Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Whenever someone creates something with all of their heart, then that creation is given a soul"

To słowa barona Humberta von Gikkingena, w skrócie Barona, bohatera "The Cat Returns" ("Narzeczona dla kota") Studia Ghibli.

Zapewne zdarza się, że ten, kto obejrzał co najmniej kilka filmów Hayao Miyazakiego i pozostałych cudotwórców z Ghibli (m.in. reżyser i scenarzysta Isao Takahata, producent Toshio Suzuki, animator Akihiko Yamashita), ma problem z określeniem, który jest najlepszy. Ja mam taki problem. Wymieniam trochę tytułów i chyba w zależności od pory roku albo nastroju wskazuję, który aktualnie jest na prowadzeniu. Czasem pierwszeństwo ma "The Secret World of Arrietty" ("Tajemniczy świat Arrietty"), czasem "Mój sąsiad Totoro" ("Tonari no Totoro"), czy właśnie "The Cat Returns". To z filmów bardziej dla młodszej widowni. Z tymi dla starszej jest trochę łatwiej, "Nausicaä z Doliny Wiatru" ("Kaze no tani no Naushika") wyprzedziła "Howl's Moving Castle" ("Ruchomy zamek Hauru"), "Spirited Away" ("Spirited Away: W krainie bogów") i "Księżniczkę Mononoke" ("Mononoke-hime"). Ale na razie oglądałam nieco ponad połowę filmów całej brygady, więc może się to zmienić.

Jest nadzieja, że zdążę obejrzeć wszystkie te cuda przed osiemdziesiątką, bo animowane długometrażówki powstają wolno a sam Hayao Miyazaki znowu teoretycznie udał się na reżyserską emeryturę - po "The Wind Rises" ("Zrywa się wiatr") z 2013 r.

Ten ostatni film bardzo mnie zdziwił. Jest zupełnie inny niż "Grave of the Fireflies" Isao Takahaty. Wiedziałam, że Miyazaki lubi temat latania (samo "Ghibli" to nazwa jednej z konstrukcji Giovanniego Caproni, włoskiego inżyniera pojawiającego się w snach głównego bohatera "Kaze tachinu" - "Zrywa się wiatr"), ale nie przypuszczałam, że zrobi film o konstruktorze słynnego myśliwca Zero (Mitsubishi A6M). Japonia ma teraz szczególnie nieprzyjemny okres w sąsiedzkich stosunkach, związany z tym, że zamiast rozliczyć zbrodnie z I połowy XX wieku zamiatała i zamiata wszystko pod dywan gloryfikując tamtą epokę. A tu znany z pacyfizmu, wpływowy japoński reżyser opowiada o początkach kariery Jiro Horikoshiego ani słowem nie wspominając o niewolniczej pracy, z której korzystał już wtedy cesarski przemysł. Da się w filmie zauważyć antywojenne nastawienie konstruktora, ale najważniejsze jest dla niego to, żeby spełniając marzenia dać krajowi bardzo dobry samolot.
I tak źle, i tak niedobrze. Japońscy politycy chyba uznali ten film za zbyt krytyczny wobec tamtych czasów, ja uznaję go za zbyt miękki. Dlatego to takie dziwne. Brak kostiumu takiego jak w Dolinie Wiatru czy na Lapucie ("Castle in the Sky") bardzo mi przeszkadza. Pomimo fikcji towarzyszącej opowieści będącej hołdem dla Horikoshiego widać, że to lata 20. i 30. XX w., jesteśmy w Japonii i trwa już wojna, tyle że jeszcze nie światowa. To tak, jakby Niemcy zrobili podrasowaną piękną fikcją animację o Ferdynandzie Porsche albo Wilhelmie Messerschmicie, nie informując w jakim systemie działali i ile ofiar pochłonął ich inżynierski zapał. Jednak poza tym istotnym aspektem "The Wind Rises" nie ma się czego wstydzić.

Oprócz latania i pacyfizmu w filmach Ghibli dużo jest ekologii, dzieci i magii. A także wspaniałych, wymyślonych tylko i wyłącznie przez załogę Ghibli światów.

Moim zdaniem najlepiej łączy to wszystko "Nausicaä z Doliny Wiatru". Przy czym to, co mogło wydawać się magiczne okazuje się być nauką. Tytułowa bohaterka potrafi nieźle walczyć i latać, jest doskonałym przywódcą, ale przede wszystkim - badaczem. W mandze o tym samym tytule historia jest bardziej rozbudowana i o tym naukowym podejściu jest więcej informacji, ale wersja filmowa pomimo skrótów i mesjanizmu i tak jest fantastyczna.
Cywilizacja się rozwija i ludzkość idzie naprzód tak szybko, że nie ogląda się na nic, a już zwłaszcza na środowisko i samą siebie. Wybucha apokaliptyczna wojna, ziemię zalewa "sea of corruption" ("morze skażenia"), gigantyczna dżungla pełna ogromnych roślin wydzielających toksyny oraz krwiożerczych owadów wielkości słonia. Oczywiście część ludzkości, która przetrwała, niewiele z tej lekcji wyniosła. Oprócz doczekania się kogoś, kto będzie na tyle silny i przekonujący, że przerwie walki, trzeba też kogoś, kto odkryje czym jest trujące, roślinne, morze. Najlepiej, żeby to była ta sama osoba, bo to taniej jest.
Nausicaä na początku może przypominać Sarę Connor czy Ellen Ripley, ale potem poziom obrony poprzez destrukcję spada w niej niemal do zera. Wiedzę o tym, że nie tędy droga, zdobywa poprzez doświadczenie i solidną analizę faktów. Ale na uczucia też jest miejsce, spokojnie - przecież same Ohmu, a więc największe organizmy w świecie tego filmu, to opancerzone definicje życzliwości klasy Ent.

Niepowtarzalne, oryginalne, piękne światy, doskonała kreska, żywe kolory, świetna muzyka, wspaniałe postaci (zwłaszcza kobiet), praca dzieci... Zauważyliście, że nie ma w rzeczywistościach kreowanych przez Ghibli nic dziwnego w tym, że czternastoletnia czarownica wylatuje z domu na miotle, osiedla się w zupełnie obcym mieście i trenując swoje magiczne zdolności zarabia na utrzymanie? Wyobraża sobie ktoś Harry'ego Pottera, który zamiast grać w quidditcha zostaje kurierem albo pracuje w kopalni? Pewnie nie.
Te filmy są pierwszorzędnym przykładem na to, jak połączyć elementy kulturowe tak, żeby były zrozumiałe i na Wschodzie i na Zachodzie, zachowując przy tym wyrazisty charakter i odrębność macierzystej jednostki, Japonii. Przy czym jako podpowiedź do odróżniania mamy nie tylko historyjki, ale i oryginalne tła oraz kreskę. Wystarczy, że oglądaliśmy co najmniej jeden film brygady. To robi się samo, nie wiem dokładnie jak, bo jakby mnie wywołano do tablicy i kazano przedstawić 10 punktów odróżniających, np. Disneya i Ghibli, miałabym problem. To się czuje i tyle. Zaznaczam przy tym, że nie jestem Ghibli-purystą. Nic mnie nie obchodzi, czy w danym filmie było 0,05%, 10, czy 20% udziału grafiki komputerowej. Mnie interesuje efekt końcowy a ten jak do tej pory jeszcze nie zawiódł.

Co by wyniknęło ze spotkania mądrej i sprawiedliwej Nauzyki, dzielnej Mononoke, pełnej zapału Kiki, zaradnej Arrietty, roztrzepanej Haru, spokojnej Sophie, dobrego Totoro, dystyngowanego Barona (całej trójki zresztą, bo Baron bez Muty i Toto nie jest taki sam), marudnego Jiji, smoczego Haku i innych? Na pewno byłoby ciekawie i byłoby dużo dobra. Bo oni wszyscy, pomimo tego, że istnieją tylko na papierze, w filmach animowanych, a także w wyobraźni czytelników i widzów, mają w sobie pierwiastek magii - duszę, znaczy się. Zostali przecież stworzeni całym sercem oddanego zespołu.

Billboard kinowy z 2013 roku - główni bohaterowie długometrażówek Studia Ghibli

środa, 30 kwietnia 2014

"Elektryczne sny"

Nadal nie wiadomo, czy androidy liczą przed snem elektryczne owce. Na pewno jednak wielu ludzi śni o elektronice.

Jakiś czas temu w Zespole Szkół Technicznych w Rybniku odbyły się zawody robotów. W Łodzi coś podobnego oglądałam na Sumo Challenge w centrum handlowym Manufaktura a organizatorem było Studenckie Koło Naukowe Robotyki SKaNeR. Różnice pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami wcale nie są tak duże jak mogłoby się wydawać. W obu są podobne zadania, porównywalna liczba uczestników, pole do popisu dla ludzi z zewnątrz, którzy chcą poznać podstawy konstrukcji i programowania. To łódzkie jest oczywiście bardziej nagłośnione, ma większą widownię, no i bohaterami są roboty studentów, ale rybnickie jest bliższe oglądającym i uczestnikom, nie tylko za sprawą dusznej sali gimnastycznej. Atmosfera w ZST była naprawdę przyjaźnie techniczna. Tyle komputerów na metr kwadratowy w jednym pomieszczeniu oglądałam ostatnio w filmie o NASA.

Mimo starań nadal wpadam w pewne pułapki: zdziwiło mnie, że wśród uczestników były kobiety. A chyba nie powinno. Może to przez to, że było ich niewiele? Mam nadzieję, że za 10 czy 20 lat będzie ich więcej. Teraz w szkołach pewnie już nie mówi się wprost, a może i także nie między wierszami, że kobiety nie nadają się na technicznych (przypominam sobie np. coś takiego: w podstawówce większość nauczycieli bawiła się tym, że i tak nic z nas ogólnie nie będzie, a w liceum prawnik czy architekt ok, budownictwo - no, co ty). Pozdrawiam z tego miejsca akcję Dziewczyny na Politechniki - zamiast ustalać obowiązkowe kwoty lepiej zachęcać do tego, że można i nie ma w tym nic dziwnego. Sposób myślenia zmienia się co prawda dłużej, ale efekt jest trwalszy.

