Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pokój. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pokój. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 kwietnia 2012

Sztuka dyplomacji

Nagrywałam dzisiaj rozmowę z magistrem historii, który specjalizuje się w najnowszych dziejach Bałkanów. Jak nietrudno się domyślić większość czasu spotkania pochłonęła wojna z lat 90. XX wieku.
Jedno z pytań, które zadałam mojemu rozmówcy dotyczyło kierunku studiów - co takiego sprawiło, że wybrał historię, no i poświęcił się takiej, a nie innej specjalizacji. Odpowiedział, iż jedną z kluczowych spraw był wybuch konfliktu zbrojnego w byłej Jugosławii.

Po zakończeniu zimnej wojny miał być spokój, a tu proszę - wojna i to w Europie.

Na mnie wpłynęło to podobnie, tyle że wybrałam później politologię. Oglądałam relacje telewizyjne i zdjęcia w gazetach, czytałam artykuły i w ten sposób poznawałam informacje dotyczące Pustynnej Burzy, oblężenia Sarajewa, walk w Mogadiszu, ludobójstwa w Rwandzie. Rozpoznawałam nazwiska, takie jak generał Norman Schwarzkopf i Richard Holbrooke, sytuowałam nazwy krajów i miast na mapie świata, starałam się zapamiętać, co o różnicach między Hutu i Tutsi, czy muzułmanami i Serbami, mówili dziennikarze.
O II wojnie światowej słyszałam w szkole, zadawałam pytania jej dotyczące rodzicom, bratu i innym "starszym", byłam wiernym widzem Czterech Pancernych i Hansa Klossa a także filmów dokumentalnych o tamtych czasach, ale to była odległa przeszłość. Tymczasem wspomniane przeze mnie wyżej tragedie rozgrywały się w jakże bliskim "teraz". To musiało robić wrażenie. I jasne, że doceniałam spokój życia w Polsce.

Minęło kilka lat i sceny znane dzięki mediom zastąpiły obrazy filmowe, takie jak "Aleja snajperów", czy "Życie ukryte w słowach". Zaskakujące przy tym, jak dużo czasu - pomimo tego, iż docierały do mnie wiadomości o okrucieństwach konfliktów - zajęło mi dojście do tego, że świat nie jest czarno-biały a wojnę przegrywają wszyscy.

Dość szybko wpadłam natomiast na to, jak dużą rolę odgrywają politycy i służby dyplomatyczne. Kojarzycie dyskusje dotyczące tego, iż jednym z warunków przystąpienia do NATO było skończenie z tradycją powoływania czynnych zawodowo wojskowych na stanowisko ministra obrony narodowej? Cywilna kontrola nad armią - jakie to oczywiste. Co prawda wojskowi narzekają, że cywil nic o nich nie wie i rzadko kiedy szanują swojego szefa mniejszego (szef większy to w przypadku Polski prezydent), ale kto z nas chciałby wrócić do poprzedniego schematu? Wydaje mi się, że nasi wojskowi nie są szkoleni na dyplomatów. Najpierw dążyliby do rozwiązania siłowego i wzrostu znaczenia armii w życiu kraju, a potem pytaliby o co chodzi. To dosyć niebezpieczne. Jest bardziej prawdopodobne, że cywil najpierw pomyśli o tym, jak uniknąć kosztów ludzkich i finansowych, więc wyśle do akcji swoich dyplomatów. Oczywiście, jeśli zawiedzie sugestia, delikatność i targ, w zanadrzu trzeba mieć broń. Zawsze rozsądnie jest zadbać o posiadanie przewagi i niekoniecznie chodzi tutaj o lotniskowce na każdym z oceanów. To może być pieniądz albo informacja. W trylogii o Skrytobójcy autorstwa Robin Hobb znajdziecie zgrabny opis sztuki dyplomacji jako aksamitnej rękawiczki okrywającej rękę z ukrytym sztyletem. (Machiavelli chyba polubiłby tę trylogię.) Chciałoby się, żeby sztylet nigdy nie został użyty, ale czasem nie można tego uniknąć.

W latach 90. byłam rozgoryczona bezradnością polityków i dyplomatów. Wierzyłam w ONZ, a on jakby spał. Jakiś czas później, studiując politologię, zapoznałam się z książką o konfliktach w Afryce i Azji od XIX do końca XX wieku. Ciekawe analizy. W tej dotyczącej początków krwawych jatek w wolnym Kongo, zainteresował mnie fragment o oficerze sił ONZ, który rozkazał swoim żołnierzom otworzyć ogień do obu stron wojny domowej. Od razu zapanował między nimi spokój. To było działanie niezgodne z zasadami misji pokojowej, ale jakże skuteczne. W byłej Jugosławii nie można było czegoś takiego zrobić, co uświadomił mi dopiero mój rozmówca z Naukowej. Stron konfliktu było co najmniej kilka w jednym czasie. Zdaje się, że to generał Lewis MacKenzie, Kanadyjczyk dowodzący częścią sił UNPROFOR, powiedział, że wtedy trzeba było podjąć mniej więcej taką decyzję: pomagamy temu, kto zabił 15 osób, innemu, który zabił 10 osób, czy też temu, który "na koncie" miał 5 ofiar?

Na początku XXI wieku polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych powołało do życia Akademię Dyplomatyczną. Po kilku latach opiekę nad nią przejął Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. W Akademii szkolona jest kadra na potrzeby naszej dyplomacji. Bardzo chciałabym, żeby to byli najlepsi z najlepszych.

