Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 października 2012

Po co?

W "Bones" Booth zawsze musi znać odpowiedź na pytanie: "Dlaczego?". Brennan co jakiś czas wspomina, że jej wystarczy wiedza o tym kto, gdzie, kiedy i jak zamordował, czy miał po temu sposobność, a on musi dokopać się do motywu.

Po co czytamy/oglądamy/słuchamy dowiadując się kolejnych rzeczy? Przecież tematy raczej się powtarzają. W kulturze, na przykład, trąbi się o tym, że wszystko już było i teraz tylko się przerabia. Zachodzi postęp, jest mnóstwo nowości, ale zwykle nie zagłębiamy się w artykuły naukowe z biotechnologii, czy matematyki, tylko w teksty z dziennika, zbiór felietonów, powieść.

Czytając o wycinku polskiej polityki zagranicznej z ostatniego półrocza trudno spodziewać się zaskoczeń. Podobnie jak w przypadku kilku stron na temat postaci historycznej, z której biografią mieliśmy już do czynienia. Opis stanu naszego społeczeństwa też nie będzie królikiem z kapelusza.

Jako ludzie nauczeni czytać, pisać, liczyć, żyjący w kraju rozwiniętym, dorośli, mający dostęp do  tekstów itd., moglibyśmy się od tego odciąć? Czy też przyjemność, czerpana z tego, że ktoś tzw. lekkim piórem opisał coś, o czym i tak już - mniej więcej - wiedzieliśmy albo moglibyśmy się bez tej wiedzy obejść w codziennym życiu, jest zbyt wielka?

Ujęcie tematu różni się w zależności od tego, kto się tym zajmuje. Czyli jedną rzecz można przedstawić na wiele sposobów, a odbiorca decyduje, co jest dla niego atrakcyjne. (Leci z nami ktoś kompetentny, kto ładniej wyjaśni to, co nieudolnie próbuję tutaj opisać?)

Zostawiając głębokie rozmyślania nad sensem wszechrzeczy: jak patrzycie na zegarek - w szczególności elektroniczny - i widzicie "19:33", to myślicie: "Dojście Hitlera do władzy"? Jest to jedyna metoda nauki inna niż kilkukrotne powtarzanie dat, nazwisk, definicji, która na mnie działała. Co więcej, nie narzuciłam jej sobie, sama przyszła. Niestety, dotyczy tylko okresu od roku pierwszego do obecnego i to z ogromnymi lukami. Jako mnemotechnika jest niegodna polecenia. Pomoże jednak zobrazować coś innego. Weźmy na przykład "19:29" i wspomnianą już "19:33" - podręcznikowy czas trwania Wielkiego Kryzysu. To tylko cztery minuty. Jajko zdąży się ugotować, ale wypracowania z polskiego raczej w tych widełkach nie da się napisać.

Kalendaria mają suchy wygląd cyfr czasomierza: daty w osobnych linijkach a obok krótkie rozwinięcia na temat tego, kogo i czego dotyczą (a jakby wyskakiwały z zegarów i zegarków?). W ciągu 20, czy 30 lat życia zapoznaliśmy się jednak z wystarczającą ilością materiałów, by samemu wypełniać luki. By tworzyć historyjki. Jeśli chodzi o Wielki Kryzys, wiemy co było wcześniej i "co było później". Wiemy też, że te cztery lata były dla wielu ludzi okropnym, strasznym, przerażającym okresem. Mimo tego, przy nadarzającej się okazji sięgamy po kolejny tekst omawiający Wielki Kryzys w ogóle, bądź w szczególe.

Po co to robimy? Jako odpowiedź wystarczy: "Z ciekawości"? A gdzie fajerwerki, ja pytam!

niedziela, 29 kwietnia 2012

Władca Marionetek

Wiosna, a jakby lato. Zrobiło się sakramencko ciepło, czyli gorąco. Kolejna wymówka, by mało wydajnie pracować. Zimą jest za ciemno i zimno, potem jest zbyt jasno i ciepło...

Na razie nie przedstawię "ZwieŻaka", czyli żakowskiego podcastu o zwierzętach. Mam za mało materiału. Biednemu to i wiatr w oczy! W zeszłym tygodniu nagrałam cenną rozmowę, ale w procesie kopiowania plików do mnie i mojego gościa dołączyły zero-jedynkowe śmieci. Czyszczenie w programie montażowym nie pomogło, więc nagranie trzeba powtórzyć.

Zdrapek okazał się być złodziejem. Ponoć opiekunowie i ich zwierzęta domowe upodobniają się do siebie. Oczywiście to tylko zabawny temat do towarzyskiej rozmowy, ale muszę przyznać, iż rozumiem doskonale jego pęd do jedzenia - też prawie cały czas jestem głodna. Zdrapek kradnie nawet kotlety sojowe. I nie uczy się na błędach, chociaż po takiej uczcie ma kłopoty żołądkowe. Niesamowite, że soja wydaje mu się być mięsem. Może to jest jednak tak, iż kradnie wszystko co się nawinie? Spróbuję kiedyś zostawić mu na szafkach w kuchni same surowe warzywa.

Z cyklu militarystyczne ciągoty: chciałam tutaj napisać o generale Karlu Litzmannie, świetnym strategu cesarskiej armii niemieckiej z przełomu XIX i XX wieku (w bitwach stracił tysiące podwładnych, ale i wielu uratował przed pewną śmiercią, przy okazji przesądzając o kształcie linii frontu na długie miesiące; albo odwrotna kolejność, bo przecież dla dowódcy nie życie żołnierzy musi być najważniejsze), który pomógł nazistom zniszczyć Republikę Weimarską. W ramach docenienia, nieżyjącego już, generała, w czasie II wojny światowej Łódź przemianowano na Litzmannstadt. Otóż nie rozumiem, dlaczego niektórzy napotykani przeze mnie mieszkańcy Łodzi z niejaką dumą używają wrażego miana. Jak na razie za mało jednak wiem o generale, więc odkładam temat.


To teraz powolna droga do naukowego oświecenia.


Kojarzycie mangę i anime? Pewnikiem tak.
Japońskich komiksów, do których stosuję pierwszą z nazw, prawie nie znam. Lepiej ma się sprawa z anime, czyli japońskimi filmami animowanymi. Zdaje się, że to dzięki bratu i jego kolegom, którzy w czasach liceum i studiów zachwycali się produkcjami z dalekiego kraju. (Hmm... Zapewne brat nie zapoznał mnie ze wszystkim co oglądali.)