Serdecznie rozbawił mnie plakat, który kilka lat temu zobaczyłam gdzieś w centrum Warszawy: "Mężczyźni też mogą tworzyć naukę". To takie przyjemnie rozbrajające.
Są też sprawy nieprzyjemne i zupełnie niezabawne, ale wróćmy do elektroniki.

Kiedy wybierałam się na zawody sumo robotów w Łodzi i w Rybniku wiedziałam już, że mam się nie spodziewać LS3 Boston Dynamics, ASIMO, czy małego sapera z "True Blue" albo polskiej jednostki antyterrorystycznej, który może się pomylić więcej niż raz. To nie znaczy, że roboty konstruowane przez uczniów i studentów są brzydkie i niczego nie przypominają. Wręcz przeciwnie. Część zawodów jest na ten przykład dedykowana maszynom z klocków lego. Część to tor do jazdy na czas po wyznaczonej linii - samochody przypominają bolidy F1 albo statki floty rebeliantów z "Gwiezdnych Wojen". W sumo walczą zarówno ociężali, z pozoru nieatrakcyjni, jak i delikatniejsza, lekka kawaleria. Wszystkich łączy jedno: skądś wystaje jakiś przewodzik, coś trzeba nasmarować. Od razu widać, że to nie są zabawki (żaden urząd by tego do użytku nie dopuścił), chociaż czasem znajdują się w rękach dziesięciolatków.

Technika zmienia się bardzo szybko. W końcu będziemy musieli zmierzyć się z takimi tematami jak android, cyborg, myśląca a nawet czująca maszyna. Może skończy się jak w "Terminatorze" i "Matriksie", a może będzie bardziej spokojnie, bo przecież zacznie się od małych rzeczy. W polskiej telewizji już w pierwszej połowie lat 90. pokazano "Electric Dreams". Film nie opowiadał o zespole muzycznym, tylko o domowym komputerze, o którym można było tylko śnić, przeglądając "Bartka" albo chłonąc programy telewizji edukacyjnej. Bohater "Electric Dreams" mógł już zarządzać całym domem (w latach 80. to było science-fiction), uczył się myśleć, a nawet czuć. Chodziło o system operacyjny, ale przecież do tej pory dla uproszczenia mówię "komputer", nie rozróżniając jednostki centralnej, monitora, systemu. Nie pamiętam czy tamten komputer był jednym pudłem czy kilkoma. Zapamiętałam film dzięki zakończeniu. (Uwaga, będzie spoiler!) Jest tam sekwencja, w której komputer - zanim popełni samobójstwo - prosi swojego właściciela, żeby go przytulił. Oj, jak się wtedy popłakałam.

Jesteśmy ok. 30 lat później w rozwoju techniki i kultury. System operacyjny będący bohaterem filmu zyskał głos Scarlett Johansson ("Her"), ale wolę produkcję z lat 80., nawet jeśli teraz wydałaby się kiczowata. Bo w tamtym obrazie przytulono kanciaste pudło.

poniedziałek, 15 lipca 2013

"Ptak bez skrzydeł"

To parafraza fragmentu poezji Byrona i tytuł mini-serii obecnej na antenie TVP kilkanaście lat temu. Zdanie o braku skrzydeł odnosiło się co prawda do miłości, a dokładniej mówiąc do jej braku, ale nie o to tu chodzi. W serialu pokazano krwiożerczość generałów i okrucieństwo I wojny światowej. I chociaż tamtemu konfliktowi poświęcono dużo lepszych produkcji, np. "Ścieżki chwały", "Na zachodzie bez zmian", "Gallipoli", "War Horse", czy sekwencję z zasiekami i końmi w maskach przeciwgazowych w "Wichrach namiętności", to właśnie "Ptak bez skrzydeł" jako pierwszy zwrócił moją uwagę na potrzebę zniszczenia romantycznego wizerunku wojny.

W jednej ze scen tego serialu do przyokopowej kwatery wraca zmęczony brytyjski oficer. Celuje w swojego kolegę z rewolweru i każe mu maszerować w swoją stronę. Kolega najpierw jest zdezorientowany, a potem przerażony. Nieraz już zapewne widział w tych stronach szaleństwo. Ale oficer nie zwariował. Po przykrym dla obu stron pokazie wytłumaczył, że to rozkaz dowództwa. Nazajutrz brytyjscy żołnierze z ich odcinka frontu mają wyjść ze swoich okopów, marszowym krokiem przejść przez ziemię niczyją, po czym zająć stanowiska przeciwnika. Prosty sztabowy przepis na rzeź.

Mniej więcej tak wyobrażamy sobie I wojnę światową na froncie zachodnim: dwie postrzępione linie okopów pełne milionów żołnierzy, błota, wszy i szczurów, pomiędzy nimi najeżona zaporami i zasiekami, zryta wybuchami pocisków ziemia niczyja, a nad tym wszystkim samotny balon obserwacyjny i Czerwony Baron w pogoni za kolejną ofiarą. Co jakiś czas żołnierze jednej albo drugiej strony wypełzają z okopów i przy dźwiękach gwizdków oraz werbli próbują nie polec na polu chwały. Generałowie raczą się zaś herbatką, koniakiem i zakąską w odległym pałacu.

I wojna światowa to jeszcze ten okres, kiedy nawet w armiach państw zachodnich nie patyczkowano się z tym, co dzisiaj znamy jako zespół stresu pourazowego (PTSD), a za tak zwane tchórzostwo karano śmiercią. To ten sam czas, kiedy bez cienia wstydu, bez żadnych oporów, rządzący i wysocy oficerowie wmawiali całym społeczeństwom, że zdobycie kilkuset metrów ziemi kosztem życia kilku tysięcy ludzi jest przełomowym momentem jakiejś kampanii. Dziennikarstwo było już wtedy rozwinięte, fotografia prasowa również, ale przecież od czego są cenzura i manipulacja.

Symbolem wojny na Pacyfiku stało się kilku Marines zatykających amerykańską flagę na Iwo Jimie, z wojny o Falklandy szczerzy się do nas książę Andrzej, "Pustynną Burzę" pamiętamy jako rozbłyski wybuchów daleko za plecami reportera CNN, tzw. wojna z terroryzmem przedstawia się płonącymi wieżami WTC.
Tylko z nielicznymi konfliktami kojarzę same przerażające, smutne, dosłowne zdjęcia tragedii z frontu i zaplecza.
Nie wiem, jakie obrazy utkwiły w pamięci ludzi żyjących w czasie I wojny światowej, ale tak sobie myślę, że z pewnością nie te, które powinny, skoro niedługo po Wielkiej Wojnie wybuchła jeszcze większa. To zresztą chyba nigdy nie są te, które powinny.

Dopiero niedawno dotarło do mnie, że nie mam pojęcia jak to wyglądało w Związku Radzieckim. Oczywiście, dość wcześnie zakochałam się w "Opowieści o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja, zapoznałam się też z "Żołnierskim szczęściem" Walentyny Czudakowej,  a z filmów ze wspaniałym - chociaż miejscami artystycznie wydumanym - "Lecą żurawie", ale nadal niewiele wiem o niepropagandowym przedstawieniu tego, jak wojna nie tylko odbierała, ale i niszczyła ludzkie życia, niezależnie od odległości od linii frontu i liczby lat, jakie minęły od parady zwycięstwa. Znalazłam już jedną książkę zawierającą wspomnienia o byłych żołnierzach chowających się przed wyimaginowanym nalotem do wybudowanych na domowych podwórkach schronów, kierujących ruchem na "przyfrontowych" skrzyżowaniach, czekających do końca życia na tych, którzy z wojny nie wrócili. Ta książka to "Urodziłam się nad Bajkałem" Bełły-Chan Skwarskiej. Mam nadzieję, że niedługo natrafię na równie poruszający wiersz opowiadający o powojennych cieniach, o których oficjalnie w Związku Radzieckim się nie mówiło.

Po produkcjach Toma Hanksa i Stevena Spielberga ("Szeregowiec Ryan", "Kompania braci", "Pacyfik"), a także Clinta Eastwooda ("Sztandar chwały", "Listy z Iwo Jimy"), czy świetnie dopracowanych próbach rozliczania mitów z kin narodowych ("Kokoda", "Indigènes") można mieć najbliższe jak się da - dopóki nie doświadczymy konfliktu na własnej skórze - wyobrażenie o tym, jak wyglądała II wojna światowa w Europie Zachodniej i na Pacyfiku. Nie znajdziemy w nich piękna walki i umierania za ojczyznę. Są za to obrazy przygnębienia, wyczerpania, załamania, ran, chorób, a w końcu "nieludzkich" odruchów "zezwierzęcenia".

Nie istnieje uniwersalne lekarstwo na głupotę postrzegania wojny jako historycznej konieczności, wielkiej przygody, czy kuźni narodowych bohaterów. Gdyby istniało, wymienione przeze mnie filmy i książki znajdowałyby się na recepcie. Tak jak poniższe słowa przenoszące nas na front zachodni sprzed niemalże stu lat.


"No Man's Land" ("The Green Fields of France")
Eric Bogle

Well, how do you do, Private William McBride,
Do you mind if I sit down here by your graveside?
And rest for awhile in the warm summer sun,
I've been walking all day, and I'm nearly done.
And I see by your gravestone you were only nineteen
When you joined the glorious fallen in 1916,
Well, I hope you died quick and I hope you died clean,
Or, Willie McBride, was it slow and obscene?
Did they beat the drum slowly, did they play the pipes lowly?
Did the rifles fire o'er you as they lowered you down?
Did the bugles sing "The Last Post" in chorus?
Did the pipes play "The Flowers of the Forest"?
And did you leave a wife or a sweetheart behind
In some faithful heart is your memory enshrined?
And, though you died back in 1916,
To that loyal heart are you forever nineteen?
Or are you a stranger, without even a name,
Forever enshrined behind some glass pane,
In an old photograph, torn and tattered and stained,
And fading to yellow in a brown leather frame?
Well, the sun's shining down on these green fields of France;
The warm wind blows gently, the red poppies dance.
The trenches have vanished long under the plow;
No gas and no barbed wire, no guns firing now.
But here in this graveyard it's still No Man's Land;
The countless white crosses in mute witness stand
To man's blind indifference to his fellow man.
And a whole generation who were butchered and damned.
And I can't help but wonder now, Willie McBride,
Do all those who lie here know why they died?
Did you really believe them when they told you "The Cause"?
Did you really believe that this war would end wars?
Well the suffering, the sorrow, the glory, the shame,
The killing, the dying, it was all done in vain,
For Willie McBride, it's all happened again,
And again, and again, and again, and again.

niedziela, 16 czerwca 2013

Smoki

Czy kładąc się spać jakieś dwadzieścia lat temu baliście się Raptora z "Parku Jurajskiego"? Może trochę tak.