W tej działce wielkość kraju i liczebność a także jakość jego sił zbrojnych mają drugorzędne znaczenie. Z pewnością jednak przydają się dobry wywiad i kontrwywiad.
To jest tak, że czeski dyplomata może wpłynąć na zmianę decyzji amerykańskiego kolegi. Serio, serio. Zręczni dyplomaci mogą z małego kraju stworzyć wspaniałego rozgrywającego na arenie międzynarodowej. Ciekawe czy ich praca bardziej przypomina dokonywanie transakcji na giełdzie i biznesowe obiady, czy też podchody szpiegów?

Richard Holbrooke i Slobodan Milosevic

wtorek, 2 sierpnia 2011

"It's not just a game"

To nie tylko gra - to życie.

W 1995 roku drużyna rugby RPA wygrała Puchar Świata w swojej dyscyplinie - polecam film "Invictus" w reżyserii Clinta Eastwooda, opowiadający o tym wydarzeniu.

Tytułowe słowa postu pochodzą z piosenki "Colorblind" zespołu Overtone, czyli ze ścieżki dźwiękowej do tego filmu.


Kilkanaście lat temu cud zdarzył się w Johannesburgu.
Na niewiele lat wystarczył jego potencjał.


RPA jest podzielone. Można się tam spotkać z całymi dzielnicami bogactwa i skrajnego ubóstwa, z terytoriami Białych i Czarnych, z krainą ciszy i spokoju, a także z wojną domową. Największym zmartwieniem FIFA w czasie Mistrzostw Świata w piłce nożnej z zeszłego roku nie było to, że nie sprzedadzą kompletu biletów na poszczególne stadiony - chodziło bardziej o to, ilu ludzi zginie w zamieszkach (święto piłki nożnej było transmitowane przez największe stacje telewizyjne świata).

"To nie tylko gra!". Teraz już to rozumiem.

Możnaby rzec: filmy to nie tylko filmy. Gdzie nie rzucisz kamieniem, tam uderza cię życie.

"Give them hope!" - mówi Danilov, kiedy przerażony Chruszczow zapytuje komisarzy politycznych w oblężonym Stalingradzie, co zrobić, by wygrać tę najważniejszą batalię pomiędzy ludźmi radzieckimi a nazistami ("Enemy at the gates" w reżyserii Jean-Jaquesa Annauda). Daniłow ma rację - nadzieja może stać się ocaleniem.

W archiwach Filmoteki Narodowej, czy łódzkiej Filmówki odnaleźć można propagandowe produkcyjniaki z wczesnych lat PRL. Reżyserowały je sławy, takie jak Andrzej Wajda, czy Jerzy Kawalerowicz.

"Invictus" w swym duchu przypomina PRL-owskie produkcyjniaki. Na tym podobieństwo się kończy. Polecam ten film - tak jak zresztą wszystkie inne, wyreżyserowane bądź też wyprodukowane przez Clinta Eastwooda. (Jeśli kiedyś spotkam Kyle'a Eastwooda, to nie zapomnę podziękować mu za to, że ścieżki dźwiękowe jego współautorstwa, obecne w "Gran Torino" i "Invictus", dały mi nadzieję.)

Nadzieja. Bywa i tak, że to wszystko co w danej chwili mamy.

"Kiedyś".


"Invictus"
William Ernest Henley
Out of the night that covers me,
Black as the pit from pole to pole,
I thank whatever gods may be
For my unconquerable soul.

In the fell clutch of circumstance
I have not winced nor cried aloud.
Under the bludgeonings of chance
My head is bloody, but unbowed.

Beyond this place of wrath and tears
Looms but the Horror of the shade,
And yet the menace of the years
Finds, and shall find, me unafraid.

It matters not how strait the gate,
How charged with punishments the scroll.
I am the master of my fate:
I am the captain of my soul.
PS Polecam swój ulubiony program na antenie Żaka, czyli "Prawie jak w kinie" Kingi Dyndowicz (wtorki, 22:00-23:00). Niestety, audycja odbywa się z przerwami, ale to w zasadzie w niczym jej nie przeszkadza - nadal jest najlepszą godziną na antenie S.R. ŻAK PŁ.

piątek, 1 lipca 2011

"Ulica Sezamkowa"

To będzie hołd złożony pacynkowo-marionetkowo-lalkowym potworkom zamieszkującym jedną z najsłynniejszych na świecie ulic, a przy okazji podróż po amerykańskich zmianach politycznych i obyczajowych ostatniego półwiecza.

Chodzi o muppety towarzyszące większości wydań "Napoleonki" oraz o "Ulicę Sezamkową".

Mr. Snuffleupagus, ktoś i Wielki Ptak

Jakiś czas temu przeżywałam fazę sentymentalną związaną z "Ulicą". Po wielu latach rozłąki przypomniałam sobie czerwonego Elmo, który stał się moim ulubionym monsterem. Darzę go większą nawet sympatią niż Jamesa Sullivana z "Potworów i Spółki".

