, w którym spór między muppetami załagodził Kofi Annan, Sekretarz Generalny ONZ, tłumaczący stworkom, że małe nieporozumienie nie powinno prowadzić do eskalacji konfliktu i że wszystko tak naprawdę można załatwić w pokojowy sposób - razem. Obecność wielkich sław to zresztą cecha charakterystyczna "Ulicy Sezamkowej", "Muppet Show" i "Muppet Tonight". Tych prominentnych gości ze świata polityki, filmu, muzyki i wszelkich innych było w programach muppetów nawet więcej niż nominacji i nagród Emmy, które te zwierzaki zdobyły. Jeden z najbardziej ujmujących momentów, to ten, kiedy były prezydent Clinton, razem z Kami – muppetem z RPA, który jest nosicielem wirusa HIV – 1 grudnia, czyli w Światowy Dzień AIDS apelował do rodziców, by rozmawiali ze swoimi dziećmi o zagrożeniu HIV i AIDS. Na koniec Clinton przytulił Kami i zapewnił, że nie ma nic przeciwko posiadaniu w swoim otoczeniu człowieka lub muppeta zarażonego wirusem HIV, czy chorego na AIDS. Świetne są też fragmenty z Whoopi Goldberg, która rozmawia z Elmo albo orłem o tym, czym różnią się od siebie nawzajem. Whoopi ma brązową skórę i czarne włosy, a taki Elmo ma czerwone futerko. I nie ma w tym niczego złego, tyle tylko że się od siebie różnią i to zauważają. Jest to podane w delikatnej i bardzo przyjaznej formie, ale jednak tak, żeby uruchomić u odbiorcy proces myślenia o tym, co właśnie zobaczył. To jak z książeczką dla dzieci "Z Tangiem jest nas troje". Ot, zwykła historyjka. Nawet człowiek nie zauważy, jak dzięki niej wzrośnie mu współczynnik tolerancji.

Połączenie edukacji z zabawą, a w tym – z rozrywką. Czymże innym jest śpiewanie przez Jamesa Blunta o tym, że zgubił trójkąt, Norah Jones o tym, gdzie jest literka "Y", czy opisywanie przez Jacka Blacka, jak wygląda ośmiokąt. Poza nauką alfabetu, liczenia, podstaw geometrii i historii, muppety i pomagający im aktorzy, na przykład sprzedawca z warzywniaka, uczą dzieci jak robić zakupy, myć zęby, oszczędzać wodę i energię elektryczną, zdrowo się odżywiać, przechodzić przez ulicę, pomóc starszej osobie, czy też rozwiązać odwieczny problem w co bawić się w grupie, skoro każdy chce grać w coś innego.

Kermit i Jim Henson

"Ulica Sezamkowa" powstała dzięki utrzymującej się z datków organizacji Children’s Television Workshop, przemianowanej później na Sesame Workshop. Założyli ją producentka Joan Ganz Cooney, filantrop Ralph Rogers oraz psycholog Lloyd Morrisette. Ponoć to córce pani Cooney zawdzięczamy "Ulicę", ponieważ jej rodzice zauważyli fascynację dzieci telewizją i postanowili wykorzystać to medium do krzewienia edukacji. U podstaw programu stało więc wykorzystanie nowoczesnej techniki do kontaktu z dziećmi i zachęcenia ich do nauki poprzez połączenie: krótkich wykładów, obrazu, śmiesznych dźwięków, muzyki, animacji rysunkowej, muppetów i gry aktorskiej. Pieniądze na rozruch "Ulicy" dały rządowe agencje związane z oświatą, a także Fundacja Forda. Do pracy zaangażowano Jima Hensona i bandę stworzonych przez niego stworów będących genialnym połączeniem pacynek z marionetkami i czymś tam jeszcze. Ten niezwykły człowiek z ogromną wyobraźnią niektóre ze swych muppetów uczynił podobnymi do ludzi, niektóre do zwierząt, a niektóre wyszły mu całkiem fantastyczne i nie z tego świata. Jego ulubioną postacią był Kermit, którego zarówno animował, jak i użyczał mu głosu. Z kolei jego najbliższy współpracownik - też geniusz - Frank Oz, zajmował się między innymi Groverem i Ciasteczkowym Potworem (najlepiej znany jest jednak jako Yoda z "Gwiezdnych Wojen"). Po śmierci mistrza Jima Hensona jego spadkobiercy rozpoczęli proces rozwodu muppetów z "Ulicą Sezamkową". Najwięcej kontrowersji towarzyszyło postaci Kermita. Ostatecznie wszystko załatwiono całkiem elegancko i teraz muppety mają własne programy i filmy, ale i "Ulica" zachowała prawo do tytułowania swych futrzastych mieszkańców muppetami, no i nie musiała wyrzucać ich ze swojej listy płac.