Co prawda Raptor nie miał skrzydeł, tylko łapki, ale ze smokiem i tak mógł zostać pomylony.

Skąd wzięły się smoki? (I czemu jadają głównie dziewice i owce, chciałoby się dodać.) Czy z tego samego źródła, co opowieści o cyklopach, morskich potworach, duchach, wampirach i innych dziwach? Ze strachu, braku wiedzy, potrzeby niesamowitości w życiu? Pewnie tak.

Przypominają dinozaury. Obstawiam, że zupełnie nieprzypadkowo. Na szczątki tych gadów natrafiano przecież na długo przed "wojnami o kości". Na dodatek nie wszystkie organizmy sprzed milionów lat wzięły i wyginęły, znikając, kamieniejąc, czy uroczo zatapiając się w bursztynie. Do dzisiaj możemy podziwiać w niewiele zmienionej formie krokodyle, żółwie, jaszczurki. No i ptaki. Wyobraźmy sobie, że od jednego organizmu bierzemy pełną ostrych zębisk paszczę, od drugiego pancerz, od trzeciego kolce i łuski, kolejnemu kradniemy długowieczność, a ostatniemu skrzydła - powstaje smok jak malowanie.

Oprócz sytuacji, kiedy to siedzącego na karniszu wielkiego konika polnego uznałam za smoka (potwór na miarę kanapkowych możliwości), a także tej, w której główną rolę odegrał dobijany przez domowego kota nietoperz, raczej nie bałam się legendarnych gadzin. To z pewnością wina dobranocek. Przez takie postaci jak Smok Wawelski, nie nabyłam odpowiedniej perspektywy.

Zgaduję, że większość wizerunków wampirów, które powstały na Ziemi, przedstawia żywiące się krwią istoty jako ohydne monstra. Smoki to przy nich szczęściarze. Nawet ta paskuda, co to ją musiał święty Jerzy przebić, na wielu przedstawieniach jest całkiem niebrzydka. Wraz z postępem i osiągnięciami dorobiliśmy się zaś smoka z mimiką i głosem Seana Connery'ego. Draco był piękny. A do tego mądry i dowcipny. Siarkę temu, kto nie uronił łzy poznając jego historię!

Draco, bohater "DragonHeart"

Niestety, zwykle nie pamiętam imienia smoko-psa z "Niekończącej się opowieści". Był nieco zbyt rozciągnięty i sztuczny, ale do tego ciepły, mądry i dobrze nastawiony do otaczającej go rzeczywistości. Jest w nim to coś, co sprawia, że znajduje się w pierwszej trójce moich smoczych znakomitości.

Przynoszący szczęście Falkor

Trzeci zabójczo mądry przystojniak to Villentretenmerth z opowieści o Wiedźminie. Jeden z ostatnich przedstawicieli swego wspaniałego gatunku. Z opisu wynika, że spokojnie mógłby sobie z Draco i Falkorem usiąść przy jednym stole i obalając tonę jagniąt i dziewic rozwiązać wszystkie światowe problemy. Gdyby tylko chciał.

Są też oczywiście inni. To nie jest tak, że jestem już zamknięta na zionące ogniem i wydłubujące rycerzy spomiędzy zębów propozycje.

"Jak wytresować smoka" jest świetnym przykładem na to, że istniejący podręcznik (w tym przypadku dotyczący różnorodności latających gadzin) nie zwalnia z myślenia i odkrywania prawdy. Film jest wzruszająco zabawny, jeśli chodzi o przedstawienie głównego bohatera jako cherlawego badacza-konstruktora, a smoka jako jego niby-mrocznego niby-psa.

Niedługo w kinach będzie można podziwiać Smauga, ale nie czekam na to z niecierpliwością. To nie "ten" smok. Jeśli chodzi o te naprawdę niebezpieczne, największe wrażenie zrobiły na mnie ostatnio smoki Daenerys Targaryen. Nie czytałam jeszcze nawet pierwszej części sagi George'a R.R. Martina, ale znam już niektóre odcinki serialu "Gra o tron". Z całej gamy różnorodnych postaci, jakie można spotkać w tej opowieści, do gustu przypadła mi właśnie Daenerys. I to nie tylko dlatego, że jest ładna i - przynajmniej na początku - dobra. Decydujące okazały się niespodzianki, które wykluły się z jej prezentu ślubnego.

Daenerys z jednym z dzieci

Nigdy w życiu nie spotkałam i nie spotkam smoka, ale jakoś tak raźniej mi z myślą, że pomykają po fantastyce. Mordują i palą, nie da się zaprzeczyć. Mogą być też przyczyną straszliwej choroby, w opowieści o Skrytobójcy, jaką napisała dla nas Robin Hobb, nazwanej "kuźnicą". Jednak często są również symbolem nadziei. I tak jest w każdej z wymienionych przeze mnie historii.

poniedziałek, 20 maja 2013

Piękna gra

Jak zdążyliśmy się przekonać, RoboCop nie okazał się być "the future of law enforcement". Przyznaję, że cieszę się z tego powodu. Lepiej zachowanie człowieczeństwa przez Murphy'ego-cyborga oglądać na ekranie niż sprawdzać w rzeczywistości.
Pod koniec tego albo na początku przyszłego roku w kinach zagości nowa wersja kultowej produkcji z lat 80. Na pewno wiem na razie tyle, że nie podoba mi się hełm nowego RoboCopa, ale z niecierpliwością czekam na premierę. Nie ma to jak nutka niepewności związana z tym, jak przyjmie się po latach historyjkę o walce dobra z OCP.


Kolejna produkcja, na którą czekam, to "Gra Endera". Zdaje się, że to pierwsza ekranizacja jednej z moich ulubionych książek fantastycznonaukowych. Tu z kolei lekka nutka każe sprawdzić, czy realizatorzy poradzili sobie z dosyć trudnym zadaniem.
W "Grze Endera" Ziemię zaatakowały istoty myślące, zaawansowane technicznie, wyglądające jak duże pszczoły - tak to pamiętam. Coś podobnego jak w "Starship Troopers" (ciekawostka: film o żołnierzach kosmosu zrobiła ekipa "RoboCopa" pod wodzą Paula Verhoevena), tylko zupełnie inaczej. Przede wszystkim w Troopersach na pierwszym planie znajdowała się galaktyczna piechota (tak jakby morska), a w "Enderze" chodzi o odnalezienie i przeszkolenie cudownego dziecka-dowódcy.


Na koniec coś, co będzie można oglądać w kinach mniej więcej w tym samym czasie co Endera. Jeśli chodzi o tematykę, znajduje się zdecydowanie bliżej nas niż wymienione wyżej opowieści. O istnieniu "Gravity" dowiedziałam się tydzień temu, kilka godzin po tym, jak astronauci z ISS odbyli spacer kosmiczny w celu naprawy systemu chłodzenia. Z zapowiedzi wynika, że film Alfonso Cuarona jest taki jak trzeba, taki jak kosmos: straszny, ale jaki piękny!


czwartek, 14 marca 2013

Ur, Karaś i Mors a na dokładkę Miś

We wspaniałych, dawnych czasach, kiedy to pisarze zajmowali się pisaniem dobrych książek, a nie złą polityką, przeczytałam zbiór opowiadań "Noteka 2015" Konrada T. Lewandowskiego. Znacie zapewne anegdotkę o tym, jak to w czasach PRL-u ludzie chcieli, żeby Polska zaatakowała Stany Zjednoczone. Polacy poddaliby się i weszli do amerykańskiego snu. Mniej więcej. Coś podobnego rozgrywa się w "Notece": w absurdalnym świecie niedalekiej przyszłości USA toczą wojnę z Polską. W tej wersji jednak mocarstwo nie daje sobie rady. Korpus ekspedycyjny ulega polskiej pomysłowości, czyli prostym i bardzo skutecznym rozwiązaniom.

W tytule wpisu znajdują się nazwy produkowanego i projektowanego w latach 30. XX wieku sprzętu dla Wojska Polskiego '39.

Oprócz literek i cyferek samolotom, okrętom, czołgom, czy armatom trafiają się przydomki. Nie jest to oczywiście tylko polska specyfika, ale akurat tamte nazwy zupełnie subiektywnie uważam za najlepsze. Królowały wśród nich fauna, flora, zjawiska atmosferyczne i inni ("Mors" nie pochodzi od nazwy zwierzęcia). Po Bałtyku pływały sobie, na ten przykład: "Orzeł", "Sęp", "Gryf", "Burza", "Wicher", "Grom", "Błyskawica". W powietrze wzbijały się "Karasie", "Łosie" i "Mewy". ("Misiów", "Wilków" oraz "Jastrzębi" na niebie zabrakło.) Armii dostarczono różne armaty ze Starachowic (każdą można by było nazwać "Star"), karabiny przeciwpancerne "Ur" (projekt był tak tajny, że aż od Urugwaju jego skrót zapożyczono) i inne konstrukcje inżyniera Maroszka, a także pistolety maszynowe "Mors". Wszystko to jednak za późno i w zbyt małej ilości.

Sakramencko cudownie byłoby sprać Niemców i Austriaków na początku września 1939 roku, prawda? Oj, jak wspaniale! Ile nie startych z powierzchni ziemi istnień ludzkich. Ile szans powolnego, ale jednak - postępu. Ile dobrych możliwości!