"Jaki zmyślny tytuł!", rzuca w jednym z odcinków Wielki Ptak, słysząc, że Elmo nazwał swój przebój "Piosenką Elma". Niech nas to nie zmyli. W naszej codzienności takie zdanie byłoby złośliwe. Inaczej jest na ulicy Sezamkowej. Wśród sezamków nie ma zła. Nawet zrzędzący Oskar, co jakiś czas wyłaniający się z kubła na śmieci i dzielący się z nami ironią i sarkazmem, nie jest odpychający. Na tej ulicy rządzi dobro. To chyba jedyny taki wytwór kultury... Pewnie przesadzam, bo teraz przypomniałam sobie Misia Uszatka... Skupmy się na "Ulicy" - czy to starsi, czy to młodsi, potrzebujemy wokół siebie dobra i zapewne między innymi dlatego ten program zrobił furorę w większości krajów, w których się pojawił. Na kuli ziemskiej z radością obserwuje się wyczyny futrzaków, które mają za zadanie nauczać poprzez zabawę, a przy okazji dawać wytchnienie od codzienności.

W przeważającej części bajek zawsze prędzej czy później pojawia się zło: w postaci wyrachowanej macochy, króla-tyrana, przemądrzałego i nieczułego Królika, Saurona, lorda Voldemorta. Na ulicy Sezamkowej obecne jest tylko dobro. To wyidealizowany obraz, bo oglądałam ten program kilkanaście lat temu, ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie – najważniejsze, że zapamiętałam "Ulicę" jako niesamowicie pozytywny azyl, chroniący przed światem zewnętrznym. To zresztą jeden z zarzutów, który stawia się twórcom z Sesame Workshop: nie pokazują świata rzeczywistego. Na zbudowanej przez nich nowojorskiej ulicy panuje zrozumienie i tolerancja, a przedstawiciele różnych religii, ras i warstw społecznych żyją w zgodzie, zawsze znajdując dla siebie czas i wyciągając pomocną dłoń. Znowu posłużę się przykładem Oskara Zrzędy. Otóż jest on bezdomny, ale ma się świetnie i chociaż zapewne cuchnie, to wszyscy mieszkańcy lokali przy tej samej ulicy lubią go i nie widzą w tym niczego dziwnego. Przecież skoro tak bardzo kocha śmieci, to niech sobie mieszka w pełnym ich kuble.

Niektórym z krytyków program wydaje się przesłodzony. Postaram się wyjaśnić, skąd to dobro i cukierkowość. Oczywiście w tym celu trzeba sięgnąć do historyjki związanej z powstaniem "Ulicy Sezamkowej" oraz historii Stanów Zjednoczonych z ostatniego półwiecza, które to 50 lat obejmuje czas trwania programu.

Ulica Sezamkowa, jak na Nowy Jork lat 70. i 80. XX wieku, jest dosyć czysta. W dodatku nie chodzą po niej handlarze narkotyków ani mordercy. Nie wspominając o tym, że co prawda zdarza się tam brud albo jakieś szarobure ściany, ale ogólnie jest dosyć kolorowo i różnorodnie. Spotykamy więc tam tereny zielone, trochę sklepów, kawiarnię, a nawet plac zabaw. Wśród mieszkańców ulicy i jej okolic znajdziemy nie tylko bardzo dobrze nam znane potworki, którymi poruszają lalkarze i którym głos dawały takie sławy jak Jim Henson czy Frank Oz. Są też aktorzy, bo zwykli ludzie są potrzebni do sprawowania pieczy nad całą tą postrzeloną gromadą muppetów. Taki Elmo na ten przykład nie jest przecież dorosły - to dziecko, które ktoś musi nauczyć jak robić zakupy, sprzątać, czy zdrowo się odżywiać. Wśród aktorów znajdziemy białych, czarnych, żółtych, wysokich, niskich, grubych, chudych, ładnych i nieco brzydkich. Wymowa jest jasna: tak samo jak wśród potworków panuje różnorodność, tak samo wśród ludzi. I ta różnorodność nie jest czymś, przez co trzeba kogoś poniżać, czy odnosić się do niego nieufnie i z niechęcią.

Krytycy powiadają, że takie zgodne współistnienie nie jest możliwe. Przytacza się przykład projektowanej palestyńskiej wersji "Ulicy Sezamkowej", w której zgodnie bawią się ze sobą dzieci palestyńskie i izraelskie. Ponoć to zakłamuje rzeczywistość i może wprowadzać palestyńskie dzieciaki w błąd - na przemierzanych przez nie ulicach łatwiej spotkać razy, kamienie i kule niż przyjacielskich Izraelczyków. Z kolei izraelskie dziecko wsiada codziennie do autobusu szkolnego, w którym może wybuchnąć bomba. Zastanówmy się jednak, co niby mieliby pokazywać twórcy palestyńskiej wersji, żeby wychowywać Palestyńczyków: czołgi na ulicach, ciała zamordowanych, przygotowania terrorysty do ataku?

"Ulica Sezamkowa" rozpoczęła swe wizyty w amerykańskich domach w listopadzie 1969 roku. Pewnie zauważacie, że nie jest to taki sobie zwykły czas w historii świata i samych Stanów Zjednoczonych. W lipcu tamtego roku Neil Armstrong jako pierwszy człowiek postawił nogę na Księżycu. W sierpniu w pobliżu Nowego Jorku odbył się festiwal znany jako Woodstock, który głosił hasła miłości, pokoju i powszechnej szczęśliwości. We wrześniu 1969 roku rozpoczęła swe istnienie sieć pomiędzy komputerami na Uniwersytecie Kalifornijskim, gdzie testowano nowe rozwiązania dla amerykańskiego wojska, co zakończyło się powstaniem Internetu. Rok wcześniej zamordowano Martina Luthera Kinga. W tamtym przełomowym, 1968 roku, doszło do wielkiej rewolty młodzieżowej, a więc strajków na uniwersytetach, masowych demonstracji i walk ulicznych z siłami porządku. Oprócz nawoływań do zakończenia wojny w Wietnamie, amerykańskiej młodzieży towarzyszyły hasła tolerancji rasowej, otwartości oraz akceptacji różnorodności społecznej, politycznej i kulturowej.
Czy na tym tle powstanie dobrej, wręcz idealnej "Ulicy Sezamkowej" wydaje się Wam bardziej zrozumiałe?