Praca na planie

Czy jest wśród Was ktoś, kto nie kojarzy zdania o tym, że sponsorem dzisiejszego programu była literka "A" i cyferka "1"? Z tymi sponsorami zresztą to nie taki żart. Ponieważ Sesame Workshop to stowarzyszenie, które ze swej pracy nie może czerpać zysków, to ciągle potrzebuje pieniędzy na prowadzenie bieżącej działalności. Jej największymi sponsorami były niektóre ze znanych nam z zapoczątkowania kryzysu finansowego ostatnich lat banków. W związku z tym "Ulicę" dotknęły zwolnienia i cięcia. Prawie wszystkim mieszkańcom ulicy udało się jednak dotrwać do jej 40-lecia. W rocznicowym odcinku pierwsza dama Michelle Obama zachęcała do zdrowego odżywiania, Wielki Ptak paradował w czymś przypominającym krawat, a Elmo w dalszym ciągu był dzieckiem. Pewne rzeczy się nie zmieniają i za to też możemy twórcom "Ulicy Sezamkowej" podziękować.

Kiedy prawie dwa lata temu wesołkowaci graficy wyszukiwarki Google rozpoczęli promocję 40. urodzin "Ulicy" na polskich forach internetowych pojawiły się zarzuty o bagatelizowanie innych ważnych rocznic, które przypadały na ten okres. Chodziło zwłaszcza o 20. rocznicę rozpoczęcia burzenia muru berlińskiego. Tymczasem większość z nas, otwierając wyszukiwarkę internetową, napotykała tylne kopytka Wielkiego Ptaka, jak zwykle zadowolonego z siebie Elmo, Ciasteczkowego Potwora czy Oskara wychylającego się z kosza na śmieci. Muppety z "Ulicy Sezamkowej" były wszędzie: w blogach, opiniotwórczych dziennikach i tygodnikach, na billboardach. Miały swoje miejsce w serwisach informacyjnych, licznych programach talk-show i filmach dokumentalnych. Internauci przygotowali im specjalne składanki umieszczając je na różnych portalach, sprytnie wymijając zabezpieczenia dotyczące praw autorskich. Niektóre z tych produkcji są bardzo zabawne i zawierają na przykład dość nieobyczajne piosenki Counta von Count na temat owieczek, które zasadniczo powinien liczyć, jako że jest Liczyhrabią. No, ale dorosłym owieczki i dorosły facet kojarzą się z czymś innym niż dzieciom. Swoją drogą, to amerykański Liczyhrabia będący żartem na temat Draculi ma akcent zabawniejszy niż Szwedzki Szef Kuchni, którego do tej pory w ogóle nie mogę zrozumieć.

Postaci stworzone przez Jima Hensona i jego współpracowników na potrzeby "Ulicy Sezamkowej" na stałe weszły do kultury masowej, podobnie jak piosenki wykonywane podczas audycji. Swojego własnego programu doczekał się sympatyczny i niepociumany Elmo. Z nim to w ogóle jest skomplikowana sprawa, bo w latach 70. rodzice niechętnie oglądali go w swoich domach. Bali się, że ich dzieci zaczną mówić tak jak on, czyli nie dość, że piskliwie, to jeszcze w trzeciej osobie. Na przykład Elmo zamiast powiedzieć: "Napisałem piosenkę, chcecie posłuchać?", mówi: "Elmo napisał piosenkę. Chcecie posłuchać?". Na szczęście młodzi ludzie w pewnym momencie kojarzą, że w przeciwieństwie do nich Elmo nie rośnie i zaczynają go traktować jak dziecko, czyli nie widzą nic dziwnego w tym, że mówi: "Elmo bardzo Ci dziękuje i chce Cię przytulić".
Pewnie jeszcze przez wiele lat z rozrzewnieniem będę wspominać liczne elmowe fragmenty, jak na przykład ten, w którym ojciec śpiewając bluesa zachęca całkiem małego Elmo do siadania na nocniku. Albo ten z Robertem DeNiro, który tłumacząc czerwonemu futrzakowi na czym polega zawód aktora zamienia się w kapustę, psa, a nawet samego Elmo. Nieodmiennie pokładam się też ze śmiechu, kiedy Elmo, chcąc wytłumaczyć na czym polega różnica między straszeniem a byciem wystraszonym próbuje swoją monsterowatą monsterowatością wystraszyć Julię Roberts.