Niezdrowe jest karmienie nienawiści bezsilnością wobec faktu, że niemieckich, austriackich i innych zbrodniarzy jednak nie powywieszano na latarniach i drzewach przy głównych traktach. Lepiej kanalizować to w inny sposób. Kulturalny.

Na temat alternatyw września '39 są książki, opowiadania, chyba komiks też już powstał. Przydałby się jeszcze pełnometrażowy film. Coś podobnego do animacji powstającej w Platige Image, tyle że "Hardkor 44" oparty jest na motywach z powstania warszawskiego, a ja chciałabym, żeby zrobiono coś o kampanii wrześniowej inaczej. (Od Tomasza Bagińskiego i jego współpracowników na pewno warto byłoby pożyczyć obraz nazistów jako bezdusznych maszyn.) Wcale nie wielka produkcja, bo nie za bardzo potrafimy coś takiego zrobić. Wystarczy średni rozmach, za to ogromny budżet od sponsorów, pozwalający na wybór najlepszych artystów, techników, materiałów, na dopracowanie każdego detalu.

Co by było, gdyby przyspieszono wprowadzenie do uzbrojenia konstrukcji, nad którymi i tak pracowano? Gdyby dyplomaci, politycy, kolejarze, robotnicy i żołnierze tak poustawiali klocki, że Czesi mieliby we wrześniu jeszcze tyle chęci, sił i możliwości, by Polsce pomóc. Gdyby wcześniej nastąpiła zmiana myślenia w najwyższym dowództwie. Porządna mobilizacja i nieoglądanie się na sojuszników też by nie zaszkodziły. No i kupa pieniędzy. Ta kupa pieniędzy dla konstruktorów, oblatywaczy, pracowników ośrodków doświadczalnych, szkoleniowców i fabryk w zasadzie by wystarczyła. Jednostki zostałyby zalane "Jastrzębiami", "Misiami", "Morsami", "Starami", lekkimi czołgami z rodziny 7TP i wieloma innymi maszynowymi przyjaciółmi, z których żołnierze potrafiliby korzystać. III Rzesza mogłaby wtedy Polskę pocałować w d..., przeprosić za najście, po czym się rozpaść. Piękny obraz.

Nieważne, że to się nie wydarzyło i nie mogło wydarzyć. Ważne, że wyobraźnia to potęga.

niedziela, 24 lutego 2013

Litzmannstadt

Czasem tęsknota za historyczną wielkością, czy cudem gospodarczym, mogąca tłumaczyć fenomen używania przez Polaków niemieckojęzycznych nazw polskich miast, kryje w sobie nazistowską pułapkę.

Może i "Danzig", "Posen", czy "Breslau" brzmią atrakcyjnie, kusząc niczym okręty dumnej Hanzy, wystarczy jednak uświadomić sobie, że takie ich nazwy widnieją na starych mapach. Różnie to przecież w historii bywało. Łódź, chociaż prawa miejskie uzyskała od biorącego kąpiel w balii Władysława Jagiełły, bardzo długo nie odgrywała istotnej roli w dziejach. Obcojęzyczne nazwy miasta nie są więc raczej używane przez Polaków. Oprócz tej jednej jedynej, kojarzącej się z gettem. "Litzmannstadt". Jako miejscowość o tej nazwie Łódź wystąpiła tylko raz w swojej historii, pomiędzy 1940 i 1945 rokiem.


Karla Litzmanna tytułowano Lwem z Brzezin. To od nazwiska tego człowieka Łódź wzięła swe nazistowskie miano.

Szukając informacji o tym, co działo się w okolicach mojej rodzinnej miejscowości, Kasiny Wielkiej, w czasach I i II wojny światowej, natrafiłam na takie nazwisko: Josef Roth Freiherr von Limanowa-Łapanów. To też Lew, tyle że spod Limanowej. W czasie I wojny światowej sprawnie przeprowadził tam atak na rosyjskie pozycje. Tak jak Litzmann był świetnym dowódcą frontowym, sztabowcem i szkoleniowcem. Obu oficerów wyraźnie różni jednak to, że austro-węgierski bohater był opisywany przez swoich zwierzchników mniej więcej jako "miękki", bo przywiązujący wagę do minimalizowania strat po obu stronach, a Brandenburczyk był twardym nacjonalistą, który chciał "oczyszczenia" wielkich Niemiec z wrogich elementów.

Karl Litzmann do wojska wstąpił niedługo po wojnie austriacko-pruskiej, w 1867 roku. Brał udział w wojnie z Francją (1870-1871), w której zasłużył na Żelazny Krzyż. Pod koniec XIX wieku dostał się do sztabu generalnego, gdzie miał okazję pracować z wychowankami Moltkego starszego. Potem szefował akademii wojskowej w Berlinie. Na początku XX wieku był już generałem i mógł przejść na zasłużoną emeryturę. W 1914 roku został z niej ściągnięty, by dowodzić na froncie.

W pierwszych miesiącach wielkiej wojny na froncie wschodnim Niemcy zatrzymali ofensywę rosyjską na Prusy. Co prawda Rosjanom nieco lepiej szło w walce z Cesarstwem Austro-Węgierskim, ale nie udało im się osiągnąć wszystkich wyznaczonych celów. Na listopad i grudzień zaplanowali więc przełamanie frontu mniej więcej pośrodku współczesnej Polski, a także w pobliżu Krakowa. Niemcy i Austriacy uprzedzili jednak Rosjan atakując na terenie dzisiejszego województwa łódzkiego. W walkach zginęło około 200 tysięcy żołnierzy obu stron konfliktu.

Zimą 1914 roku podległe Litzmannowi oddziały zostały w okolicach Łowicza odcięte od reszty sił niemieckich. Generał nakazał marsz w kierunku Brzezin. Tak jak dowódcy sił rosyjskich z tamtego rejonu nie posiadał zbyt wielu informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika. To jeden z czynników, który dopomógł Niemcom. Litzmannowi udało się przebić przez linie rosyjskie, niszcząc przy tym kilka dużych jednostek. Odznaczono go, nazwano Lwem z Brzezin, doceniono wspaniałą wiedzę wojskową sprawdzoną w praktyce. Mógł spocząć na laurach, spisać wspomnienia, cieszyć pokojem. Musiał przecież widzieć, jak wojna okalecza, jaka jest straszna. Ale niewiele humanizmu wyniósł z tej lekcji. Wybrał inną drogę. Po wojnie zaangażował się politycznie. Od 1930 roku był członkiem NSDAP. 19 grudnia 1932 roku jako najstarszy deputowany, a więc marszałek senior, otwierał posiedzenie Reichstagu. Tego samego, dzięki któremu naziści przejęli władzę. Zmarł w 1936 roku, miał więc jeszcze okazję słyszeć o "sukcesach" w postaci ustaw norymberskich, obalania kolejnych postanowień traktatu wersalskiego, dążenia do konfliktu. Wszystko, co do tamtej pory wcielili w życie Hitler i jego zwolennicy, było zgodne z przekonaniami Litzmanna.

Zatem w 1940 roku rozbudowujący Rzeszę na wschód Niemcy złożyli generałowi piękny - swym zdaniem - hołd, nadając dużemu miastu, bliskiemu miejsca jego zwycięstwa, nazwę Litzmannstadt.


Różne były wojenne i powojenne tłumaczenia. Za wyjaśnianie brali się psycholodzy, artyści, naukowcy, politycy, historycy i inni. Był eksperyment więzienny Zimbardo, sprawdzanie granic posłuszeństwa przez Milgrama, były i inne badania. Większość Niemców, Austriaków i obywateli innych krajów, współpracujących ze zbrodniczym systemem, tłumaczyła się tym, że nie wiedziała a nawet jeśli wiedziała to przecież trzeba było wykonać rozkaz, panował pruski dryl, karą za sprzeciw była śmierć, na tym polegała ich praca, inni też tak robili...

Mimo wszystko dość łatwo przyjąć wyjaśnienia o wykonywaniu rozkazów, niewiedzy, strachu. Nie przypominam sobie z czasów szkolnych żadnego podręcznika, w którym mowa byłaby o tzw. dobrym Niemcu. A jeszcze o żołnierzu? Kto to słyszał! Przecież żołnierze (ale nie tylko - urzędnicy też) składali przysięgę na wierność Hitlerowi, a nie państwu, czy porządkowi prawnemu. Tak dosyć zwyczajnie, pojedynczo i całymi oddziałami, składali tę z gruntu podejrzaną przysięgę. Na początku próbowali ominąć rytuał, ale co to były za próby, skoro jednak się ugięli. Dalej było już z górki. W każdym razie - o Wilmie Hosenfeldzie i owszem, wiedziałam, dzięki filmom, ale to jeden przykład. Trochę mało jak na kilkanaście milionów niemieckich żołnierzy i kilkadziesiąt milionów cywilów.

Timothy Snyder w jednym ze swoich tekstów napisał o tym, że to było wtedy normalne. Tak jak teraz dla nas normalne są pokój i demokracja, tak wtedy dla części Europy normalne były autorytaryzm, nacjonalizm, rasizm. W Niemczech normalny stał się nazizm.

Kiedy czytałam wspomnienia Philippa von Boeselagera o tym, jak brał udział w spisku 20 lipca, nie mogłam uwierzyć, że żyjąc do 2008 roku cały czas uważał, że w czasie wojny postępował słusznie i bronił swoich wyborów życiowych w standardowy sposób (taki był rozkaz, pruska kultura wojskowa itp.). Czuł się aż tak normalnie, że będąc oficerem Wehrmachtu zauważającym zbrodnie na terenach podbitych napisał w tej sprawie list do zwierzchników i uznał, że zrobił wszystko, co mógł w tej sprawie. Zaangażował się też w spisek mający na celu pozbawienie Hitlera życia. Należy jednak pamiętać, co było celem tego spisku. Nie radykalna zmiana systemu i przerwanie łańcucha okrucieństwa. Celem była zmiana przywództwa, ponieważ doprowadzenie do władzy wojskowych mogło poskutkować wygraną przynajmniej na froncie wschodnim.