USA to kraj, który skupia w sobie wprost niesamowitą mieszankę ludzi różnych narodowości, wyznań, kolorów skóry, życiowej filozofii. Jedyne co ich łączy to ogromny patriotyzm i wiara w Konstytucję, dolara, gwiaździsty sztandar oraz dziejową misję żołnierzy Marines. Lata 60. XX wieku, to w historii Stanów Zjednoczonych czas walki administracyjnej i sądowej z podziałami rasowymi istniejącymi nie tylko na Południu. Jednym ze sposobów takiej walki była pomoc edukacyjna przeznaczona dla wszystkich dzieciaków, ale z naciskiem na maluchy z rodzin murzyńskich i latynoskich, które - poprzez życie w biedniejszych zwykle dzielnicach - mogły borykać się z brakami w nauce czytania, liczenia oraz umiejętności potrzebnych do bezkolizyjnego funkcjonowania w pędzącym naprzód kraju, jakim były i jeszcze długo będą Stany Zjednoczone Ameryki. Specjalne raporty przygotowywane na zlecenie administracji prezydentów Johnsona i Nixona, a także Kongresu, wyraźnie mówiły o gorszych szansach edukacyjnych dzieci wywodzących się z rasowych gett wielkich miast. Do podobnego wniosku doszli twórcy "Ulicy Sezamkowej" i za cel postawili sobie nauczanie poprzez zabawę, czyli najefektywniejszą metodę edukacji jaką znamy. Chcieli dać brzdącom coś na kształt równych szans.

Jim Henson i spółka starali się uczyć nie tylko alfabetu i tabliczki mnożenia. Uczyli też łączącej Amerykanów historii. Wyobraźcie sobie na przykład Thomasa Jeffersona jako muppeta, który przeżywa załamanie, bo nie może napisać "Deklaracji Niepodległości". Zbliża się 4 lipca 1776 roku, a pod piórem ciągle nic, jak rzekłaby Kasia Nosowska. Na szczęście Jeffersonowi z pomocą przychodzą inne muppety, no i Deklaracja powstaje na czas. Albo wyobraźcie sobie jak muppety płyną przez Atlantyk na dosyć małej drewnianej łupinie, by jako słynni Pielgrzymi założyć pierwsze osady na amerykańskim wybrzeżu i w ten sposób dać początek wielkiemu i dumnemu narodowi. Przy okazji warto wspomnieć o tym, że mimo pompy i zadęcia dotyczącego narodowych symboli i wartości, Amerykanie nie tylko mogą nabijać się ze swojego prezydenta, ale też mogą od niego usłyszeć nietypowe życzenia. Otóż w 2009 roku, z okazji święta 4 lipca, prezydent Obama, wygłaszając przesłanie do Amerykanów, życzył wesołych urodzin "Ulicy Sezamkowej". I zgadnijcie, kto tamtego dnia dyrygował orkiestrą symfoniczną w czasie koncertu pod pomnikiem Waszyngtona, niedaleko Białego Domu? Tak – Wielki Ptak!

Nauka poprzez zabawę, łączenie wesołości z powagą. Ktoś zauważył, że w przeciwieństwie do audycji kierowanych do dorosłych, "Ulica Sezamkowa" nigdy nie uciekała od trudnych tematów, dzięki czemu dzieci mogły uzyskać odpowiedzi na pytania, na które nie potrafili im odpowiedzieć rodzice czy nauczyciele. Na przykład był taki odcinek, w którym spór między muppetami załagodził Kofi Annan, Sekretarz Generalny ONZ, tłumaczący stworkom, że małe nieporozumienie nie powinno prowadzić do eskalacji konfliktu i że wszystko tak naprawdę można załatwić w pokojowy sposób - razem. Obecność wielkich sław to zresztą cecha charakterystyczna "Ulicy Sezamkowej", "Muppet Show" i "Muppet Tonight". Tych prominentnych gości ze świata polityki, filmu, muzyki i wszelkich innych było w programach muppetów nawet więcej niż nominacji i nagród Emmy, które te zwierzaki zdobyły. Jeden z najbardziej ujmujących momentów, to ten, kiedy były prezydent Clinton, razem z Kami – muppetem z RPA, który jest nosicielem wirusa HIV – 1 grudnia, czyli w Światowy Dzień AIDS apelował do rodziców, by rozmawiali ze swoimi dziećmi o zagrożeniu HIV i AIDS. Na koniec Clinton przytulił Kami i zapewnił, że nie ma nic przeciwko posiadaniu w swoim otoczeniu człowieka lub muppeta zarażonego wirusem HIV, czy chorego na AIDS. Świetne są też fragmenty z Whoopi Goldberg, która rozmawia z Elmo albo orłem o tym, czym różnią się od siebie nawzajem. Whoopi ma brązową skórę i czarne włosy, a taki Elmo ma czerwone futerko. I nie ma w tym niczego złego, tyle tylko że się od siebie różnią i to zauważają. Jest to podane w delikatnej i bardzo przyjaznej formie, ale jednak tak, żeby uruchomić u odbiorcy proces myślenia o tym, co właśnie zobaczył. To jak z książeczką dla dzieci "Z Tangiem jest nas troje". Ot, zwykła historyjka. Nawet człowiek nie zauważy, jak dzięki niej wzrośnie mu współczynnik tolerancji.