Seanse zaczęły się od "Akiry" Katsuhiro Otomo z 1988 roku. Pamiętam tylko, że bardzo spodobał mi się ten film, chociaż nie rozumiałam, o co w nim chodzi. Potem były - chyba w takiej kolejności - "Jin-Roh" Hiroyukiego Okiury i Mamoru Oshii (1999), "Wings of Honneamise" Hiroyukiego Yamagi (1987) i pierwsza część "Ghost in the Shell" Mamoru Oshii (1995). (Ucieszyłam się z informacji o kręceniu przez tego reżysera, w koprodukcji z polskimi partnerami, "Avalonu". Byłam nawet w kinie, by zapoznać się z rezultatem eksperymentu. Niestety, to już nie było "to".)
Tuż przed pójściem na filmoznawstwo, już na własną rękę, zapoznałam się zaś z "Metropolis" Rintaro i Katsuhiro Otomo. Podobał mi się pierwowzór - dzieło Fritza Langa z 1927 roku - i z powątpiewaniem podeszłam do wariacji na jego temat. Okazało się, że wypożyczenie tematu przez japońskich filmowców było strzałem w dziesiątkę.


Całkiem swobodnie poruszałam się wtedy (jak byłam młoda i piękna; okres liceum i studiów) w środowisku japońskich filmów animowanych o tematyce fantastyczno-naukowej. Najprawdopodobniej dzięki równoległej lekturze cyberpunkowych książek Williama Gibsona (i nie tylko) oraz aktorskich produkcji z podobnego nurtu, takich jak "Łowca androidów" Ridleya Scotta.
(Wydaje mi się, że z powodu tego treningu wymagań nie spodobała mi się matrixowa trylogia braci Wachowskich. Ratuję ją w swoich wspomnieniach, pozostawiając tylko pierwszą część z 1999 roku i "Animatrix").


Nie znam się ani na mandze, ani na anime. Na szczęście nie jest to potrzebne, by czerpać z ich oglądania przyjemność. Co do innych przejawów kultury japońskiej, zapoznawałam się z nimi poprzez filmy, zdjęcia, artykuły i książki. Po przeczytaniu "Shoguna" snułam marzenia o długiej wyprawie zapoznawczej do kraju samurajów, ale potem poznałam kilka szczegółów japońskiej okupacji Korei, Chin i innych części Azji, co skutecznie wyleczyło mnie z dalekowschodnich ciągot. Nie wróciłam do planów nawet wtedy, gdy kolega, który zwiedził Kraj Kwitnącej Wiśni opowiedział, jak tam jest wspaniale, a Sofia Coppola pokazała poetyckie Tokio w "Między słowami".

Gdyby nie wkład Japonii w światową kulturę, nie byłoby cyberpunka. Tak to przynajmniej wygląda. Wielu innych rzeczy też by nie było, ograniczmy się jednak do tej jednej.

Co łączy kilka wymienionych wyżej tytułów? Oczywiście, oprócz świetnych fabuł, interesujących bohaterów, ładnych kresek i cudownych, muzycznych tematów przewodnich.
Fantastyka. Żaden nie pokazuje świata dokładnie takiego, jakim go znamy. Nawet jeśli twórcy przenoszą nas w przyszłość tylko o kilkanaście lat. Na przykład w "Wilczej Brygadzie" Japonia jest krwawym państwem policyjnym, w którym zamieszki tłumi się przy pomocy opancerzonych wozów bojowych i szturmowców uzbrojonych i ubranych podobnie do żołnierzy Hitlera. To nie jedyny trop, pozwalający odnaleźć się w Brygadzie. Wyobraźcie sobie nie uładzoną wersję "Czerwonego kapturka" zapożyczonego z Europy, ale ubranego w stal.


"Wings of Honneamise" również pokazuje niewesołą przyszłość, posklejaną z tego co już było. Oglądamy więc alternatywną ścieżkę rozwoju technologicznego, gdzie rakietę buduje się mniej więcej tak, jakby nagrywało się odcinek serialu "Pat a Mat". Do tego doczepiona jest feudalna niemalże struktura społeczna i bieda wyzierająca z każdej dziury - zwłaszcza tej w galowym mundurze głównego bohatera.


Dzięki kilku przykładom filmowym, książkowym, czy jakimkolwiek innym, będącym częścią kultury, można płynnie i bez zbędnych słów przejść przez opowieść o fascynacji wojnami i przyzwalaniu na przemoc jako metodę rozwiązywania konfliktów, by skupić się na tym, do czego ma doprowadzić misja kogoś podobnego do Shirotsughu Lhadatta, bohatera Honneamise. I tą dalszą częścią, słusznej w zasadzie drogi, zajmuje się między innymi "Ghost in the Shell".


Fantastyka naukowa podana w formie anime - tak wynika z moich oględzin - jest godna polecenia. Oprócz przyjemności dla oczu i uszu, spotkamy w niej z konieczności uproszczone schematy przyszłości, oswojone przez to, co znamy osobiście bądź z przekazów (baśń o czerwonym kapturku, wyścig zbrojeń, niekoniecznie pasjonująca praca, posługiwanie się stereotypami). W zależności od stopnia "wczucia" mniej lub bardziej przejmiemy się tym, co czeka ludzkość, inne gatunki, Ziemię, Wszechświat. Nie o to jednak chodzi, chociaż miło by było, gdyby wzrastała świadomość na temat zagrożeń (ale i szans). O co zatem? Co jest tak bardzo pociągającego w tych kilku przykładowych - wybranych spośród wielu innych - wizjach? Nie napiszę nic odkrywczego. A szkoda, chlip, chlip.
Znamy to z różnych wierzeń: ciągle zdajemy się czekać na kogoś albo coś, kto/co da nam jakąkolwiek pewność co do szczęśliwego zakończenia. Na taśmie filmowej, czy kartkach książki, można zaś eksperymentować bezboleśnie. Skoro więc o fantastyce mowa, na koniec posłużę się cytatem z "Odysei kosmicznej" Arthura C. Clarke'a (przekład Jędrzeja Polaka):
Tu przed nim unosiła się świecąca zabawka, której nie mogło oprzeć się żadne Gwiezdne Dziecko - planeta Ziemia, z jej wszystkimi mieszkańcami.
Powrócił w porę. W dole, na zatłoczonym globie, sygnały ostrzegawcze rozświetlały ekrany radarów, olbrzymie teleskopy przeszukiwały niebo - i historia, taka jaką stworzył człowiek, zbliżała się do końca.
Zdał sobie sprawę, że tysiąc mil poniżej obudził się uśpiony ładunek śmierci, poruszający się powoli po orbicie. Słabe moce, które zawierał, nie stanowiły dla niego zagrożenia. Wolał jednak czyściejsze niebo. Natężył swoją wolę i orbitujące megatony rozkwitły w cichej detonacji, rozświetlając na krótko, nieprawdziwym świtem, połowę uśpionego globu.
A potem czekał, porządkując myśli i dumając nad swoimi, ciągle niepojętymi siłami. Bo chociaż był władcą świata, nie był pewien co robić dalej.
Jednak z pewnością coś wymyśli.
Nie znam subtelniejszego opisu wybuchu i zakończenia wojny jądrowej.
Też wolę czyściejsze niebo:)

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lwy


Odwaga, prawość, waleczność, współczucie, dobro. Nieprzypadkowo otrzymałam kiedyś w prezencie szalik z herbem Gryffindoru, chciałoby się rzec. To jednak nieprawda. Po prostu - z uwagi na to, że nosiłam okulary, przyznawałam się do czytania książek J.K. Rowling i miałam krótkie włosy - nazywano mnie Harrym lub Harrym Potterem. Ciekawe były to czasy.