Prosta odpowiedź jest taka, że Niemcom żyło się wtedy lepiej. Z nazwiskiem Hitlera wiązali zakończenie kryzysu gospodarczego. Jak mogli sprzeciwiać się czemuś, co przyniosło pracę, stabilizację, rozwój ekonomiczny i co sprawiło, że poczuli się silnym narodem? No i jeszcze te podboje, które aż do Stalingradu kojarzyły się niemalże z wielką przygodą.

Mimo, że pokładam wielkie nadzieje w edukacji, to rzeczywistość jest raczej niewesoła. Oczywiste jest, że to może się powtórzyć. Jeśli dojdzie do zbiegu wystarczających okoliczności. Gdyby, na przykład, trudności gospodarcze jakie odczuwamy potrwały dłużej, gdyby się pogłębiły, gdyby zagroził nam głód, ilu z nas odmówiłoby poparcia politykom obiecującym niemal natychmiastową poprawę, tyle tylko, że kosztem - dajmy na to - nieprawdziwych Polaków?


Jakże pocieszające jest to, że wśród Niemców, Austriaków i obywateli krajów kolaborujących z III Rzeszą znajdowali się i tacy, którzy sprzeciwiali się nazizmowi. Możliwe było niepodążanie za tłumem, zdobycie się na pomaganie innym wbrew otoczeniu, podejmowanie ryzyka i przezwyciężanie bierności. Nie było tych ludzi wielu, ale byli. I w wojsku i w cywilu.

Anton Schmid służył jako sierżant w Wehrmachcie. Tak zwany zwykły człowiek, niepochodzący z arystokracji niezawodowy wojskowy, rzemieślnik, który zdawał sobie sprawę z tego, że nie może zbyt wiele. Za to chciał pozostać przyzwoitym człowiekiem. Pod koniec swojego życia służył w Wilnie, gdzie wyrabiał Żydom z getta odpowiednie papiery i wysyłał ich w mniej niebezpieczne rejony, np. do Generalnego Gubernatorstwa. Pomagał też żydowskiej organizacji podziemnej. Za zdradę został stracony w 1942 roku. W czasie procesu Adolfa Eichmanna zrelacjonowano działalność Schmida. Potem uczczono jego pamięć chwilą ciszy. Bardzo wymownej ciszy.

W lipcu 1942 roku Albert Battel, oficer Wehrmachtu, przed wojną prawnik, przekonał swego zwierzchnika, Maxa Liedtke (w cywilu dziennikarza), żeby pracujących dla ich jednostki Żydów z przemyskiego getta wziąć pod opiekę. Nakarmiono ich i zakwaterowano na terenie wojskowym. Zamknięto też most, którym siły SS mogłyby próbować odbić Żydów. Interweniował w tej sprawie sam Himmler, rozkazując przenieść zdrajcę do jednostki frontowej. Wbrew jego intencjom Battel wojnę przeżył i wrócił do ojczyzny. Liedtke miał mniej szczęścia - zmarł w radzieckiej niewoli. Taki los spotkał też znanego z uratowania Władysława Szpilmana Wilhelma Hosenfelda.

Żołnierz, prawnik i przede wszystkim policjant, Klaus Ernst Hornig, dowodząc małym oddziałem porządkowym na wschodzie, nie wykonał rozkazu zastrzelenia rosyjskich jeńców wojennych. Zamknięto go za to w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, gdzie doczekał końca wojny.

Inżynier, a w Wehrmachcie major, Karl Plagge, przez kilka lat ratował przed śmiercią litewskich Żydów. W krytycznych miesiącach transportów do obozów wydał odpowiednie papiery o niezbędności dla wysiłku wojennego III Rzeszy ponad tysiącowi mieszkańców getta w Wilnie. Potem powiadomił ich też o zbliżającej się akcji likwidacyjnej. Do końca wojny udało mu się ocalić kilkaset istnień ludzkich. Sam również przeżył i wrócił do ojczyzny.

Takich wojskowych, o których wiadomo, było ponad stu.

Innym bohaterem był hrabia Helmuth James von Moltke, pochodzący ze znanego arystokratycznego rodu. Życiem zapłacił nie za ratowanie ludzi przed zagładą, czy zamach na wodza. Odpowiedział za intelektualną pracę, z której skorzystali później, między innymi, twórcy wspólnej Europy. A także za przekazywanie aliantom informacji o zbrodniach.
Niezdolny do służby wojskowej pracował w dowództwie Wehrmachtu i w służbach Canarisa. Tam dowiedział się o obozach i Einsatzgruppen. To między innymi on przemycał za granicę ulotki Białej Róży, które później alianci zrzucali nad terytorium Niemiec. W 1940 roku w jego majątku powstał Krąg z Krzyżowej, skupiający dosyć wąską grupę podobnie myślących intelektualistów. Nazwę temu niezwykłemu jak na ówczesne czasy niemieckiemu ugrupowaniu liberalnemu i demokratycznemu nadało Gestapo podczas przesłuchań członków grupy w latach 1944-1945. Przedstawiciele Kręgu uważali, że jeśli Hitler ma upaść, to tylko w wyniku działania niemieckiego społeczeństwa i w imieniu tego społeczeństwa ma być osądzony i skazany. Sam Moltke był pacyfistą i stał na stanowisku, że wojna powinna zostać natychmiast zakończona. Na wszystkich frontach.

Oprócz działalności Oskara Schindlera, Białej Róży, czy Kręgu z Krzyżowej, a więc czegoś przemyślanego i zorganizowanego, były spontaniczne akcje cywili. Margarethe von Trotta w 2003 roku pokazała światu film "Rosenstrasse". Ktoś nazwał go obrazem "niemego buntu". Bunt należał do Niemek z Berlina, których żydowskich mężów z dnia na dzień zamknięto pod strażą. Mieli być "deportowani", ale ich żony-Aryjki w to nie uwierzyły. Mroźną zimą 1943 r., głównie w ciszy - z rzadka tylko wznosząc śmiałe okrzyki - nie ustępując władzom ani na krok, wytrwały przed budynkiem, w którym uwięziono ich mężów. Ugiął się przed nimi sam Joseph Goebbels, faktyczny zarządca stolicy. Trwają spory, czy ugiął się, czy też raczej element uwolnienia od początku wpisany był w jego rozkaz o deportacji ostatnich berlińskich Żydów. Goebbels chciał uczynić przyszłą Germanię "Judenfrei", ale bał się społecznego niezadowolenia i protestów. Dlatego na początku marca 1943 roku, po militarnej i propagandowej porażce jaką była przegrana von Paulusa pod Stalingradem, kazał przetrzymywanych Żydów zwolnić i przywieźć z powrotem kilkudziesięciu innych, wywiezionych już do Oświęcimia. Cichy protest kobiet z Berlina – wśród nich tych z Rosenstrasse – udowodnił ludziom, którzy o nim wiedzieli, że można było wpływać na władze Rzeszy, sprzeciwiać się ich decyzjom. Tamte kobiety nie zgodziły się rozwieść ze swymi ukochanymi, a tylko wtedy, w świetle nazistowskiego ustawodawstwa, można było wysłać ich na wschód. Podobnych do Rosenstrasse miejsc było w czasie tych kilku dni przełomu lutego i marca 1943 roku więcej – protestowało przed nimi około 6 tysięcy ludzi, w różnych częściach miasta. Berlińczycy musieli zauważyć, że coś się dzieje.

John Rabe zapisał się do NSDAP w dobrej wierze. Jako przedstawiciel Siemensa na Dalekim Wschodzie nie wiedział, co dokładnie działo się w Europie. Wierzył w to, co było napisane w programie partii i o czym informowała propaganda. A zarówno w programie, jak i propagandzie przywiązywano wielką wagę do ekonomii. Pisano o obowiązku pracy (i jej zapewnienia przez państwo), zakończeniu kryzysu, budowie państwa socjalnego, nacjonalizacji przemysłu. Była mowa o potrzebie wycofania się z ustaleń wersalskich, budowie wielkich Niemiec i rasizmie, jednak z daleka najważniejsze wydawało się podniesienie standardu życia Niemców. Jako solidnemu biznesmenowi Rabemu musiało to odpowiadać.
W 1937 roku do Nankinu, w którym przebywał, zbliżała się japońska ofensywa. Ostatni obcokrajowcy jacy zostali w tym mieście zaczęli tworzyć strefy bezpieczeństwa dla chińskich cywili. Poprosili Rabego, by jako reprezentant sojusznika Imperium Japońskiego został szefem tego przedsięwzięcia. Dziwnie to brzmi dla Europejczyka, ale John Rabe pomógł uratować ponad 200 tysięcy Chińczyków dzięki odznace NSDAP i flagom ze swastyką.
Rabe, razem z pozostałymi obcokrajowcami, dokumentował też masakrę nankińską. W związku z tym, co zobaczył, napisał do Hitlera z prośbą o interwencję u sojuszników, aby japońscy generałowie poskromili swoich żołnierzy. List pozostał bez odpowiedzi.
Po powrocie do Niemiec w 1938 roku Rabego odwiedzili gestapowcy. Zabronili mu opowiadać o tym, co działo się na wschodzie, odebrali pamiętniki.
Po wojnie cichemu bohaterowi groziła wywózka na Syberię, ale na szczęście przejęli go Anglicy i to w ich strefie pozytywnie przeszedł proces denazyfikacji. Paczki z pomocą, w związku ze złą sytuacją materialną w jakiej znalazła się jego rodzina, przesyłali mu wdzięczni Chińczycy.


Czasem niemiecka kinematografia pokazuje cierpienia Niemców z czasów II wojny światowej i okresu powojennego. Wysiedlenia, ucieczki, wypędzenia, gwałty, rabunki, bombardowania ("Anonyma - kobieta w Berlinie", 2008, Max Färberböck; "Drezno", 2006, Roland Suso Richter; "Ucieczka", 2007, Kai Wessel). Trudno przyjąć tę perspektywę Niemców-ofiar. Powojenna kinematografia polska i światowa przyzwyczaiła Polaków do widoku dobrych aliantów i złych - zwykle głupich - Niemców. Chociaż i ona zaskakuje, na przykład ukazując oficerów Wehrmachtu ze spisku 20 lipca jako rycerzy bez skazy ("Walkiria", 2008, Bryan Singer).

