Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeszłość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeszłość. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 lutego 2012

"After the Factory"

Kluczem jest RoboCop. Pozostaje ze mną od pierwszego spotkania, czyli od początku lat 90. XX wieku. Razem z wypożyczalnią kaset wideo i jej specyficznym zapachem, mieszkaniem wujostwa i filmowymi seansami z kuzynostwem ("Wojownicze żółwie ninja", "RoboCop", "Terminator", Alien, Indiana Jones i wiele innych klasyków kina nowej przygody oraz s-f).

RoboCop jest swój, nawet wtedy, gdy zdejmuje hełm. Największe wrażenie robi jednak zakuty w metal i plastik od stóp do głowy.

RoboCop walczy z korporacją OCP, która w miejscu pogrążonego w chaosie i bezprawiu Detroit niedalekiej przyszłości chce zbudować miasto marzeń milionerów. Nasz bohater wygrywa. Pomaga mu w tym banda dosyć nieprzystających do siebie sojuszników, wśród których odnajdziemy byłą partnerkę Murphy'ego z policji, graną przez cudowną Nancy Allen.

Detroit RoboCopa podnosi się z upadku.

Czy w rzeczywistości też tak będzie? Twórcy filmu dokumentalnego "After the Factory" nie pokazują walki dobra ze złem. Opowiadają czym były Detroit i Łódź w swojej historii i czym mogą się stać całkiem niedługo, jeśli tylko wykorzystają swoje atuty. Najbardziej w tym filmie spodobało mi się zdanie, że nie ma co porównywać Detroit do Nowego Jorku, Los Angeles, Chicago. Trzeba znaleźć własny pomysł na swoje miasto. To nieco bardziej pozytywna wersja tego, co powiedział jeden z gości audycji regionalnej "Łódzkim szlakiem" (Żak, wtorki, 17:00-18:00) - Łódź nigdy Warszawy, Krakowa, czy Wrocławia nie prześcignie i nie ma sensu stawianie jej w szeregu z tymi miastami.

Co zobaczyłam w Łodzi i dlaczego postanowiłam zakotwiczyć w niej na dłużej? Po raz pierwszy przyjechałam do polskiego Manchesteru na Camerimage 2004. Razem z kilkunastoma osobami z krakowskiego filmoznawstwa wysiadłam na Łodzi Fabrycznej i to wystarczyło. Otóż na tym dworcu kończyły się tory. Czyli nie było niebezpieczeństwa, że przegapi się stację. Co za ulga. Potem było Camerimage 2005, jakieś spotkania naukowe, odwiedziny w Studenckim Radiu ŻAK Politechniki Łódzkiej i YAPA. Po drodze poznałam studentów UŁ, którzy przyjechali do Krakowa w ramach programu MOST. W ten sposób, po zakończeniu politologii, w 2006 roku przeniosłam się do miasta z Łodzią w herbie - na ostatni rok filmoznawstwa z możliwością zabawienia na dłużej. Teraz odpowiedź na pytanie, co zobaczyłam. Mniej więcej to, o czym mowa w "After the Factory" - szansę. W porównaniu z Krakowem wydało mi się, iż jest tutaj sporo ludzi z chęcią i energią do zmiany. Teraz mój związek z Łodzią to typowe love-hate-relatioship (spodobało mi się to określenie, zasłyszane na żakowskim korytarzu kilka miesięcy temu). Czasem znowu patrzę na Łódź tak jak w 2004 roku, kiedy pierwszy raz odwiedziłam to miasto i w 2006, kiedy się tu osiedliłam. Widzę mnóstwo przestrzeni do zagospodarowania i wielu ludzi realizujących dobre pomysły. Zdarzają się też jednak momenty, w których przytłacza mnie szarość i beznadzieja dziurawej Łodzi, która co prawda nie tonie, ale też i nie pomyka po tafli wody, bo przecież swe rzeki zamknęła w kanałach.

Najsłynniejszy łódzki mural (ul. Piotrkowska 152)

Ciągle brakuje czasu, pieniędzy. Pomysłów jest pod dostatkiem. Zwykle tak bywa: łatwiej coś obiecać, wypowiedzieć życzenie, zrobić nadzieję, niż zrealizować zamiar. Ponoć sukces osiągają wcale nie ci najzdolniejsi, a długodystansowcy. Trzeba znaleźć maratończyków wśród łódzkich urzędników i samorządowców. To jedna z dróg i to nie najszybsza. Na innej młodzi łodzianie nie uciekają ze swojego miasta, tylko w nim zostają i dzięki swojemu wykształceniu, cierpliwości i pracowitości, pomagają mu wyjść na prostą. Tylko jak do tego ludzi przekonać? Przecież niemało moich znajomych pracuje za płacę nieodbiegającą za bardzo od tej minimalnej i ledwo się tu utrzymuje, chociaż Łódź jest stosunkowo tania.

Anne Lewis i RoboCop

Przekaz filmu "After the Factory" jest pozytywny. Mam nadzieję, że Łodzi i Detroit, którym poświęcony jest dokument, uda się ułożyć sobie przyszłość i RoboCop nie będzie musiał wkraczać do akcji.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Czas

Świat szybko się zmienia. Zwykłam nawet powtarzać, że za szybko.