"Harry Potter" to seria dla dzieci i młodzieży, ale jak to z wieloma tworami kultury bywa: dorośli też się w tym nieźle odnajdują. Nazywa się to postmodernizm. Dzieci bawią się na "Shreku", bo to sympatyczna bajka. Dorośli na tym samym filmie pękają ze śmiechu, bo odnajdują różne tropy funkcjonujące w kulturze. Jeśli tych związków nie znajdziemy, to i tak pozostaje nam radość z odbioru bardzo dobrego filmu.

Do niedawna drażniła mnie przemoc obecna w opowieściach dla dzieci. Dlaczego? Wolałabym, żeby jej tam nie było. Dzieci powinny mieć przecież radosne dzieciństwo. To takie zaprzeczanie rzeczywistości, bo przecież nie da się trzymać ludzi pod kloszem. To niemożliwe i już.

Autor "Opowieści z Narnii" nie miał dzieci. Jest jednak taka wspaniała scena w filmie "Cienista Dolina" Richarda Attenborough (oczywiście wiemy, że kino to nie rzeczywistość): Clive Staples Lewis je obiad albo kolację z innymi profesorami Oxfordu. Jeden z kolegów pyta, jak Lewis mógł napisać popularną książkę dla malców, nie znając się na nich (nie posiadając Lewisiątek). Na co, zupełnie spokojnie, C.S. Lewis odpowiada: "To proste - sam byłem dzieckiem".

Pamiętacie, jak zaczyna się pierwsza część "Opowieści"? Wydaje mi się, że od podróży pociągiem małych Anglików wywożonych z bombardowanego przez Niemców Londynu. Kiedy po raz pierwszy czytałam "Opowieści", nie zrozumiałam tego odwołania do wojny. Dziwiła mnie też cała przemoc obecna w tej książce. Na przykład kilkuletnia dziewczynka biega po polu bitwy z eliksirem uleczającym, a jej starszy brat w tym samym czasie zabija przeciwników, czemu z uznaniem przygląda się Aslan. Nie da się ukryć, że źle się czułam z tym, iż mój ukochany władca zjada swoich przeciwników. Na szczęście niedługo potem obejrzałam film o Parku Narodowym Serengeti, z którego dowiedziałam się krwawej prawdy o lwach.

Znamy to z "Władcy Pierścieni", "Wiedźmina", czy "Króla Maciusia I": przemoc, cierpienie i zło zawsze będą w kulturze obecne.

Podobnie jest z "Harrym Potterem": z książki na książkę więcej przemocy, zła i ofiar. Staram się to jednak opuszczać. Dla mnie przynajmniej Gryfoni są dobrzy. Odważni, prawi, szlachetni, godni zaufania mimo lekkiego postrzelenia, pomocni, no i waleczni duchem, a nie ręką trzymającą miecz. W mojej pamięci, w której żyją czarodzieje z Hogwartu, Gryfoni są wręcz nudni. Skoków adrenaliny wywołanych przez nich można spodziewać się co najwyżej przy okazji meczu quidditcha.

Wyobraźnia to potężna broń. Potrafi tworzyć i zmieniać fabuły książek i filmów, sny, wspomnienia. Warto sprawdzić, czy wystarczy energii z niej czerpanej, by zmieniać na lepsze otaczającą nas rzeczywistość.

Gryfoni, naprzód!
 

środa, 24 sierpnia 2011

"Ostatni brzeg"

Kanada, lata sześćdziesiąte XX wieku. Niedawno skończyła się II wojna światowa. Szkoła na przedmieściu. Jedenastoletni a może trochę starszy chłopiec: Max Gluck. Tak nazywał się chyba zresztą ten serial - "Max Gluck" (z umlautem nad "u"). Opowiadał o zróżnicowanym środowisku kulturowym, narodowościowym, wyznaniowym, materialnym i politycznym Kanady. Był odcinek, w którym dzieci wysyłały do parlamentu propozycje nowej flagi państwowej (taki konkurs rzeczywiście miał miejsce i to jemu zawdzięczamy identyfikowanie Kanady z pięknym liściem klonu na białym tle, ograniczonym dwoma pasami czerwieni). W innym odcinku dzieci przygotowywały prace dotyczące wojny nuklearnej. Miały to być modele schronów. W trakcie przygotowań do wykonania zadania zdarzyło się, że tytułowy bohater spotkał na swej drodze kogoś, kto opowiedział mu o koszmarze Hiroszimy i Nagasaki. Chłopak zaczął szukać opracowań dotyczących broni jądrowej i na tej podstawie przedstawił na lekcji makietę ruin szkoły. Opisał, jak wygląda wybuch bomby, co stanie się i w jakim promieniu w ciągu sekundy, minuty, godziny, tygodnia po katastrofie. Potem przedstawił dane mówiące o tym, jakie są szanse przeżycia w prowizorycznych schronach - tych, których makiety pokazywali wcześniej jego koledzy. Klasa słuchała w ciszy. Potem wszyscy rozeszli się do domów - smutni, pokonani. Tak to mniej więcej wyglądało.

Kadr z "Ostatniego brzegu"

Australia, lata pięćdziesiąte XX wieku. Na 6 pozostałych kontynentach nie ma już żywych ludzi. Doszło do konfliktu nuklearnego pomiędzy USA i ZSRR. Chmura atomowa zbliża się do Australii. Rząd wydaje obywatelom tabletki i zastrzyki z trucizną. To film "Ostatni brzeg" z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera (na podstawie świeżej wtedy powieści Nevila Shute'a), z Gregorym Peckiem w roli kapitana okrętu podwodnego z napędem... atomowym.

Jak zachowują się bohaterowie? Różnie. Większość nie panikuje ani nie popada w obłęd. Nie ma też zamieszek, morderstw, kradzieży. Przecież niedługo i tak wszyscy zginą. Wielu ludzi ściąga na wybrzeże. Robią sobie wakacje. Żyją pełnią życia - w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Sami wybiorą moment śmierci najbliższych i swojej. Ale to stanie się dopiero za jakiś czas. Na razie po prostu cieszą się tym, co jest. Tak zapamiętałam ten film. Nawet jeśli w rzeczywistości fabuła wygląda nieco inaczej, to w mojej pamięci przedstawia się jako wspaniała wizja wymierającej, a jednak wielkiej ludzkości, pojmowanej nie jako abstrakcyjny byt, ale jak najbardziej realny zbiór wyjątkowych jednostek.

Zimna wojna i stałe zagrożenie przerodzeniem się jej w wojnę atomową pozostawiło trwały ślad w kulturze. Nie tylko political i science-fiction karmiły się tym tematem. Był on obecny także w kryminałach czy historiach romantycznych. Przecież w latach 1950. mówiło się wręcz o histerii, która ogarniała ludzi żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny. W 1962 roku strach spotęgował kryzys kubański. Nic dziwnego, że znalazło to swoje odbicie w wytworach kultury.