Połączenie edukacji z zabawą, a w tym – z rozrywką. Czymże innym jest śpiewanie przez Jamesa Blunta o tym, że zgubił trójkąt, Norah Jones o tym, gdzie jest literka "Y", czy opisywanie przez Jacka Blacka, jak wygląda ośmiokąt. Poza nauką alfabetu, liczenia, podstaw geometrii i historii, muppety i pomagający im aktorzy, na przykład sprzedawca z warzywniaka, uczą dzieci jak robić zakupy, myć zęby, oszczędzać wodę i energię elektryczną, zdrowo się odżywiać, przechodzić przez ulicę, pomóc starszej osobie, czy też rozwiązać odwieczny problem w co bawić się w grupie, skoro każdy chce grać w coś innego.

Kermit i Jim Henson

"Ulica Sezamkowa" powstała dzięki utrzymującej się z datków organizacji Children’s Television Workshop, przemianowanej później na Sesame Workshop. Założyli ją producentka Joan Ganz Cooney, filantrop Ralph Rogers oraz psycholog Lloyd Morrisette. Ponoć to córce pani Cooney zawdzięczamy "Ulicę", ponieważ jej rodzice zauważyli fascynację dzieci telewizją i postanowili wykorzystać to medium do krzewienia edukacji. U podstaw programu stało więc wykorzystanie nowoczesnej techniki do kontaktu z dziećmi i zachęcenia ich do nauki poprzez połączenie: krótkich wykładów, obrazu, śmiesznych dźwięków, muzyki, animacji rysunkowej, muppetów i gry aktorskiej. Pieniądze na rozruch "Ulicy" dały rządowe agencje związane z oświatą, a także Fundacja Forda. Do pracy zaangażowano Jima Hensona i bandę stworzonych przez niego stworów będących genialnym połączeniem pacynek z marionetkami i czymś tam jeszcze. Ten niezwykły człowiek z ogromną wyobraźnią niektóre ze swych muppetów uczynił podobnymi do ludzi, niektóre do zwierząt, a niektóre wyszły mu całkiem fantastyczne i nie z tego świata. Jego ulubioną postacią był Kermit, którego zarówno animował, jak i użyczał mu głosu. Z kolei jego najbliższy współpracownik - też geniusz - Frank Oz, zajmował się między innymi Groverem i Ciasteczkowym Potworem (najlepiej znany jest jednak jako Yoda z "Gwiezdnych Wojen"). Po śmierci mistrza Jima Hensona jego spadkobiercy rozpoczęli proces rozwodu muppetów z "Ulicą Sezamkową". Najwięcej kontrowersji towarzyszyło postaci Kermita. Ostatecznie wszystko załatwiono całkiem elegancko i teraz muppety mają własne programy i filmy, ale i "Ulica" zachowała prawo do tytułowania swych futrzastych mieszkańców muppetami, no i nie musiała wyrzucać ich ze swojej listy płac.

Praca na planie

Czy jest wśród Was ktoś, kto nie kojarzy zdania o tym, że sponsorem dzisiejszego programu była literka "A" i cyferka "1"? Z tymi sponsorami zresztą to nie taki żart. Ponieważ Sesame Workshop to stowarzyszenie, które ze swej pracy nie może czerpać zysków, to ciągle potrzebuje pieniędzy na prowadzenie bieżącej działalności. Jej największymi sponsorami były niektóre ze znanych nam z zapoczątkowania kryzysu finansowego ostatnich lat banków. W związku z tym "Ulicę" dotknęły zwolnienia i cięcia. Prawie wszystkim mieszkańcom ulicy udało się jednak dotrwać do jej 40-lecia. W rocznicowym odcinku pierwsza dama Michelle Obama zachęcała do zdrowego odżywiania, Wielki Ptak paradował w czymś przypominającym krawat, a Elmo w dalszym ciągu był dzieckiem. Pewne rzeczy się nie zmieniają i za to też możemy twórcom "Ulicy Sezamkowej" podziękować.

Kiedy prawie dwa lata temu wesołkowaci graficy wyszukiwarki Google rozpoczęli promocję 40. urodzin "Ulicy" na polskich forach internetowych pojawiły się zarzuty o bagatelizowanie innych ważnych rocznic, które przypadały na ten okres. Chodziło zwłaszcza o 20. rocznicę rozpoczęcia burzenia muru berlińskiego. Tymczasem większość z nas, otwierając wyszukiwarkę internetową, napotykała tylne kopytka Wielkiego Ptaka, jak zwykle zadowolonego z siebie Elmo, Ciasteczkowego Potwora czy Oskara wychylającego się z kosza na śmieci. Muppety z "Ulicy Sezamkowej" były wszędzie: w blogach, opiniotwórczych dziennikach i tygodnikach, na billboardach. Miały swoje miejsce w serwisach informacyjnych, licznych programach talk-show i filmach dokumentalnych. Internauci przygotowali im specjalne składanki umieszczając je na różnych portalach, sprytnie wymijając zabezpieczenia dotyczące praw autorskich. Niektóre z tych produkcji są bardzo zabawne i zawierają na przykład dość nieobyczajne piosenki Counta von Count na temat owieczek, które zasadniczo powinien liczyć, jako że jest Liczyhrabią. No, ale dorosłym owieczki i dorosły facet kojarzą się z czymś innym niż dzieciom. Swoją drogą, to amerykański Liczyhrabia będący żartem na temat Draculi ma akcent zabawniejszy niż Szwedzki Szef Kuchni, którego do tej pory w ogóle nie mogę zrozumieć.