W filmach pokazuje się też Niemców otwarcie występujących przeciwko III Rzeszy. Zastanawiałam się nad tym, czy dzięki obrazom o cierpieniach czy sprzeciwie nasi sąsiedzi próbują wybielać swoją historię. Może tak być. Co więcej, oni to mogą robić nawet poprzez filmy o Hitlerze. Dlatego oglądając "Upadek" warto pamiętać, że wśród przedstawionych na ekranie bohaterów niewielu było takich, którzy nie mieli zbrodni na sumieniu. Ale z drugiej strony, czemu Niemcy mieliby nie pokazywać wypędzonych, skrzywdzonych, tych, którzy o niczym nie wiedzieli, opozycjonistów? Mają na to pieniądze, pomysły i najwyraźniej również zwykłą potrzebę tworzenia takich filmów. Reżyser "Sophie Scholl - ostatnie dni" z 2005 roku, Marc Rothemund, wspomniał w jednym z wywiadów, że zainteresował go przypadek jego własnej babci, która nie była zbrodniarką, ale jako mistrzyni olimpijska w pięcioboju była sponsorowana przez nazistów i w spokoju przeżyła wojnę: "Dlatego tak ważną postacią jest w >Sophie Scholl< urzędnik, który przesłuchuje Sophie. Dzięki jego postaci dowiedziałem się sporo o moich dziadkach. Interesowało mnie, w jaki sposób zostawało się wtedy nazistą. Nie mordercą, lecz po prostu oportunistą".



W jednym z listów do żony Helmuth James von Moltke napisał:
Czy mogę wiedząc o tym, spokojnie siedzieć przy stole i pić herbatę w moim przytulnym mieszkaniu? Czy nie staję się przez to współwinny? Co ja powiem, gdy kiedyś zapytają mnie: a co ty wtedy robiłeś?


Jeśli już łodzianie mają potrzebę wyróżnienia się, to niech nazywają swoje miasto "polskim Manchesterem", "Boat City" albo siedzibą "Lodzermenschów". A nazwę "Litzmannstadt" niech przykryje archiwalny kurz.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gizmo

Zapomniałam poprzednio zaktualizować stan orzechowej rozgrywki. Otóż wiewiórki przychodzące "na kradziołę" z lasu na moje osiedle podprowadziły z piwnicy sąsiadów cały zapas orzechów na zimę. Systematycznie, cierpliwie, skutecznie. Kwinto byłby z nich dumny, ale one by się tym pewnie nie przejęły, bo nie znają pojęcia kradzieży ani sprawiedliwości. Mają za to niemal stuprocentowe szanse na przeżycie wyniszczającej pory roku.
Przy okazji - czy leci z nami biolog mogący sprawdzić, jak się ma zabawna strona o wiewiórkach do faktów?


Gizmo chyba nie mówił ludzkim głosem. Nawet od święta. Swoją drogą to też jesteście przekonani, że gdyby po zjedzeniu kolorowych opłatków zwierzęta z obór, chlewni, kurników, czy też - ogólniej - zagród przemówiły, byłyby to długie wiązanki przekleństw? Gizmo mówi, ale w języku mogwajów. Tak przynajmniej wynika z filmu o gremlinach, jaki obejrzałam ze dwadzieścia lat temu. Obecnie w moim języku funkcjonuje wyrażenie "iść na Playstation", co oznacza odwiedziny u kogoś, kto ma PS3 i pozwala mi mordować Niemców w "Call of Duty" i bandytów oraz potwory w "Borderlands". W tamtym czasie "chodziłam na wideo". Do jednych sąsiadów szłam oglądać kreskówki ze stajni Hanna-Barbera i Warner Bros., a do innych na projekcje filmowe. Jak odwiedzałam kuzynów w mieście na Śląsku to załapywałam się na wyprawę do wypożyczalni kaset wideo, gdzie przeglądaliśmy grube segregatory w poszukiwaniu zajmujących tytułów. To chyba właśnie kuzynom zawdzięczam kilka maratonów, na które składały się: Wojownicze Żółwie Ninja, Gremliny, Terminator, RoboCop, Rambo.

Gizmo reprezentuje wszystko to, co najlepsze w zwierzęciu-towarzyszu człowieka. Ma futro, szybko się uczy, lubi bliskość innych istot, jest dobry, cierpliwy i ciepły. Miodzio! Żeby nie było zbyt słodko ma też ogromny jak stąd do wieczności minus - kiedy się z nim postępuje niezgodnie z instrukcją to powstają coraz gorsze mogwajowe kopie. Ktoś nazwał sposób w jaki rozmnaża się Gizmo? Coś jak pączkowanie. Tym, którzy nie znają filmu opiszę to tak: po zetknięciu z wodą albo jedzeniem o nieodpowiedniej porze z pleców Gizmo wyskakują kulki sierści natychmiast przekształcające się w gremliny. Coraz bardziej nieszanujące swego przodka, coraz bardziej brzydkie, wredne i destrukcyjne chochliki. Każdy kolejny egzemplarz również może się w ten nieatrakcyjny dla człowieka sposób rozmnażać, więc jakby je zostawić samym sobie dosłownie zadeptałyby świat. Na szczęście Gizmo pozostaje taki jak na początku opowieści. No, może jednak nie do końca. Zmuszony okolicznościami z ciapowatej przytulanki przekształca się w gotowego na wszystko wojownika. (Typowe, jakże typowe dla tamtego pokolenia: spędzając długie godziny w klatce w sklepie starego Chińczyka naoglądał się chłopak filmów i myślał, że rzeczywistość wygląda tak jak w telewizji albo na taśmie VHS.) W jednej ze scen Gizmo naśladuje nawet Rambo. Kojarzycie część, w której bohater Stallone przy pomocy łuku i wybuchowej strzały niszczy latający czołg Mi-24? To to. Dzięki własnemu bohaterstwu i pomocy naprawiających swe błędy ludzi, Gizmo przywraca porządek. Gremliny tego nie przeżywają. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Gizmo wzorowali się twórcy zabawki Furby. Kiedyś spotkałam podróbkę albo może nawet oryginał Furbiego w sklepie i długą chwilę przesuwałam mu dłonią przed oczami, bo wtedy mruczał i przestępował z łapki na łapkę. Był wyrazem tęsknoty samotnych ludzi za odrobiną bliskości. Samotnych, którzy nie mogą albo nie chcą pozwolić sobie na zwierzę w domu. Z tego co pamiętam tak tłumaczono fenomen popularności Furbiego, Tamagotchi, a potem psa-robota. Takie uproszczenie. W każdym razie technika posunęła się już na tyle naprzód, że zbudowanie robota w kształcie zwierzęcia to dla konstruktorów pestka. Teraz inżynierowie są na etapie budowania robotów coraz bliższych ludziom, mających za zadanie bawić oraz pomagać. Gizmo jako postać filmowa miał więcej swobody niż Furby. Tyle tylko, iż nie można go przytulić, chyba że zdarzy się cud na miarę purpurowej róży z Kairu.

Bajka o Gizmo ma morał, a jakże. Jeśli bierzemy coś lub kogoś pod opiekę to i bierzemy odpowiedzialność. Jak coś pójdzie nie tak to nie będzie nawet komu się tłumaczyć i kogo prosić o pomoc. Chodzi więc o to, żeby nic nie poszło nie tak. A poza tym to nie jedzcie na noc.

PS Z tego nie da się zrobić rankingu, mogę tylko podkreślić, że to fenomenalne jak wiele potrafi zmieścić coś tak małego jak serce. W moim przypadku są to: Totoro, Gizmo, niektóre z Ewoków, R2-D2, WALL-E, Claptrap, Sulley z "Potworów i spółki", Kung Fu Panda, Optimus Prime, główni bohaterowie "Epoki lodowcowej", Falkor, Elmo i większość bandy muppetów, Aslan, pingwiny z Madagaskaru, Mufasa, zakochany kundel i pani jego serca, Kalaś i Pafnucek, Toothless, osiołek ze Shreka, Gromit, Teto towarzyszący Nauzyce z Doliny Wiatru, liczni bohaterowie dobranocek i wiele, wiele innych stworów.


niedziela, 29 kwietnia 2012

Władca Marionetek

Wiosna, a jakby lato. Zrobiło się sakramencko ciepło, czyli gorąco. Kolejna wymówka, by mało wydajnie pracować. Zimą jest za ciemno i zimno, potem jest zbyt jasno i ciepło...

Na razie nie przedstawię "ZwieŻaka", czyli żakowskiego podcastu o zwierzętach. Mam za mało materiału. Biednemu to i wiatr w oczy! W zeszłym tygodniu nagrałam cenną rozmowę, ale w procesie kopiowania plików do mnie i mojego gościa dołączyły zero-jedynkowe śmieci. Czyszczenie w programie montażowym nie pomogło, więc nagranie trzeba powtórzyć.

Zdrapek okazał się być złodziejem. Ponoć opiekunowie i ich zwierzęta domowe upodobniają się do siebie. Oczywiście to tylko zabawny temat do towarzyskiej rozmowy, ale muszę przyznać, iż rozumiem doskonale jego pęd do jedzenia - też prawie cały czas jestem głodna. Zdrapek kradnie nawet kotlety sojowe. I nie uczy się na błędach, chociaż po takiej uczcie ma kłopoty żołądkowe. Niesamowite, że soja wydaje mu się być mięsem. Może to jest jednak tak, iż kradnie wszystko co się nawinie? Spróbuję kiedyś zostawić mu na szafkach w kuchni same surowe warzywa.

Z cyklu militarystyczne ciągoty: chciałam tutaj napisać o generale Karlu Litzmannie, świetnym strategu cesarskiej armii niemieckiej z przełomu XIX i XX wieku (w bitwach stracił tysiące podwładnych, ale i wielu uratował przed pewną śmiercią, przy okazji przesądzając o kształcie linii frontu na długie miesiące; albo odwrotna kolejność, bo przecież dla dowódcy nie życie żołnierzy musi być najważniejsze), który pomógł nazistom zniszczyć Republikę Weimarską. W ramach docenienia, nieżyjącego już, generała, w czasie II wojny światowej Łódź przemianowano na Litzmannstadt. Otóż nie rozumiem, dlaczego niektórzy napotykani przeze mnie mieszkańcy Łodzi z niejaką dumą używają wrażego miana. Jak na razie za mało jednak wiem o generale, więc odkładam temat.