Co byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli, że niedługo czeka nas wszystkich śmierć? Każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką i chociaż w tłumie (niekoniecznie w sensie jego fizycznego istnienia) tracimy swą indywidualność, to jednak wiele filmów, książek, opowiadań i komiksów pokazuje, że w tak niezwykłej sytuacji, jaką są ostatnie miesiące, tygodnie, dni i godziny przed wielką katastrofą, jaką byłoby wymarcie człowieka, większość z nas zachowywałyby się całkiem spokojnie i godnie. Oczywiście najpierw doszłoby do histerii (no bo jak to?! wszyscy skazani na śmierć? za nic? zupełnie przypadkiem, bo ktoś nacisnął atomowy guzik?), potem jednak przyszłaby racjonalizacja: przecież to nie tylko ja, wszyscy są skazani, a skoro już to wiemy, to pogódźmy się ze straszną wiadomością i przeżyjmy w spokoju tych kilka tygodni, czy miesięcy. Bez nadziei na ocalenie, ale za to z pewnością maksymalnego wykorzystania tego, co zostało. Ale nie tak, jak wyobrażają to sobie ci, którzy posądzają człowieka o najgorsze. Nie wiem, co na to psychologia i badania naukowe, w każdym razie w wizjach tworzonych przez artystów bylibyśmy życzliwi, godni, szczerzy, nawet lekko uśmiechnięci. A potem przyszłaby ta chwila - jeśli mielibyśmy taką możliwość - kiedy trzeba zdecydować się na samobójstwo bądź czekanie na chorobę popromienną. To byłyby okropne momenty, które każdy przeżywałby sam. Następnie wszystko by się skończyło - w ludzkim sensie. Ziemia nadal kręciłaby się wokół Słońca, a karaluchy myszkowałyby po rozpadających się, zarastających siedzibach wymarłego gatunku.

piątek, 1 lipca 2011

"Ulica Sezamkowa"

To będzie hołd złożony pacynkowo-marionetkowo-lalkowym potworkom zamieszkującym jedną z najsłynniejszych na świecie ulic, a przy okazji podróż po amerykańskich zmianach politycznych i obyczajowych ostatniego półwiecza.

Chodzi o muppety towarzyszące większości wydań "Napoleonki" oraz o "Ulicę Sezamkową".

Mr. Snuffleupagus, ktoś i Wielki Ptak

Jakiś czas temu przeżywałam fazę sentymentalną związaną z "Ulicą". Po wielu latach rozłąki przypomniałam sobie czerwonego Elmo, który stał się moim ulubionym monsterem. Darzę go większą nawet sympatią niż Jamesa Sullivana z "Potworów i Spółki".

"Jaki zmyślny tytuł!", rzuca w jednym z odcinków Wielki Ptak, słysząc, że Elmo nazwał swój przebój "Piosenką Elma". Niech nas to nie zmyli. W naszej codzienności takie zdanie byłoby złośliwe. Inaczej jest na ulicy Sezamkowej. Wśród sezamków nie ma zła. Nawet zrzędzący Oskar, co jakiś czas wyłaniający się z kubła na śmieci i dzielący się z nami ironią i sarkazmem, nie jest odpychający. Na tej ulicy rządzi dobro. To chyba jedyny taki wytwór kultury... Pewnie przesadzam, bo teraz przypomniałam sobie Misia Uszatka... Skupmy się na "Ulicy" - czy to starsi, czy to młodsi, potrzebujemy wokół siebie dobra i zapewne między innymi dlatego ten program zrobił furorę w większości krajów, w których się pojawił. Na kuli ziemskiej z radością obserwuje się wyczyny futrzaków, które mają za zadanie nauczać poprzez zabawę, a przy okazji dawać wytchnienie od codzienności.

W przeważającej części bajek zawsze prędzej czy później pojawia się zło: w postaci wyrachowanej macochy, króla-tyrana, przemądrzałego i nieczułego Królika, Saurona, lorda Voldemorta. Na ulicy Sezamkowej obecne jest tylko dobro. To wyidealizowany obraz, bo oglądałam ten program kilkanaście lat temu, ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie – najważniejsze, że zapamiętałam "Ulicę" jako niesamowicie pozytywny azyl, chroniący przed światem zewnętrznym. To zresztą jeden z zarzutów, który stawia się twórcom z Sesame Workshop: nie pokazują świata rzeczywistego. Na zbudowanej przez nich nowojorskiej ulicy panuje zrozumienie i tolerancja, a przedstawiciele różnych religii, ras i warstw społecznych żyją w zgodzie, zawsze znajdując dla siebie czas i wyciągając pomocną dłoń. Znowu posłużę się przykładem Oskara Zrzędy. Otóż jest on bezdomny, ale ma się świetnie i chociaż zapewne cuchnie, to wszyscy mieszkańcy lokali przy tej samej ulicy lubią go i nie widzą w tym niczego dziwnego. Przecież skoro tak bardzo kocha śmieci, to niech sobie mieszka w pełnym ich kuble.

Niektórym z krytyków program wydaje się przesłodzony. Postaram się wyjaśnić, skąd to dobro i cukierkowość. Oczywiście w tym celu trzeba sięgnąć do historyjki związanej z powstaniem "Ulicy Sezamkowej" oraz historii Stanów Zjednoczonych z ostatniego półwiecza, które to 50 lat obejmuje czas trwania programu.

Ulica Sezamkowa, jak na Nowy Jork lat 70. i 80. XX wieku, jest dosyć czysta. W dodatku nie chodzą po niej handlarze narkotyków ani mordercy. Nie wspominając o tym, że co prawda zdarza się tam brud albo jakieś szarobure ściany, ale ogólnie jest dosyć kolorowo i różnorodnie. Spotykamy więc tam tereny zielone, trochę sklepów, kawiarnię, a nawet plac zabaw. Wśród mieszkańców ulicy i jej okolic znajdziemy nie tylko bardzo dobrze nam znane potworki, którymi poruszają lalkarze i którym głos dawały takie sławy jak Jim Henson czy Frank Oz. Są też aktorzy, bo zwykli ludzie są potrzebni do sprawowania pieczy nad całą tą postrzeloną gromadą muppetów. Taki Elmo na ten przykład nie jest przecież dorosły - to dziecko, które ktoś musi nauczyć jak robić zakupy, sprzątać, czy zdrowo się odżywiać. Wśród aktorów znajdziemy białych, czarnych, żółtych, wysokich, niskich, grubych, chudych, ładnych i nieco brzydkich. Wymowa jest jasna: tak samo jak wśród potworków panuje różnorodność, tak samo wśród ludzi. I ta różnorodność nie jest czymś, przez co trzeba kogoś poniżać, czy odnosić się do niego nieufnie i z niechęcią.