Postaci stworzone przez Jima Hensona i jego współpracowników na potrzeby "Ulicy Sezamkowej" na stałe weszły do kultury masowej, podobnie jak piosenki wykonywane podczas audycji. Swojego własnego programu doczekał się sympatyczny i niepociumany Elmo. Z nim to w ogóle jest skomplikowana sprawa, bo w latach 70. rodzice niechętnie oglądali go w swoich domach. Bali się, że ich dzieci zaczną mówić tak jak on, czyli nie dość, że piskliwie, to jeszcze w trzeciej osobie. Na przykład Elmo zamiast powiedzieć: "Napisałem piosenkę, chcecie posłuchać?", mówi: "Elmo napisał piosenkę. Chcecie posłuchać?". Na szczęście młodzi ludzie w pewnym momencie kojarzą, że w przeciwieństwie do nich Elmo nie rośnie i zaczynają go traktować jak dziecko, czyli nie widzą nic dziwnego w tym, że mówi: "Elmo bardzo Ci dziękuje i chce Cię przytulić".
Pewnie jeszcze przez wiele lat z rozrzewnieniem będę wspominać liczne elmowe fragmenty, jak na przykład ten, w którym ojciec śpiewając bluesa zachęca całkiem małego Elmo do siadania na nocniku. Albo ten z Robertem DeNiro, który tłumacząc czerwonemu futrzakowi na czym polega zawód aktora zamienia się w kapustę, psa, a nawet samego Elmo. Nieodmiennie pokładam się też ze śmiechu, kiedy Elmo, chcąc wytłumaczyć na czym polega różnica między straszeniem a byciem wystraszonym próbuje swoją monsterowatą monsterowatością wystraszyć Julię Roberts.

Elmo i Robert DeNiro

Muppety, jak i sama "Ulica Sezamkowa" mają na swoim koncie kilka tysięcy odcinków, pojawienie się w większości krajów na świecie, powstanie kilkunastu wersji lokalnych (w tym polskiej ze Smokiem Bazylim i Owieczką Beatą). Posiadają też liczne nagrody, w tym Emmy, nominacje do Oscarów i chyba nagrodę BAFTA, czyli takiego brytyjskiego Oscara. Mam nadzieję, że to nie koniec ich dokonań.

Niech żyją muppety!
Niech żyje "Ulica Sezamkowa"!
Niech dorośli pozwolą dzieciom być szczęśliwymi i stworzą im dobry świat!

Sezamki, dziękuję Wam.

piątek, 10 czerwca 2011

Ojcowie Europy

Znowu się zdenerwowałam. Lepsze to jednak, niż smutek ekonomisty.
Jakiś czas temu sięgnęłam po artykuł polecony przez kolegę. Na początku nie zwróciłam uwagi na to, że odnośnik dotyczy prawicowej gazety. W tekście chodziło o potępienie pro-unijnej "propagandy". Ponoć teraz dzieciom wtłacza się do głów, jaka wspaniała Unia Europejska jest, a to przecież nieprawda. Obiektywnie powinno się uczyć dzieci, że Unia jest paskudna.
Skąd ta niechęć? Z niewiedzy a to jest najgorsze. Gdybyż to na faktach oparte było! Można przecież struktur unijnych za biurokrację i wyrzucanie pieniędzy w błoto nie lubić. Ale ze względów ideologicznych?!

Prawie każdy z nas potrafi wymienić Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Może nie wszystkich, ale na pewno głównych: Thomasa Jeffersona, Benjamina Franklina, Alexandra Hamiltona, Jamesa Madisona, Jerzego Waszyngtona. Gorzej sprawa ma się z Ojcami Założycielami wspólnej Europy. A tych ojców zjednoczenia, którego jesteśmy świadkami, było co najmniej kilku. W zależności od tego, czy bierzemy pod uwagę tylko opracowanie koncepcji nowoczesnej Europy, czy też wykonawstwo tego planu, to grono liczy sobie od trzech do kilkunastu osób. Wśród nich wymienić należy przede wszystkim: Józefa Retingera, Jeana Monneta, Roberta Schumana, Alcide De Gasperiego, Konrada Adenauera, Winstona Churchilla, Paula Henriego Spaaka, Waltera Hallsteina, Charlesa de Gaulle’a.