Elmo i Robert DeNiro

Muppety, jak i sama "Ulica Sezamkowa" mają na swoim koncie kilka tysięcy odcinków, pojawienie się w większości krajów na świecie, powstanie kilkunastu wersji lokalnych (w tym polskiej ze Smokiem Bazylim i Owieczką Beatą). Posiadają też liczne nagrody, w tym Emmy, nominacje do Oscarów i chyba nagrodę BAFTA, czyli takiego brytyjskiego Oscara. Mam nadzieję, że to nie koniec ich dokonań.

Niech żyją muppety!
Niech żyje "Ulica Sezamkowa"!
Niech dorośli pozwolą dzieciom być szczęśliwymi i stworzą im dobry świat!

Sezamki, dziękuję Wam.

poniedziałek, 11 października 2010

Podlasizm

Zielone płuca Polski - tak nazywamy ten region. Od Suwałk, przez Białystok i Łomżę po Siemiatycze. Podlasie to znane nam dosyć dobrze - przynajmniej z nazw - województwo. Puszcza Białowieska, Biebrza, Wigry, Narew, Suwalszczyzna, Puszcza Knyszyńska, Rospuda. Albo też: Browar Dojlidy, Żubrówka, Łomża Niepasteryzowane, Łaciate, Mlekovita, sękacz, pampuchy, mrowisko, babka ziemniaczana, kartacze. Znane? Pewnie, że tak. Okazuje się jednak (wpadło mi niedawno w ręce opracowanie badań dotyczących skojarzeń z regionami, ale nie pamiętam co to było i nie mogę znaleźć), że Polakom Podlasie kojarzy się tylko z kilkoma produktami, z kolorem zielonym i z biedą. Polska "B": brak nadziei na lepsze jutro.

Trzeba rozruszać ten region - tak, żeby jego mieszkańcy nie tęsknili za powrotem wielkiego przemysłu. Kluczem do rozwoju powinno pozostać rolnictwo, turystyka, browary i gorzelnie. Trzeba tym ludziom dać/przywrócić wiarę w siebie, trzeba dać im wsparcie.
Trzeba? Pewnie, że tak.
Kto ma to zrobić? My: ja, Ty, Wy, oni.
Ciągle słyszę tylko, że nie mamy dużych pieniędzy i nic nie możemy. Tyle tylko, że wielkie pieniądze już się pojawiły - unijne. Każdy z nas może zaś przeprowadzić chociaż jedno: zamiast jechać na urlop do Tunezji, na Bahamy, czy w Alpy może jechać na Podlasie. Że nie ma tam nic ciekawego?


Poszukajcie - tam jest mnóstwo interesujących rzeczy. Wszystko pośród względnego spokoju, doskonałej kuchni, dosyć sympatycznych ludzi, no i pięknej melodii charakterystycznego zaśpiewu. Nie zapominajmy też o tym, że dzięki przemytowi - do niedawna rozwiniętemu na dużą skalę - i uwarunkowaniom historycznym, Podlasie stanowi nasz pomost ze Wschodem. Wykorzystajmy to doświadczenie mieszkańców i pomóżmy im odbudować legalne kontakty handlowe. Dysponujemy najpotężniejszą bronią obywateli demokratycznego państwa z gospodarką rynkową: pieniędzmi. Kupujmy produkty nie tylko z naszego regionu, ale i z Podlasia. Dajmy jego mieszkańcom coś realnego i policzalnego. Dlaczego? Bo warto. Nie tylko dla idei, ale dla korzyści gospodarczych. Zasobniejsi mieszkańcy Podlasia będą wymagać mniej zapomóg, będą płacić podatki, a na urlopy będą wybierać się w inne rejony Polski.

Wszystko jest możliwe: chciałabym pewnego dnia - raczej prędzej niż później - zobaczyć uśmiech szczęścia na twarzach mieszkańców Łap.

Na tym właśnie zasadza się doktryna podlasizmu. Wydaje się idealistyczna i głupia? W takim razie spróbujcie wymyślić coś praktyczniejszego i mądrzejszego, co każdy z nas będzie mógł zastosować niemalże z dnia na dzień.