Krytycy powiadają, że takie zgodne współistnienie nie jest możliwe. Przytacza się przykład projektowanej palestyńskiej wersji "Ulicy Sezamkowej", w której zgodnie bawią się ze sobą dzieci palestyńskie i izraelskie. Ponoć to zakłamuje rzeczywistość i może wprowadzać palestyńskie dzieciaki w błąd - na przemierzanych przez nie ulicach łatwiej spotkać razy, kamienie i kule niż przyjacielskich Izraelczyków. Z kolei izraelskie dziecko wsiada codziennie do autobusu szkolnego, w którym może wybuchnąć bomba. Zastanówmy się jednak, co niby mieliby pokazywać twórcy palestyńskiej wersji, żeby wychowywać Palestyńczyków: czołgi na ulicach, ciała zamordowanych, przygotowania terrorysty do ataku?

"Ulica Sezamkowa" rozpoczęła swe wizyty w amerykańskich domach w listopadzie 1969 roku. Pewnie zauważacie, że nie jest to taki sobie zwykły czas w historii świata i samych Stanów Zjednoczonych. W lipcu tamtego roku Neil Armstrong jako pierwszy człowiek postawił nogę na Księżycu. W sierpniu w pobliżu Nowego Jorku odbył się festiwal znany jako Woodstock, który głosił hasła miłości, pokoju i powszechnej szczęśliwości. We wrześniu 1969 roku rozpoczęła swe istnienie sieć pomiędzy komputerami na Uniwersytecie Kalifornijskim, gdzie testowano nowe rozwiązania dla amerykańskiego wojska, co zakończyło się powstaniem Internetu. Rok wcześniej zamordowano Martina Luthera Kinga. W tamtym przełomowym, 1968 roku, doszło do wielkiej rewolty młodzieżowej, a więc strajków na uniwersytetach, masowych demonstracji i walk ulicznych z siłami porządku. Oprócz nawoływań do zakończenia wojny w Wietnamie, amerykańskiej młodzieży towarzyszyły hasła tolerancji rasowej, otwartości oraz akceptacji różnorodności społecznej, politycznej i kulturowej.
Czy na tym tle powstanie dobrej, wręcz idealnej "Ulicy Sezamkowej" wydaje się Wam bardziej zrozumiałe?

USA to kraj, który skupia w sobie wprost niesamowitą mieszankę ludzi różnych narodowości, wyznań, kolorów skóry, życiowej filozofii. Jedyne co ich łączy to ogromny patriotyzm i wiara w Konstytucję, dolara, gwiaździsty sztandar oraz dziejową misję żołnierzy Marines. Lata 60. XX wieku, to w historii Stanów Zjednoczonych czas walki administracyjnej i sądowej z podziałami rasowymi istniejącymi nie tylko na Południu. Jednym ze sposobów takiej walki była pomoc edukacyjna przeznaczona dla wszystkich dzieciaków, ale z naciskiem na maluchy z rodzin murzyńskich i latynoskich, które - poprzez życie w biedniejszych zwykle dzielnicach - mogły borykać się z brakami w nauce czytania, liczenia oraz umiejętności potrzebnych do bezkolizyjnego funkcjonowania w pędzącym naprzód kraju, jakim były i jeszcze długo będą Stany Zjednoczone Ameryki. Specjalne raporty przygotowywane na zlecenie administracji prezydentów Johnsona i Nixona, a także Kongresu, wyraźnie mówiły o gorszych szansach edukacyjnych dzieci wywodzących się z rasowych gett wielkich miast. Do podobnego wniosku doszli twórcy "Ulicy Sezamkowej" i za cel postawili sobie nauczanie poprzez zabawę, czyli najefektywniejszą metodę edukacji jaką znamy. Chcieli dać brzdącom coś na kształt równych szans.

Jim Henson i spółka starali się uczyć nie tylko alfabetu i tabliczki mnożenia. Uczyli też łączącej Amerykanów historii. Wyobraźcie sobie na przykład Thomasa Jeffersona jako muppeta, który przeżywa załamanie, bo nie może napisać "Deklaracji Niepodległości". Zbliża się 4 lipca 1776 roku, a pod piórem ciągle nic, jak rzekłaby Kasia Nosowska. Na szczęście Jeffersonowi z pomocą przychodzą inne muppety, no i Deklaracja powstaje na czas. Albo wyobraźcie sobie jak muppety płyną przez Atlantyk na dosyć małej drewnianej łupinie, by jako słynni Pielgrzymi założyć pierwsze osady na amerykańskim wybrzeżu i w ten sposób dać początek wielkiemu i dumnemu narodowi. Przy okazji warto wspomnieć o tym, że mimo pompy i zadęcia dotyczącego narodowych symboli i wartości, Amerykanie nie tylko mogą nabijać się ze swojego prezydenta, ale też mogą od niego usłyszeć nietypowe życzenia. Otóż w 2009 roku, z okazji święta 4 lipca, prezydent Obama, wygłaszając przesłanie do Amerykanów, życzył wesołych urodzin "Ulicy Sezamkowej". I zgadnijcie, kto tamtego dnia dyrygował orkiestrą symfoniczną w czasie koncertu pod pomnikiem Waszyngtona, niedaleko Białego Domu? Tak – Wielki Ptak!

Nauka poprzez zabawę, łączenie wesołości z powagą. Ktoś zauważył, że w przeciwieństwie do audycji kierowanych do dorosłych, "Ulica Sezamkowa" nigdy nie uciekała od trudnych tematów, dzięki czemu dzieci mogły uzyskać odpowiedzi na pytania, na które nie potrafili im odpowiedzieć rodzice czy nauczyciele. Na przykład był taki odcinek, w którym spór między muppetami załagodził Kofi Annan, Sekretarz Generalny ONZ, tłumaczący stworkom, że małe nieporozumienie nie powinno prowadzić do eskalacji konfliktu i że wszystko tak naprawdę można załatwić w pokojowy sposób - razem. Obecność wielkich sław to zresztą cecha charakterystyczna "Ulicy Sezamkowej", "Muppet Show" i "Muppet Tonight". Tych prominentnych gości ze świata polityki, filmu, muzyki i wszelkich innych było w programach muppetów nawet więcej niż nominacji i nagród Emmy, które te zwierzaki zdobyły. Jeden z najbardziej ujmujących momentów, to ten, kiedy były prezydent Clinton, razem z Kami – muppetem z RPA, który jest nosicielem wirusa HIV – 1 grudnia, czyli w Światowy Dzień AIDS apelował do rodziców, by rozmawiali ze swoimi dziećmi o zagrożeniu HIV i AIDS. Na koniec Clinton przytulił Kami i zapewnił, że nie ma nic przeciwko posiadaniu w swoim otoczeniu człowieka lub muppeta zarażonego wirusem HIV, czy chorego na AIDS. Świetne są też fragmenty z Whoopi Goldberg, która rozmawia z Elmo albo orłem o tym, czym różnią się od siebie nawzajem. Whoopi ma brązową skórę i czarne włosy, a taki Elmo ma czerwone futerko. I nie ma w tym niczego złego, tyle tylko że się od siebie różnią i to zauważają. Jest to podane w delikatnej i bardzo przyjaznej formie, ale jednak tak, żeby uruchomić u odbiorcy proces myślenia o tym, co właśnie zobaczył. To jak z książeczką dla dzieci "Z Tangiem jest nas troje". Ot, zwykła historyjka. Nawet człowiek nie zauważy, jak dzięki niej wzrośnie mu współczynnik tolerancji.