Dlaczego nazwiska amerykańskich polityków i prezydentów są lepiej znane? Historia Ameryki Północnej jest bardziej pociągająca od europejskiej. Wydaje się też znacznie prostsza, bo liczy sobie tylko kilkaset lat. No i nie ukrywajmy, że pociąga nas amerykański sukces i łatwo zapamiętujemy towarzyszące mu nazwiska. Europa w porównaniu z Nowym Światem wydaje się nudna. I właśnie tak traktujemy europejskie zjednoczenie – jako nudne. Zupełnie niesłusznie. Wystarczy tylko wspomnieć, że w dwudziestoleciu międzywojennym niektórzy żałowali, iż kaiserowskie Niemcy nie wygrały I wojny światowej, bo wtedy zjednoczono by Europę. To samo chciał też przecież zrobić Hitler – zjednoczyć kontynent. W nieco inny sposób, bo bez ludobójstwa, do podobnego celu dążył Napoleon. Tyle tylko, że we wszystkich tych próbach chodziło o podbój i dominację jednego kraju nad innymi. Tymczasem najpiękniejsze w idei integracji europejskiej, w której uczestniczymy, jest to, że nie przyniesiono jej na niczyich bagnetach. Można boczyć się na dominację potężnych krajów starej Europy, ale nie da się ukryć, że wszelkie konflikty rozwiązujemy pokojowo i w zasadzie wspólnota przynosi korzyści wszystkim.

Przykładami na pokojowe zjednoczenie były dla polityków Starego Kontynentu Szwajcaria, no i Stany Zjednoczone. Dlatego też w 1929 roku minister spraw zagranicznych Francji Aristide Briand - z poparciem ministra spraw zagranicznych Niemiec Gustawa Stresemanna - zaproponował na forum Ligi Narodów powołanie do życia Stanów Zjednoczonych Europy. Miało to służyć tylko zacieśnieniu współpracy w ramach Ligi Narodów. Ale wtedy w Niemczech powoli dochodzili do władzy naziści, Wielka Brytania nie chciała mieszać się w sprawy kontynentu, a w wielu częściach Europy dominowały rządy autorytarne. W zasadzie nikt nie był jeszcze gotów na porzucenie starego sposobu prowadzenia polityki – dążenia do zdobycia przewagi albo utrzymywania równowagi militarnej. Europa potrzebowała traumatycznego doświadczenia kolejnej wojny. Dopiero wtedy uznano, że wywołanie przez Stary Kontynent dwóch wojen światowych jest wystarczającym powodem do tego, by zapobiec kolejnej katastrofie. Kolonie zaczęły uzyskiwać samodzielność, metropolie się wykrwawiły, skarbce stały puste. Dominującą pozycję w polityce międzynarodowej przejęły Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i Związek Radziecki. Europa czekała na pomysł, jak wygrzebać się z zapaści.

Polski działacz emigracyjny, Józef Retinger, w maju 1946 roku wygłosił referat w Królewskim Instytucie Spraw Zagranicznych w Chatham House. Mówił o przyszłości kontynentu. Stwierdził, że najlepszym punktem rozpoczęcia integracji będzie sfera gospodarcza. Wraz ze swymi wpływowymi przyjaciółmi z kręgów liberalnych krajów zachodniej Europy stworzył Niezależną Ligę Współpracy Ekonomicznej. To właśnie na tym forum wypracowano koncepcję Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Również w 1946 roku Winston Churchill, który był na bieżąco informowany o tych planach, apelował w Zurychu o niemiecko-francuskie pojednanie i Stany Zjednoczone Europy. Chodziło o pokój, bezpieczeństwo i wolność. To była wizja Churchilla, który utworzył Komitet Zjednoczonej Europy. W 1947 roku we Francji powstała zaś Rada na rzecz Zjednoczonej Europy. Te dwie ostatnie organizacje miały na celu zawiązanie wojskowych sojuszy na czas wojny.

W 1947 roku amerykański sekretarz stanu George Marshall zaproponował pomoc gospodarczą dla Europy. Warunkiem było utworzenie przez państwa mające zostać objęte tym programem organizacji do zarządzania pomocą i planowania odbudowy. Umowy zawarte pomiędzy kilkunastoma krajami i USA zobowiązywały państwa sygnatariuszy do współpracy gospodarczej, liberalizacji rynków i rozwoju handlu. To była Organizacja Europejskiej Współpracy Gospodarczej (OEEC). Jak widać, był to niesamowity okres powstawania wielu związków działających na rzecz integracji. Powstała na przykład organizacja europejskich chadeków: Nowe Ekipy Międzynarodowe. Na tym forum poglądy wymieniali Konrad Adenauer z RFN, Alcide De Gasperi z Włoch i Robert Schuman z Francji.

To wszystko nie było jednak takie proste i spontaniczne. Nadal istniało wiele różnic i ścierały się tendencje narodowe. Nawet federaliści byli podzieleni. Anglicy zaś w ogóle trzymali się na uboczu, chociaż stworzyli militarną Unię Zachodnioeuropejską (Wlk. Brytania, Francja i kraje Beneluksu).

To Polak, Józef Retinger, wpadł na to, że trzeba te wszystkie wysiłki połączyć. W 1947 roku, w czerwcu, doprowadził do powstania Komitetu Koordynacyjnego Ruchów Międzynarodowych na rzecz Jedności Europejskiej. Na czele stanął zięć Winstona Churchilla, Duncan Sandys z Ruchu Zjednoczenia Europy. Retinger został sekretarzem generalnym. To ten Komitet doprowadził do Kongresu w Hadze - kongresu, który miał sformułować zasady polityki jedności europejskiej. 8-10 maja 1948 roku prawie tysiąc polityków, ekonomistów, prawników, naukowców, przedstawicieli świata kultury i biznesmenów z 19 krajów oraz obserwatorów z Kanady i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zebrało się, by rozmawiać o dalszych losach Starego Kontynentu. Paul-Henri Spaak przedstawił konkretne plany utworzenia Rady Europy, którą to Radę powołano do istnienia w Londynie w maju 1949 roku. Miała ona na celu stanie na straży pokoju i sprawiedliwości, rozwijanie współpracy międzynarodowej i zabezpieczenie wspólnego dziedzictwa europejskiego.
Józef Retinger zdawał już sobie wtedy sprawę z tego, że może przestać martwić się o zjednoczenie. Zajął się opracowywaniem projektów unii celnej, wspólnego rynku europejskiego oraz Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.