To teraz powolna droga do naukowego oświecenia.


Kojarzycie mangę i anime? Pewnikiem tak.
Japońskich komiksów, do których stosuję pierwszą z nazw, prawie nie znam. Lepiej ma się sprawa z anime, czyli japońskimi filmami animowanymi. Zdaje się, że to dzięki bratu i jego kolegom, którzy w czasach liceum i studiów zachwycali się produkcjami z dalekiego kraju. (Hmm... Zapewne brat nie zapoznał mnie ze wszystkim co oglądali.)

Seanse zaczęły się od "Akiry" Katsuhiro Otomo z 1988 roku. Pamiętam tylko, że bardzo spodobał mi się ten film, chociaż nie rozumiałam, o co w nim chodzi. Potem były - chyba w takiej kolejności - "Jin-Roh" Hiroyukiego Okiury i Mamoru Oshii (1999), "Wings of Honneamise" Hiroyukiego Yamagi (1987) i pierwsza część "Ghost in the Shell" Mamoru Oshii (1995). (Ucieszyłam się z informacji o kręceniu przez tego reżysera, w koprodukcji z polskimi partnerami, "Avalonu". Byłam nawet w kinie, by zapoznać się z rezultatem eksperymentu. Niestety, to już nie było "to".)
Tuż przed pójściem na filmoznawstwo, już na własną rękę, zapoznałam się zaś z "Metropolis" Rintaro i Katsuhiro Otomo. Podobał mi się pierwowzór - dzieło Fritza Langa z 1927 roku - i z powątpiewaniem podeszłam do wariacji na jego temat. Okazało się, że wypożyczenie tematu przez japońskich filmowców było strzałem w dziesiątkę.


Całkiem swobodnie poruszałam się wtedy (jak byłam młoda i piękna; okres liceum i studiów) w środowisku japońskich filmów animowanych o tematyce fantastyczno-naukowej. Najprawdopodobniej dzięki równoległej lekturze cyberpunkowych książek Williama Gibsona (i nie tylko) oraz aktorskich produkcji z podobnego nurtu, takich jak "Łowca androidów" Ridleya Scotta.
(Wydaje mi się, że z powodu tego treningu wymagań nie spodobała mi się matrixowa trylogia braci Wachowskich. Ratuję ją w swoich wspomnieniach, pozostawiając tylko pierwszą część z 1999 roku i "Animatrix").


Nie znam się ani na mandze, ani na anime. Na szczęście nie jest to potrzebne, by czerpać z ich oglądania przyjemność. Co do innych przejawów kultury japońskiej, zapoznawałam się z nimi poprzez filmy, zdjęcia, artykuły i książki. Po przeczytaniu "Shoguna" snułam marzenia o długiej wyprawie zapoznawczej do kraju samurajów, ale potem poznałam kilka szczegółów japońskiej okupacji Korei, Chin i innych części Azji, co skutecznie wyleczyło mnie z dalekowschodnich ciągot. Nie wróciłam do planów nawet wtedy, gdy kolega, który zwiedził Kraj Kwitnącej Wiśni opowiedział, jak tam jest wspaniale, a Sofia Coppola pokazała poetyckie Tokio w "Między słowami".

Gdyby nie wkład Japonii w światową kulturę, nie byłoby cyberpunka. Tak to przynajmniej wygląda. Wielu innych rzeczy też by nie było, ograniczmy się jednak do tej jednej.

Co łączy kilka wymienionych wyżej tytułów? Oczywiście, oprócz świetnych fabuł, interesujących bohaterów, ładnych kresek i cudownych, muzycznych tematów przewodnich.
Fantastyka. Żaden nie pokazuje świata dokładnie takiego, jakim go znamy. Nawet jeśli twórcy przenoszą nas w przyszłość tylko o kilkanaście lat. Na przykład w "Wilczej Brygadzie" Japonia jest krwawym państwem policyjnym, w którym zamieszki tłumi się przy pomocy opancerzonych wozów bojowych i szturmowców uzbrojonych i ubranych podobnie do żołnierzy Hitlera. To nie jedyny trop, pozwalający odnaleźć się w Brygadzie. Wyobraźcie sobie nie uładzoną wersję "Czerwonego kapturka" zapożyczonego z Europy, ale ubranego w stal.


"Wings of Honneamise" również pokazuje niewesołą przyszłość, posklejaną z tego co już było. Oglądamy więc alternatywną ścieżkę rozwoju technologicznego, gdzie rakietę buduje się mniej więcej tak, jakby nagrywało się odcinek serialu "Pat a Mat". Do tego doczepiona jest feudalna niemalże struktura społeczna i bieda wyzierająca z każdej dziury - zwłaszcza tej w galowym mundurze głównego bohatera.


Dzięki kilku przykładom filmowym, książkowym, czy jakimkolwiek innym, będącym częścią kultury, można płynnie i bez zbędnych słów przejść przez opowieść o fascynacji wojnami i przyzwalaniu na przemoc jako metodę rozwiązywania konfliktów, by skupić się na tym, do czego ma doprowadzić misja kogoś podobnego do Shirotsughu Lhadatta, bohatera Honneamise. I tą dalszą częścią, słusznej w zasadzie drogi, zajmuje się między innymi "Ghost in the Shell".


Fantastyka naukowa podana w formie anime - tak wynika z moich oględzin - jest godna polecenia. Oprócz przyjemności dla oczu i uszu, spotkamy w niej z konieczności uproszczone schematy przyszłości, oswojone przez to, co znamy osobiście bądź z przekazów (baśń o czerwonym kapturku, wyścig zbrojeń, niekoniecznie pasjonująca praca, posługiwanie się stereotypami). W zależności od stopnia "wczucia" mniej lub bardziej przejmiemy się tym, co czeka ludzkość, inne gatunki, Ziemię, Wszechświat. Nie o to jednak chodzi, chociaż miło by było, gdyby wzrastała świadomość na temat zagrożeń (ale i szans). O co zatem? Co jest tak bardzo pociągającego w tych kilku przykładowych - wybranych spośród wielu innych - wizjach? Nie napiszę nic odkrywczego. A szkoda, chlip, chlip.
Znamy to z różnych wierzeń: ciągle zdajemy się czekać na kogoś albo coś, kto/co da nam jakąkolwiek pewność co do szczęśliwego zakończenia. Na taśmie filmowej, czy kartkach książki, można zaś eksperymentować bezboleśnie. Skoro więc o fantastyce mowa, na koniec posłużę się cytatem z "Odysei kosmicznej" Arthura C. Clarke'a (przekład Jędrzeja Polaka):
Tu przed nim unosiła się świecąca zabawka, której nie mogło oprzeć się żadne Gwiezdne Dziecko - planeta Ziemia, z jej wszystkimi mieszkańcami.
Powrócił w porę. W dole, na zatłoczonym globie, sygnały ostrzegawcze rozświetlały ekrany radarów, olbrzymie teleskopy przeszukiwały niebo - i historia, taka jaką stworzył człowiek, zbliżała się do końca.
Zdał sobie sprawę, że tysiąc mil poniżej obudził się uśpiony ładunek śmierci, poruszający się powoli po orbicie. Słabe moce, które zawierał, nie stanowiły dla niego zagrożenia. Wolał jednak czyściejsze niebo. Natężył swoją wolę i orbitujące megatony rozkwitły w cichej detonacji, rozświetlając na krótko, nieprawdziwym świtem, połowę uśpionego globu.
A potem czekał, porządkując myśli i dumając nad swoimi, ciągle niepojętymi siłami. Bo chociaż był władcą świata, nie był pewien co robić dalej.
Jednak z pewnością coś wymyśli.
Nie znam subtelniejszego opisu wybuchu i zakończenia wojny jądrowej.
Też wolę czyściejsze niebo:)

sobota, 31 marca 2012

Baklava

Tydzień temu przypomniałam sobie, jak bardzo lubię baklawę. Radosny i słodki proces myślowy zaszedł dzięki Roubenowi Azizianowi, na którego wykładzie byłam. Otóż pan profesor pochodzi z Armenii. I to wystarczyło.

Armenię pamiętam z dzieciństwa. Nie, nie byłam tam osobiście. Miałam pośredników: telewizor, gazety, książki, rozmowy dorosłych. Najpierw kojarzyłam ten kraj z górą Ararat, gdzie osiadła arka Noego. Potem z trzęsieniem ziemi. Przyznacie, że to raczej niezbyt wesołe skojarzenia. Jednak nawet pomimo tego, iż kolejnym stopniem mojej znajomości Armenii było przeczytanie fragmentów podręczników do historii dotyczących rzezi Ormian, polubiłam ten kraj.

Kilkanaście lat później obejrzałam zaś - zupełnie przypadkiem - wyjątkowy film: "588 rue paradis" Henriego Verneuila. Obraz stworzono opierając się na historii rodzinnej samego reżysera. Jak się okazało, losy ludzi związanych z budynkiem o numerze 588, położonym przy ulicy Paradis, stanowią drugą część (pierwsza to "Mayrig") opowieści o Ormianach, którzy po masakrach z początku XX wieku wyemigrowali z państwa tureckiego do Francji.

Jest sobie pan w średnim wieku, dyrygent, zdaje się. Urodził się w Imperium Osmańskim, ale wychował we Francji. Niechętnie przyznaje się do ormiańskiego pochodzenia - udowodnił sobie, że tak żyje się łatwiej. Do pewnego momentu oczywiście. Jego życie zmienia się na lepsze dzięki wspaniałej kobiecie. No i dzięki baklavie, a właściwie symbolom, które ten deser ze sobą niesie.