Połączenie edukacji z zabawą, a w tym – z rozrywką. Czymże innym jest śpiewanie przez Jamesa Blunta o tym, że zgubił trójkąt, Norah Jones o tym, gdzie jest literka "Y", czy opisywanie przez Jacka Blacka, jak wygląda ośmiokąt. Poza nauką alfabetu, liczenia, podstaw geometrii i historii, muppety i pomagający im aktorzy, na przykład sprzedawca z warzywniaka, uczą dzieci jak robić zakupy, myć zęby, oszczędzać wodę i energię elektryczną, zdrowo się odżywiać, przechodzić przez ulicę, pomóc starszej osobie, czy też rozwiązać odwieczny problem w co bawić się w grupie, skoro każdy chce grać w coś innego.

Kermit i Jim Henson

"Ulica Sezamkowa" powstała dzięki utrzymującej się z datków organizacji Children’s Television Workshop, przemianowanej później na Sesame Workshop. Założyli ją producentka Joan Ganz Cooney, filantrop Ralph Rogers oraz psycholog Lloyd Morrisette. Ponoć to córce pani Cooney zawdzięczamy "Ulicę", ponieważ jej rodzice zauważyli fascynację dzieci telewizją i postanowili wykorzystać to medium do krzewienia edukacji. U podstaw programu stało więc wykorzystanie nowoczesnej techniki do kontaktu z dziećmi i zachęcenia ich do nauki poprzez połączenie: krótkich wykładów, obrazu, śmiesznych dźwięków, muzyki, animacji rysunkowej, muppetów i gry aktorskiej. Pieniądze na rozruch "Ulicy" dały rządowe agencje związane z oświatą, a także Fundacja Forda. Do pracy zaangażowano Jima Hensona i bandę stworzonych przez niego stworów będących genialnym połączeniem pacynek z marionetkami i czymś tam jeszcze. Ten niezwykły człowiek z ogromną wyobraźnią niektóre ze swych muppetów uczynił podobnymi do ludzi, niektóre do zwierząt, a niektóre wyszły mu całkiem fantastyczne i nie z tego świata. Jego ulubioną postacią był Kermit, którego zarówno animował, jak i użyczał mu głosu. Z kolei jego najbliższy współpracownik - też geniusz - Frank Oz, zajmował się między innymi Groverem i Ciasteczkowym Potworem (najlepiej znany jest jednak jako Yoda z "Gwiezdnych Wojen"). Po śmierci mistrza Jima Hensona jego spadkobiercy rozpoczęli proces rozwodu muppetów z "Ulicą Sezamkową". Najwięcej kontrowersji towarzyszyło postaci Kermita. Ostatecznie wszystko załatwiono całkiem elegancko i teraz muppety mają własne programy i filmy, ale i "Ulica" zachowała prawo do tytułowania swych futrzastych mieszkańców muppetami, no i nie musiała wyrzucać ich ze swojej listy płac.

Praca na planie

Czy jest wśród Was ktoś, kto nie kojarzy zdania o tym, że sponsorem dzisiejszego programu była literka "A" i cyferka "1"? Z tymi sponsorami zresztą to nie taki żart. Ponieważ Sesame Workshop to stowarzyszenie, które ze swej pracy nie może czerpać zysków, to ciągle potrzebuje pieniędzy na prowadzenie bieżącej działalności. Jej największymi sponsorami były niektóre ze znanych nam z zapoczątkowania kryzysu finansowego ostatnich lat banków. W związku z tym "Ulicę" dotknęły zwolnienia i cięcia. Prawie wszystkim mieszkańcom ulicy udało się jednak dotrwać do jej 40-lecia. W rocznicowym odcinku pierwsza dama Michelle Obama zachęcała do zdrowego odżywiania, Wielki Ptak paradował w czymś przypominającym krawat, a Elmo w dalszym ciągu był dzieckiem. Pewne rzeczy się nie zmieniają i za to też możemy twórcom "Ulicy Sezamkowej" podziękować.

Kiedy prawie dwa lata temu wesołkowaci graficy wyszukiwarki Google rozpoczęli promocję 40. urodzin "Ulicy" na polskich forach internetowych pojawiły się zarzuty o bagatelizowanie innych ważnych rocznic, które przypadały na ten okres. Chodziło zwłaszcza o 20. rocznicę rozpoczęcia burzenia muru berlińskiego. Tymczasem większość z nas, otwierając wyszukiwarkę internetową, napotykała tylne kopytka Wielkiego Ptaka, jak zwykle zadowolonego z siebie Elmo, Ciasteczkowego Potwora czy Oskara wychylającego się z kosza na śmieci. Muppety z "Ulicy Sezamkowej" były wszędzie: w blogach, opiniotwórczych dziennikach i tygodnikach, na billboardach. Miały swoje miejsce w serwisach informacyjnych, licznych programach talk-show i filmach dokumentalnych. Internauci przygotowali im specjalne składanki umieszczając je na różnych portalach, sprytnie wymijając zabezpieczenia dotyczące praw autorskich. Niektóre z tych produkcji są bardzo zabawne i zawierają na przykład dość nieobyczajne piosenki Counta von Count na temat owieczek, które zasadniczo powinien liczyć, jako że jest Liczyhrabią. No, ale dorosłym owieczki i dorosły facet kojarzą się z czymś innym niż dzieciom. Swoją drogą, to amerykański Liczyhrabia będący żartem na temat Draculi ma akcent zabawniejszy niż Szwedzki Szef Kuchni, którego do tej pory w ogóle nie mogę zrozumieć.

Postaci stworzone przez Jima Hensona i jego współpracowników na potrzeby "Ulicy Sezamkowej" na stałe weszły do kultury masowej, podobnie jak piosenki wykonywane podczas audycji. Swojego własnego programu doczekał się sympatyczny i niepociumany Elmo. Z nim to w ogóle jest skomplikowana sprawa, bo w latach 70. rodzice niechętnie oglądali go w swoich domach. Bali się, że ich dzieci zaczną mówić tak jak on, czyli nie dość, że piskliwie, to jeszcze w trzeciej osobie. Na przykład Elmo zamiast powiedzieć: "Napisałem piosenkę, chcecie posłuchać?", mówi: "Elmo napisał piosenkę. Chcecie posłuchać?". Na szczęście młodzi ludzie w pewnym momencie kojarzą, że w przeciwieństwie do nich Elmo nie rośnie i zaczynają go traktować jak dziecko, czyli nie widzą nic dziwnego w tym, że mówi: "Elmo bardzo Ci dziękuje i chce Cię przytulić".
Pewnie jeszcze przez wiele lat z rozrzewnieniem będę wspominać liczne elmowe fragmenty, jak na przykład ten, w którym ojciec śpiewając bluesa zachęca całkiem małego Elmo do siadania na nocniku. Albo ten z Robertem DeNiro, który tłumacząc czerwonemu futrzakowi na czym polega zawód aktora zamienia się w kapustę, psa, a nawet samego Elmo. Nieodmiennie pokładam się też ze śmiechu, kiedy Elmo, chcąc wytłumaczyć na czym polega różnica między straszeniem a byciem wystraszonym próbuje swoją monsterowatą monsterowatością wystraszyć Julię Roberts.

