Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 listopada 2011

Radość, radość, radość

Wcale nie będzie o Święcie Niepodległości. (Chociaż zamiast małych, brudnych, smutnych flag trzeba by nakazać wywieszanie wielkich biało-czerwonych sztandarów - może to rozweseliłoby nas nieco 11 listopada).

W związku z Dniem Zwycięstwa nareszcie będzie o radości.

Przy czym znowu nieco zirytowałam się, że ktoś inny wyraził lepiej, o czym myślę.
To jednak motywująca, a nie pognębiająca irytacja.


Saturday, 22 October 2011 09:04
Blog www.dangardner.ca

If you followed the news this week, you heard about riots and protests, the killing of a dictator, the suicide of a bullied teenager, and a child ignored by passersby after being struck by a car. A litany of violence and tragedy, in other words. Much like every other week.

What you probably did not hear about was a World Health Organization report which shows that a major decline in the rate of deaths caused by malaria over the past decade saved the lives of an estimated 1.1 million people. Most were young children. That's 300 people a day, every day, for a decade.

That's good news. Spectacular news, even. But the report got far less attention than any of those other stories. Not even the coincidental announcement of a malaria vaccine managed to drag it up from the ranks of forgettable filler.

What's the explanation? Maybe we don't care because the lives saved are those of foreigners far away. But that story about the child came from Foshan, a Chinese city few of us have heard of. Yet plenty were moved to tears by the video images of a toddler writhing in pain while passersby did nothing.

Another standard explanation is "media sensationalism." Journalists and editors want to grow the audience and make money so they go big on violence and tragedy - while waving off a wonderful story about more than a million lives saved.

I've never met anyone who has worked in a newsroom who thinks the reality is that simple, but let's say it is. It doesn't tell us much.

In fact, it only shifts the question slightly: If the media push tragedy and ignore triumph in order to get people's attention, why does it work? Why are people drawn to tragedy and not triumph?

I wrote about this at length in my book Risk but it mostly comes down to basic psychology.

Heaps of research show people have a "negativity bias." People shown pictures of two faces, one smiling and the other frowning, look at the frowning face first and remember it better. Negative words ("sadistic") grab attention faster than positive words ("honest").

Criticisms outweigh compliments.

Evolutionary psychologists suggest "negativity bias" is rooted in how our ancestors responded to information: Good news ("I see no lions") was nice but not urgent whereas bad news ("lion!") demanded immediate attention. Whatever its origins, its pervasiveness is clear. "Good news" may be an oxymoron in the media but that reflects human nature more than greed.

And that's just one factor at work. Another is our profound attraction to emotional stories about individual people, and its flip side - our trouble with numbers.

We understand stories not only intellectually but intuitively. We feel them. They move us. But we can only understand numbers intellectually, and with effort, and they cannot fan the embers of our emotions. This is why, as Stalin supposedly said, "one death is a tragedy but a million is a statistic."

This fundamental human paradigm - good with stories, bad with numbers - is why top-quality journalists routinely translate numbers into stories: They take the statistic, find a representative person, and tell his story.

But notice that this technique doesn't work equally well with positive and negative statistics.

If the malaria fatality rate is rising, the journalist simply has to find a child dying of malaria and tell the reader what she sees. The result will be a surge of emotion and a story that will feel urgent and powerful. But what if the malaria fatality rate is falling? How do you tell the emotionally gripping story of a child who is healthy? She eats breakfast. She goes to school. It's all perfectly ordinary and dull. There's no emotion. And no story.

In this way, the bias toward bad news deepens further. And we get to the point where the death of a single toddler in China can grab worldwide attention while a story about 300 children a day saved from death is all but ignored.

It will shock no one if I say the news is not a complete and accurate reflection of reality. We all know that. Or so we say.

The next time you hear someone bemoaning the state of the world for some reason, ask them why they think that's true. There's a good chance they will cite stories from the news - as if the news is a complete and accurate reflection of reality.

It's not. Happily for us all. There's plenty of tragedy in the world and lots of trends going in the wrong direction. But every day, people are making slow, incremental, positive improvements. Nothing dramatic. But over time, gradually, they add up. And change everything.

That's the story of much of the past two centuries. Slow, incremental economic growth made us the wealthiest people in history. Slow, incremental improvements in public health and nutrition made us the longest-lived people in history.

There's nothing inevitable about any of this. The fight against malaria made huge advances in the mid-20th century but then stalled for three decades, and even lost ground in some regions. But the progress has resumed. And more than a million people are alive as a result.

It's all wonderful, inspiring, and world-changing. Just don't expect to read about it in the news.


PS Polskie tłumaczenie tego tekstu Gardnera znajdziecie na stronie Racjonalisty: "Dlaczego 'dobre wiadomości' to oksymoron".