Czas to interesująca kategoria - coś w sam raz dla stereotypowego filozofa, który poświęca całe życie w przepastnej bibliotece po to, by chociaż spróbować zgłębić tę wielką tajemnicę. Filozofem jeszcze nie jestem. Fizykiem też niestety nie.

Istnieje, czy nie istnieje ten czas? Można go "oszukać"? Jak go liczyć? Czy skończy się, kiedy zatrzyma się ostatni zegar, czy też wtedy, kiedy umrze ostatni człowiek zdolny odczuć i zmierzyć jego upływ? Wyjaśnienie tych kwestii zostawiam innym, których prace mam nadzieję kiedyś przeczytać. Zdaję sobie tylko sprawę z paradoksów związanych z kategorią czasu. Wiem, że świat zmienia się szybko, ale tylko w jakiejś skali. Weźmy skalę życia człowieka. Dzisiaj przypomniałam sobie, że jeszcze 10 lat temu nie potrafiłam założyć skrzynki e-mail, 5 lat temu nie widziałam nic dziwnego w tym, że krzyże wiszą w szkołach i urzędach, a rok temu myślałam, że jeszcze tylko dwa lata i napiszę doktorat (oczywiście dzisiaj nadal daję sobie dwa lata). Inaczej: mniej niż 10 lat temu czytałam w gazetach o wojskach NATO, które - poszukując terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie - weszły do Afganistanu; 5 lat temu zrealizowałam marzenie i pojechałam do Irlandii, gdzie po ostatecznym zawieszeniu broni przez IRA nareszcie zapanował pokój; rok temu za pośrednictwem Internetu oglądałam zaprzysiężenie pierwszego nie-białego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Możnaby teraz napisać, że w swej istocie czas jest raczej powolny. Jednak czym jest jego istota i w jaki sposób czas może być szybki czy wolny, skoro płynie w tym samym tempie?

Świat zmienia się zaskakująco wolno. Wojna jest obecna w najnowszej historii Afganistanu już od kilkudziesięciu lat. Dzisiejsi mieszkańcy tego kraju raczej nie znają nie-wojennej rzeczywistości. W Irlandii i w Wielkiej Brytanii jeszcze do końca lat 90. wybuchały bomby podkładane przez IRA w złudnej nadziei, że pomoże to zrealizować marzenie wielu ludzi o zjednoczeniu wyspy. W USA polityka tzw. "affirmative action" przynosi więcej szkód niż pożytku, ale i tak powinno się być świadomym, że batalia o zrównanie praw politycznych wszystkich obywateli pierwszej nowożytnej demokracji toczyła się od początku jej powstania aż do końca lat 60. XX wieku.

Kadr z filmu "Prosta historia"

W "Prostej historii" Davida Lyncha główny bohater (dziadek, który po wielu latach życia w gniewie jedzie odwiedzić i przeprosić swego chorego brata mieszkającego jakieś trzy-cztery stany dalej) spotyka w barze weterana wojennego. Panowie wymieniają się zawstydzającymi historiami ze swoich szlaków bojowych (zabicie przez pomyłkę towarzysza broni, strzelanie do nieuzbrojonych ludzi). Dziadkowie tak sobie siedzą, smutnieją, gasną. Za ich życia wydarzyło się niemało: pierwszy film dźwiękowy, Wielki Kryzys, wojna światowa, wynalezienie długopisu, boom gospodarczy i dobrobyt lat 50., popularyzacja telewizji, otarcie się świata o nuklearną zagładę, zrównanie w prawach wyborczych Afroamerykanów, festiwal w Woodstock, spacer człowieka po Księżycu, narodziny Internetu, zbudowanie robota, upadek bloku wschodniego i wiele, wiele innych, fascynujących rzeczy. Ale oni większość życia spędzili w swych małych miasteczkach na Środkowym Zachodzie USA. Z perspektywy czasu to wszystko, co wydarzyło się na świecie i w czym nawet brali udział, jest rozmywającym się tłem. Jakie znaczenie ma bowiem to, że samoloty latają z prędkością ponaddźwiękową, skoro starszy pan ma już tak słaby wzrok i jest tak biedny, że jedyny środek transportu, z jakiego może skorzystać, to kosiarka do trawy? Czym jest Internet dla kogoś, kto nie ma dostępu do komputera? Po co rozwój medycyny komuś, kto nie ma pieniędzy na ubezpieczenie medyczne? W skali całego świata to wszystko jest ważne - to ciągłe posuwanie się ludzkości naprzód. W skali życia jednego człowieka, takiego jak bohater filmu Lyncha, mogłoby tego w ogóle nie być i w zasadzie nic istotnego by się z tego powodu nie zmieniło. Dla przygniecionych tym do czego doszło na wojnie i jak potoczyły się ich losy dziadków liczy się tylko to, czy dobrze przeżyli swoje życie - tak długie, a jednocześnie zbyt krótkie.

Przechodząc obok szkoły tańca można usłyszeć: "wolny, wolny, szybki, szybki", "wolny, szybki, szybki" itd. Kolejność tych wyrazów oraz częstotliwość ich pojawiania się zależy od tego, jaki taniec jest akurat na warsztacie. Instruktorzy muszą być geniuszami. Dla człowieka czas wydaje się płynąć właśnie tak: "szybki, wolny, wolny", "wolny, wolny, szybki, szybki"...