Elmo i Robert DeNiro

Muppety, jak i sama "Ulica Sezamkowa" mają na swoim koncie kilka tysięcy odcinków, pojawienie się w większości krajów na świecie, powstanie kilkunastu wersji lokalnych (w tym polskiej ze Smokiem Bazylim i Owieczką Beatą). Posiadają też liczne nagrody, w tym Emmy, nominacje do Oscarów i chyba nagrodę BAFTA, czyli takiego brytyjskiego Oscara. Mam nadzieję, że to nie koniec ich dokonań.

Niech żyją muppety!
Niech żyje "Ulica Sezamkowa"!
Niech dorośli pozwolą dzieciom być szczęśliwymi i stworzą im dobry świat!

Sezamki, dziękuję Wam.

czwartek, 23 czerwca 2011

"Hidalgo"

Smutek, smutek, smutek. Zwłaszcza odkąd zaczęłam uczyć się ekonomii - towarzyszy mi smutek. Zdarza się, że przekracza jakiś krytyczny w danym czasie poziom. Wiem, że w tym miejscu ktoś mógłby rzucić: "Życia nie znasz. Przed Tobą prawdziwe ludzkie dramaty". Jako że trochę miałby rację, a trochę nie, mogę to na razie pominąć. Dzisiaj przekroczyłam krytyczny poziom smutku i zaśmiałam się w "nieodpowiednim" momencie, kiedy nagrywałam rozmowę o śmierci z profesorem bioetyki. Wypowiedział mniej więcej takie zdanie: "Lekarze mogliby powiedzieć, że przecież niedługo i tak umrzesz, to już dociągniesz [w bólu i cierpieniu]".
Przypominacie sobie różne motywy krążące w kulturze, mówiące nam o tym, że najważniejsze jest to jak się żyje? To podejście, które na tzw. Zachodzie obecne jest od całkiem niedawna. I znowu będzie o filmie.

Był taki wyścig, który w zasadzie nigdy nie istniał, ale jest wystarczająco interesujący, by się nim zająć i wyjaśnić, o co właściwie chodzi. Dzięki niemu można sprawdzić między innymi i to, jak bardzo w ciągu 100 lat zmieniło się Hollywood, które od jakiegoś czasu w sposób nachalny potrafi pokazywać apele o ochronę przyrody, czy poszanowanie innych kultur.


"Ocean ognia"

Są różne wyścigi: ślimaków, chartów, psich zaprzęgów. Wyścigi konne, motocyklowe, samochodowe, a nawet takie, w których ścigają się ludzie na własnych nogach. Słowo "wyścig" samo w sobie brzmi dosyć niebezpiecznie i zdaje się, że intuicja dobrze nam podpowiada. W zasadzie, o jaki wyścig by nie chodziło, w grę wchodzi nie tylko wygrana czy przegrana, ale właściwie życie. Formuła 1, rajd Paryż-Dakar, Camel Trophy, regaty Sydney-Hobart, 24-godzinny wyścig w Le Mans. Nie chodzi o to, że trup ściele się tam gęsto, ale o to, że na próbę zostaje wystawiona zdolność przetrwania (fizycznego, psychicznego albo też ich obu). Na pustyni, w dżungli, czy też w środku miasta. Wyścigi przyciągają rzesze chcących wystartować w nich śmiałków i jeszcze większe tłumy ich kibiców. Był jednak co najmniej jeden wyścig, który można było obserwować w nielicznych tylko punktach i nie wiadomo było w zasadzie co się dzieje w trakcie jego trwania. To był "Ocean ognia".

Już wieki temu mieli go organizować arabscy szejkowie. Trasa wiodła przez ocean ognia, czyli pustynne tereny Półwyspu Arabskiego. Liczyła sobie 3 tysiące mil (jakieś 5 tysięcy kilometrów). O wygraną walczyło na starcie do 150 koni i jeźdźców, później liczba ta sukcesywnie się zmniejszała - na skutek wypadków oraz morderstw. Do mety docierało niewielu. W straceńczym wyścigu startowali nie tylko najlepsi jeźdźcy i najlepsze konie arabskie pełnej krwi. Jako że struktura społeczna w Arabii była taka a nie inna, mogli w nim uczestniczyć tylko przedstawiciele najlepszych rodów. Nagrodą były oczywiście skrzynie złota. Nie to było jednak dla zwycięzcy najważniejsze. Liczył się ogromny prestiż, który zdobywało się po wygranej w tak niesamowitym współzawodnictwie. Wszystko to wyglądało baśniowo pięknie aż do końca XIX wieku. Wtedy na scenie wyścigu pojawił się Frank Hopkins, amerykański kowboj.

Są różne konie. Piękne araby, szlachetne angliki, malutkie koniki Przewalskiego, wolne jak wiatr mustangi. Kare, bułane, srokate, siwe, gniade, nakrapiane. Nasz bohater był srokatym mustangiem, czyli po naszemu – był łaciatym koniem średniego wzrostu, nie nazbyt silnym, ale też niezbyt słabym. Pochodził z Ameryki Północnej, gdzie wyszkolili go Indianie. Miał na imię Hidalgo. Bardzo zobowiązujące amerykańskie imię, pochodzące jeszcze z czasów świetności imperium Filipa II. Hidalgo oznacza przynależność do hiszpańskiej szlachty. Nasz koń do szlachetnie urodzonych z pewnością się nie zaliczał, a już zupełnie się tak nie zachowywał. Jego właściciel, Frank Hopkins, nauczył go kilku iście magicznych sztuczek, gdy razem występowali w cyrku Billa Cody’ego ("Buffalo Bill's Wild West Show"). Poza tym koń miał swój rozum i potrafił na przykład ukraść swemu panu kapelusz, gdy coś mu się nie podobało. Takiego właśnie sierściucha znamy z filmu "Hidalgo. Ocean ognia" i ze wspomnień Franka Hopkinsa, bohatera amerykańskiego pogranicza.