Pierwszy raz baklawy spróbowałam, kiedy przywieziono mi ją z Bułgarii. To było coś wyjątkowego i dobrze zapamiętałam tamten wieczór. Później miałam z moim ulubionym deserem do czynienia mniej więcej raz do roku, kiedy wyjeżdżałam z Polski.
W ciągu kolejnych lat naszej znajomości przekonałam się, że najbliższa jest mi baklava z pistacjami. W kategorii słodyczy nic jej jeszcze nie pobiło.

W "Paradis 588" znajdziecie scenę robienia tego specjału. Okazuje się, że w wyrób zaangażowana jest cała rodzina, a baklava jest daniem świątecznym. Miło było zobaczyć coś takiego. Dziadkowie, rodzice i dzieci, spędzający właściwie całe dwa dni ze sobą, by stworzyć dzieło w postaci baklavy. Nie denerwują się, nie kłócą. To mogłoby zaszkodzić delikatnemu ciastu. Czyż to nie urocze? Aż się zapomina, że z rodziną dobrze tylko na zdjęciu.

Dopiero dzięki "Paradis 588" zobaczyłam radosnych Ormian. Ciekawe, co ujrzę, kiedy w końcu wybiorę się z odwiedzinami do Armenii. Pewnie zwyczajność. Ale wiem już, że w zwyczajności nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie - może kryć się za nią słodkie święto bliskich sobie ludzi.

wtorek, 20 marca 2012

"Forever Young"


Let's dance in style, let's dance for a while
Heaven can wait we're only watching the skies
Hoping for the best, but expecting the worst
Are you gonna drop the bomb or not?
Let us die young or let us live forever
We don't have the power, but we never say never
Sitting in a sandpit, life is a short trip
The music's for the sad men
Can you imagine when this race is won
Turn our golden faces into the sun
Praising our leaders, we're getting in tune
The music's played by the mad men

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever and ever?
Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever young?

Some are like water, some are like the heat
Some are a melody and some are the beat
Sooner or later they all will be gone
Why don't they stay young?
It's so hard to get old without a cause
I don't want to perish like a fading horse
Youth is like diamonds in the sun
And diamonds are forever
So many adventures couldn't happen today
So many songs we forgot to play
So many dreams swinging out of the blue
We let them come true

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever and ever?
Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever young?

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever?

Tyle Bernhard Lloyd, Marian Gold i Frank Mertens, czyli Alphaville.


Czyż nie piękny dzień dzisiaj mamy?:)

Pewnie, że nie chciałabym żyć wiecznie. W wizjach, które znam z fantastyki, żyjący wiecznie żałują tego rozwiązania.
Sama od siebie będę zapewne żałować, że się starzeję. Na razie jednak cieszę się z tego procesu. Jak byłam mała, to usłyszałam, że im ktoś starszy, tym mądrzejszy i poszłam tym tropem.

Maddy Bowen

Całkiem sporo czasu zajmuje dojście do tego, co w prosty sposób wyraziła postać z filmu "Blood Diamond", Maddy Bowen (odtwarzana przez piękną Jennifer Connelly):

"I prefer my life".

poniedziałek, 17 października 2011

Totoro


Obejrzałam wreszcie "Tonari no Totoro", czyli "Mój sąsiad Totoro" z 1988 roku. Pierwszy wielki sukces Hayao Miyazaki i jego studia. (Postać Totoro na niebieskim tle pozostaje do dziś znakiem Ghibli.)

Chcę być Totoro!

Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że właściwie to nim jestem. Co prawda brakuje mi jego postury, umiejętności gry na okarynie, mieszkania w środku drzewa, wielkiego brzucha, gęstego, długiego futra, dwóch mniejszych kopii, kociego autobusu, ogonka (tak, zajeżystego ogonka najbardziej mi brakuje), wibrysów... Poza tymi drobnymi szczegółami wszystko się zgadza: często zamiast mówić mruczę i burczę, jak czegoś pilnie potrzebuję to krzyczę, dużo śpię, lubię się obżerać, przyjaznym mi środowiskiem są bajki.

Ciekawe, czy któraś z koncepcji reinkarnacji bierze pod uwagę postaci ze światów alternatywnych. Mnie by zależało na byciu futrzastym Totoro w następnym życiu. W planie minimum natomiast mogłabym zostać jego sąsiadką. Ach! Pospać sobie na takim Totoro!


Taki Totoro ma udźwig:


Teraz najsłynniejszy kadr z "Mojego przyjaciela Totoro":


Na koniec koci autobus. Proszę zwrócić uwagę na myszy sygnalizacyjne:


Nie to, żebym była jakoś wielce niezadowolona z bycia Kanapką, ale tak sobie myślę, że bycie Totoro to moje przeznaczenie.

niedziela, 4 września 2011

Our dreams become reality!

Przełom XX i XXI wieku był czasem niezwykłym. Nie tylko z powodu "milenijnej pluskwy". Pod koniec lat 90. poszłam do liceum, a na początku lat zerowych na studia. Jednym z elementów egzaminu na filmoznawstwo była "Lista 10 filmów, które na ciebie wpłynęły" (czy jakoś tak). Umieściłam tam "Final Fantasy: The Spirits Within". Kiedy doszłam do ostatniego etapu i mogłam porozmawiać z komisją kwalifikacyjną jeden z jej członków zapytał, dlaczego akurat "Final Fantasy". (Przyznaję się - dziwnie się czułam komponując swoją listę. Niewiele dzieł wielkich reżyserów wtedy znałam i bałam się, że komisja wyśmieje mnie, gdy zobaczy zbiór zawierający na przykład "Gwiezdne Wojny".) Odpowiedziałam: "Trzydzieści tysięcy włosów! Każdy animowany osobno!". Przyjęli mnie.

Doktor Aki Ross

Zanim mogliśmy na ekranach kin podziwiać Shreka i gadające auta, trzeba było rozwinąć możliwości animacji filmowej. To znaczy nie trzeba było... można było i tego dokonano. Rzadko kiedy postęp w jakiejś dziedzinie następuje skokowo. Czy też lepiej: chodzi mi o to, że nie ma rewolucji, tylko powolne udoskonalanie. Komuś może się to wydawać skokami, na przykład cywilizacyjnymi, ale patrząc na daną rzecz w szerszym kontekście okaże się, że jest częścią spokojnego procesu, a nie rewolucji. Tak jest w polityce, gospodarce, rolnictwie. (Próbną maturę z historii pisałam na temat rozwoju uprawy ziemi i hodowli zwierząt w czasach średniowiecza. 1000 lat zmieściło się na kilku arkuszach kancelaryjnych a daty można było podawać tak: "na początku XIII wieku...".) W filmowej animacji sporo się działo do połowy XX wieku. Potem coś tam wymyślano i nawet wprowadzano pomysły w życie, ale bez szaleństw. Następnie pojawiły się "Król Lew" (1994) i "Toy Story" (1995). Wydawać by się mogło, że to rewolucyjne obrazy, ale niech nas to nie zmyli. To, że oglądaliśmy Afrykę animowaną tradycyjnie, ale za to z ogromnym rozmachem, czy komputerowe postaci zabawek, nie spadło z kosmosu. Co więcej - potrzeba było kolejnych kilku, a nawet kilkunastu lat, żeby na świecie pojawili się doskonale animowani komputerowo ogr z gadającym osiołkiem. Po drodze mieliśmy "Titan A.E." (2000) i "Final Fantasy: The Spirits Within" (2001). W tym pierwszym obrazie komputerowe wstawki są denerwujące. W drugim już nie.

Aki Ross w swoim własnym śnie

Doktor Aki Ross śni o zagładzie obcej cywilizacji, stojąc na powierzchni odległej planety. Wiatr rozwiewa jej włosy. Każdy z nich jest animowany osobno. (Animowano kilkadziesiąt tysięcy włosów!) Wyobrażacie sobie coś takiego w "Królu Lwie"? Nie tylko pracownicy Disneya do XXI wieku z konieczności dosyć prosto rysowali i "poruszali" bohaterów swoich kolejnych produkcji. Świat innego wielkiego studia - Ghibli - co prawda jest bardziej kanciasty od disneyowskiej kreski, ale i tak oba łączą uproszczenia. Grzywa lwa czy konia, a także włosy ludzkie są w nich przedstawiane jako jedna plama. Jeśli zdarzy się, że rozwieje je wiatr, to zobaczymy co najwyżej "powiewające" pasemka.

Mufasa

"Titan A.E." to jeden z niewielu filmów, które obejrzałam w kinie niedługo po premierze. Opowiada o Wszechświecie pełnym różnych inteligentnych form życia. Jedna z nich zniszczyła Ziemię. Na szczęście wcześniej Ziemianie zrealizowali projekt przypominający Arkę Noego - zbudowano i wysłano w przestrzeń kosmiczną ogromny statek pełen zapisów genetycznych prawie wszystkich gatunków zamieszkujących naszą planetę. Po wielu latach życia na wygnaniu potrzebny był oczywiście bohater, który znajdzie statek-matkę i zbuduje Nową Ziemię. Kiedy wypełniał tę misję, usiadł za sterami wielozadaniowej "Walkirii" i zaczął bawić się z istotami, które można nazwać "delfinami kosmosu". Wtedy gdy on przyspieszał, one też przyspieszały. Kręcił beczki i one robiły to w ślad za nim. A kiedy postanowił wywołać elektromagnetyczną burzę na czymś, co można by nazwać "kosmiczną jaskinią", one ochoczo mu towarzyszyły. Oczywiście istoty te przyniosły głównemu bohaterowi szczęście. Sekwencję tę ilustrował utwór "It's My Turn To Fly" The Urge. I co? Musiałam zwrócić uwagę na piękne złożenie animacji i piosenki. Ponieważ w Internecie znalazłam ten porywający fragment "Tytana" tylko z podkładem niemieckim, to proponuję tutaj jedynie słowa The Urge.
It's my turn to fly
I'm proving ground tonight
Try to be the best that I can
Grown to be a man
Only human can understand
I fill my lungs with fear and I exhale!

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
gotta prove this tonight

Deep in 3043, the refugees survived
The whole of humanity lies in my hand
Give me the chance to tonight
I'll prove to you what's in my eyes
Bring us to victory
Our dreams become reality

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
Gotta prove this tonight

Kadr z filmu "Titan A.E."
PS
It's my turn!