środa, 24 sierpnia 2011

"Ostatni brzeg"

Kanada, lata sześćdziesiąte XX wieku. Niedawno skończyła się II wojna światowa. Szkoła na przedmieściu. Jedenastoletni a może trochę starszy chłopiec: Max Gluck. Tak nazywał się chyba zresztą ten serial - "Max Gluck" (z umlautem nad "u"). Opowiadał o zróżnicowanym środowisku kulturowym, narodowościowym, wyznaniowym, materialnym i politycznym Kanady. Był odcinek, w którym dzieci wysyłały do parlamentu propozycje nowej flagi państwowej (taki konkurs rzeczywiście miał miejsce i to jemu zawdzięczamy identyfikowanie Kanady z pięknym liściem klonu na białym tle, ograniczonym dwoma pasami czerwieni). W innym odcinku dzieci przygotowywały prace dotyczące wojny nuklearnej. Miały to być modele schronów. W trakcie przygotowań do wykonania zadania zdarzyło się, że tytułowy bohater spotkał na swej drodze kogoś, kto opowiedział mu o koszmarze Hiroszimy i Nagasaki. Chłopak zaczął szukać opracowań dotyczących broni jądrowej i na tej podstawie przedstawił na lekcji makietę ruin szkoły. Opisał, jak wygląda wybuch bomby, co stanie się i w jakim promieniu w ciągu sekundy, minuty, godziny, tygodnia po katastrofie. Potem przedstawił dane mówiące o tym, jakie są szanse przeżycia w prowizorycznych schronach - tych, których makiety pokazywali wcześniej jego koledzy. Klasa słuchała w ciszy. Potem wszyscy rozeszli się do domów - smutni, pokonani. Tak to mniej więcej wyglądało.

Kadr z "Ostatniego brzegu"

Australia, lata pięćdziesiąte XX wieku. Na 6 pozostałych kontynentach nie ma już żywych ludzi. Doszło do konfliktu nuklearnego pomiędzy USA i ZSRR. Chmura atomowa zbliża się do Australii. Rząd wydaje obywatelom tabletki i zastrzyki z trucizną. To film "Ostatni brzeg" z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera (na podstawie świeżej wtedy powieści Nevila Shute'a), z Gregorym Peckiem w roli kapitana okrętu podwodnego z napędem... atomowym.

Jak zachowują się bohaterowie? Różnie. Większość nie panikuje ani nie popada w obłęd. Nie ma też zamieszek, morderstw, kradzieży. Przecież niedługo i tak wszyscy zginą. Wielu ludzi ściąga na wybrzeże. Robią sobie wakacje. Żyją pełnią życia - w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Sami wybiorą moment śmierci najbliższych i swojej. Ale to stanie się dopiero za jakiś czas. Na razie po prostu cieszą się tym, co jest. Tak zapamiętałam ten film. Nawet jeśli w rzeczywistości fabuła wygląda nieco inaczej, to w mojej pamięci przedstawia się jako wspaniała wizja wymierającej, a jednak wielkiej ludzkości, pojmowanej nie jako abstrakcyjny byt, ale jak najbardziej realny zbiór wyjątkowych jednostek.

Zimna wojna i stałe zagrożenie przerodzeniem się jej w wojnę atomową pozostawiło trwały ślad w kulturze. Nie tylko political i science-fiction karmiły się tym tematem. Był on obecny także w kryminałach czy historiach romantycznych. Przecież w latach 1950. mówiło się wręcz o histerii, która ogarniała ludzi żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny. W 1962 roku strach spotęgował kryzys kubański. Nic dziwnego, że znalazło to swoje odbicie w wytworach kultury.

Co byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli, że niedługo czeka nas wszystkich śmierć? Każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką i chociaż w tłumie (niekoniecznie w sensie jego fizycznego istnienia) tracimy swą indywidualność, to jednak wiele filmów, książek, opowiadań i komiksów pokazuje, że w tak niezwykłej sytuacji, jaką są ostatnie miesiące, tygodnie, dni i godziny przed wielką katastrofą, jaką byłoby wymarcie człowieka, większość z nas zachowywałyby się całkiem spokojnie i godnie. Oczywiście najpierw doszłoby do histerii (no bo jak to?! wszyscy skazani na śmierć? za nic? zupełnie przypadkiem, bo ktoś nacisnął atomowy guzik?), potem jednak przyszłaby racjonalizacja: przecież to nie tylko ja, wszyscy są skazani, a skoro już to wiemy, to pogódźmy się ze straszną wiadomością i przeżyjmy w spokoju tych kilka tygodni, czy miesięcy. Bez nadziei na ocalenie, ale za to z pewnością maksymalnego wykorzystania tego, co zostało. Ale nie tak, jak wyobrażają to sobie ci, którzy posądzają człowieka o najgorsze. Nie wiem, co na to psychologia i badania naukowe, w każdym razie w wizjach tworzonych przez artystów bylibyśmy życzliwi, godni, szczerzy, nawet lekko uśmiechnięci. A potem przyszłaby ta chwila - jeśli mielibyśmy taką możliwość - kiedy trzeba zdecydować się na samobójstwo bądź czekanie na chorobę popromienną. To byłyby okropne momenty, które każdy przeżywałby sam. Następnie wszystko by się skończyło - w ludzkim sensie. Ziemia nadal kręciłaby się wokół Słońca, a karaluchy myszkowałyby po rozpadających się, zarastających siedzibach wymarłego gatunku.