Pod koniec XIX i na początku XX wieku na rynku wydawniczym USA zaroiło się od wspomnień legend Dzikiego Zachodu. Zwykle opowieści spisane przez kowbojów i rewolwerowców były przekłamane. Nie inaczej było w przypadku Franka Hopkinsa. Prawdą jest tylko to, że urodził się w połowie XIX wieku i że bardzo wcześnie zaczął jeździć konno na posyłki: najpierw dla armii walczącej z Indianami, a później w legendarnej poczcie kurierskiej Pony Express. W Stanach Zjednoczonych wygrał kilka wyścigów długodystansowych na różnych koniach. Jego ulubionym wierzchowcem był srokaty, niepozorny mustang. Po zakończeniu pełnej przygód kariery pan Hopkins wszystkie zarobione pieniądze przeznaczył na pomoc Indianom i mustangom. Nie wiadomo czy był potomkiem Indian. Za to jego głos w sprawie ich obrony bardzo się w Ameryce liczył. Frank Hopkins zmarł w 1951 roku, dożywszy sędziwego wieku. Przeżył kilku amerykańskich prezydentów i wiele zmian jakie następowały wtedy na świecie i w samych Stanach Zjednoczonych. Dla niego najważniejsze było jednak, iż uratował wiele kochanych mustangów. To między innymi dzięki jego pieniądzom i inicjatywom biegają one jeszcze po amerykańskich parkach narodowych.

W 1889 roku, kiedy Frank Hopkins ze swoim Hidalgo występowali z cyrkiem Billa Cody’ego w Europie, zgłosił się do nich tajemniczy biznesmen z Adenu i zaproponował udział w niezwykłym przedsięwzięciu: w liczącym 5 tysięcy mil, pustynnym "Oceanie ognia". Hopkins wyraził zgodę. Dzisiaj już wiemy, że cała to opowieść jest zmyślona. Kilku historyków porównało wspomnienia kowboja z innymi wzmiankami na temat wyścigu i udowodniło, że nie miał najmniejszych szans by wziąć w nim udział. Tak się jednakże złożyło, że Hidalgo i Frank Hopkins zostali największymi legendami pustynnej rywalizacji, skądinąd równie legendarnej jak oni sami. Wspaniale ukazują to autorzy filmu "Hidalgo. Ocean ognia" z Viggo Mortensenem w roli głównej. Hollywood (dokładniej mówiąc scenarzysta: John Fusco), odłożyło na bok wszystkie spory dotyczące udziału Hopkinsa w wyścigu. Skupiono się na przedstawieniu legendy i na wartościach, które mogła ona ze sobą nieść. Chodzi o szacunek z jakim filmowy Frank Hopkins odnosi się do indiańskiej i arabskiej kultury oraz o wspaniały wątek ratowania zagrożonych masowym odstrzałem przez U.S. Army mustangów. Bowiem w legendzie Frank Hopkins dokonał niemożliwego i wygrał wyścig. Hidalgo przeniósł go przez rozpaloną słońcem arabską pustynię i zapewnił mu ilość złota wystarczającą do wykupienia ogromnych terenów amerykańskiego pogranicza, wystarczających do stworzenia rezerwatu dzikich koni.

Mówi się, że kto dosiada konia, ten dosiada wiatr. Ponoć jeszcze tylko na otwartym oceanie można doświadczyć tego obezwładniającego wręcz poczucia wolności, które daje pędzący koń.

Aleksander Wielki miał swojego Bucefała, marszałek Piłsudski Kasztankę, Rudy Pollard Seabiscuita a Gandalf Cienistogrzywego. Historia świata zna wiele sławnych koni i wielu sławnych jeźdźców. W tej galerii należy także umieścić Franka Hopkinsa i Hidalgo, nawet jeśli ich przygody są prawdą tylko na ekranie.

Każdy wie co nieco o koniach, chociaż większość z nas nigdy żadnego nie dosiądzie, ani nie pozna. Wszystkiego w zasadzie nauczyła nas kultura. Jakie było na przykład moje zdumienie, kiedy odkryłam, że konie nie są płaskie, a dokładniej mówiąc, że mają pękate brzuchy i oprócz tego, że są piękne (nawet jeśli są tylko końmi roboczymi), to są jak beczułki, gdy przyjrzeć im się z przodu. Więcej zyskują z profilu, tak jak zwykł je pokazywać Kossak. Kultura w zasadzie zawłaszczyła sobie wiele tematów i je pozmieniała, więc nie ma się o co złościć. Nie można być zdziwionym, że dobrała się także do "Oceanu ognia", Franka Hopkinsa i Hidalgo. Jeśli stało się to po to, by stworzyć film Joe Johnstona z 2004 roku, to można się tylko z uwiecznienia legendy cieszyć.


piątek, 14 stycznia 2011

Jack in the green

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę Jethro Tull, pomyślałam o Tomie Bombadilu (lekka dawka szaleństwa, duża dawka zieloności). Tom był starszy od Saurona i bardziej wytrzymały na stres niż elfy (pozostał w swej krainie, gdy one odpłynęły). Mogła go wykończyć tylko rewolucja przemysłowa, której echa odnajdziemy zresztą we "Władcy Pierścieni".

Te zielone fragmenty Tolkiena są cudowne. Dbanie o porządek i tradycję, ale jednocześnie dopuszczanie pewnych zmian. Co prawda wizja ceglanych fabryk i krainy Hobbitów zasnutej dymami z wysokich kominów była nieprzyjemna, ale nie przesadzajmy - jeszcze długo po wyprawie Drużyny Pierścienia Shire był zielony.
Proces, który nazywamy rewolucją przemysłową rozpoczął się właśnie w zielonej, sielskiej i anielskiej - a przynajmniej tak sobie wyobrażamy tę krainę sprzed ery przemysłowej - Anglii. Kraj ogołocono z lasów (polecam film "Zielona Dolina", składającego hołd krajowi przodków, kojarzonego z westernami, twardego Johna Forda), zmieniły się stosunki społeczne i rzeczywiście - nastąpiła rewolucja. Nie było jednak aż tak źle, jak sobie potrafią wyobrazić pesymiści, tacy jak na przykład ja. Jethro Tull w tekście o krzaczasto-ludycznej postaci Jacka mówi nam, że jest dla niego nadzieja.


Sam Jack in the Green również jest ciekawym przypadkiem. W Polsce istnieje tradycja, by przy okazji jednego ze świąt kościelnych stawiać zielone, młode drzewka albo ich gałązki przy wejściu do domu. W Anglii kojarzyło się przystrojone krzaczki z kominiarzami. Nie za bardzo można to już sprawdzić, ale zdaje się, że chodziło o "wyścigi" różnych cechów rzemieślniczych. Jeśli będziecie mieli okazję, to przyjrzyjcie się w odpowiednim muzeum albo na stronach internetowych z archiwalnymi zdjęciami paradom cechów z początku XX wieku: robią wrażenie nie tylko rozmachem, ale i pomysłowością uczestników. Współcześnie Jack in the Green to osoba przebrana za zielony krzak lub po prostu ubrana w fikuśny, zielony strój, biegająca po ulicach miast i miasteczek Brytanii w czasie majowego święta.

Swoją drogą, to poluję na studium bajki Władimira Proppa. Ten badacz literatury i - szerzej - kultury, analizował i kompletował opowieści z różnych stron świata. Wyszło na to, ze jak świat długi i szeroki w ludowych przekazach istnieje wiele przewijających się, wspólnych motywów. Pomimo różnic kulturowych dzielimy część czegoś, co można nazwać bajkowym dziedzictwem.