Ktoś musiał opracować podstawę teoretyczną, a ktoś inny musiał wcielić te pomysły w życie. Ci, którzy pracowali nad samą koncepcją wspólnej Europy popadli już w zapomnienie. Łatwiej zapamiętać premierów, czy ministrów spraw zagranicznych. To dlatego wśród Ojców Integracji wymienia się Churchilla, de Gaulle’a, Adenauera i De Gasperiego. Potem są Schuman i Monnet, a nieliczni znają jeszcze kogoś takiego jak Spaak czy Spinelli. Wśród tych najmniej rozpoznawalnych nazwisk znajdujemy polskiego przedstawiciela zjednoczenia – chodzi o Józefa Retingera.

Przy tej okazji należy powiedzieć coś ważnego. Otóż myślicieli i filozofów traktuje się w najlepszym przypadku z przymrużeniem oka. Wiem, bo sama na początku studiów, po pierwszym kursie z doktryn politycznych, uznałam ich za obiboków i stwierdziłam, że trzeba ich było wszystkich wysłać do kamieniołomów, to wtedy może przydaliby się na coś ludzkości i nie myśleliby o głupotach. A teraz sama jestem jednym z takich obiboków, co to tylko czytają książki, a następnie na ich podstawie piszą artykuły. Na sprawy dotąd przeze mnie wyśmiewane z konieczności patrzę więc inaczej. Być może to niedocenienie zajmowania się myślą polityczną czy ekonomiczną wiąże się też z kompleksem humanisty. Przecież humaniści rzadko kiedy robią coś spektakularnego. Ani nie modyfikują genetycznie, żeby można było wykarmić Afrykę, ani nie opracowują modeli statków międzyplanetarnych, ani nawet zwykle nie rozumieją o co dokładnie chodzi w teorii ewolucji. Nie wszędzie jednak działania humanistów są mało widoczne. Na Zachodzie istnieją zespoły, tzw. think tanki, które na potrzeby rządów czy prywatnych firm opracowują różne koncepcje dotyczące jednostek, społeczeństw, instytucji i organizacji. Koncepcję wspólnej Europy też ktoś musiał obmyślić. Szefowie rządów nie mieli na to czasu. Nie ukrywajmy, że za premierami, ministrami, czy prezydentami, stoją sztaby ludzi, którzy myślą za nich. Politycy mają podejmować decyzje, bardzo ważne decyzje, a następnie przekonać do nich społeczeństwa, ale ich uwagi wymaga tak wiele spraw, że nie mają czasu na szczegółowe roztrząsanie wszystkich za i przeciw. Rozstrzygnięcia następują więc na podstawie materiałów przygotowanych przez zespoły doradców. Dlatego musiało zebrać się grono wykształconych w różnych dziedzinach, inteligentnych i mądrych ludzi: ekonomistów, urzędników, prawników, finansistów, teoretyków polityki i dyplomacji, by w ciągu kilku lat przedyskutować pewne idee dotyczące powojennego ładu europejskiego. Musieli zbijać argumenty, szukać za i przeciw – dokonywać intelektualnego wysiłku, by następnie przeforsować swoje propozycje wśród polityków. To nie żadna teoria spiskowa. Chodzi o mechanizm, według którego działa wielka polityka. W świecie nauki uznaje się, na przykład, że aby Darwin mógł opracować teorię ewolucji, musiało na niego pracować jeśli nie tysiące, to setki innych naukowców, przez kilkaset lat. To taka piramida, na której szczycie stoi Karol Darwin. Podobne porównanie da się zastosować w sferze polityki. Na to, aby de Gaulle, Churchill, Adenauer i De Gasperi mogli triumfalnie ogłosić nową nadzieję dla Europy musiały pracować setki innych umysłów.

Po II wojnie światowej brano pod uwagę różne scenariusze przyszłości Niemiec. Jeśli chodzi o gospodarkę, to Francji zależało na jak największym osłabieniu pokonanego militarnie przeciwnika, natomiast Wielka Brytania i USA z jednej strony przychylały się do wyznaczenia niskich limitów produkcji stali, czy wydobycia węgla, ale z drugiej strony zależało im na szybkiej odbudowie gospodarczej Niemiec, by oddalić widmo komunizmu. Ścierały się więc różne interesy natury politycznej i ekonomicznej. Minister Spraw Zagranicznych Francji, Robert Schuman, mając na uwadze niezaostrzanie konfliktu pomiędzy byłymi aliantami, zwrócił się o pomoc do Jeana Monneta odpowiedzialnego za plan modernizacji francuskiej gospodarki. Wytyczne były takie, by zapewnić pokój Europie i spróbować rozwiązać niemiecko-francuski konflikt o Zagłębie Saary i nadprodukcję stali w Zagłębiu Ruhry. Monnet wyszedł z założenia, że od razu nie da się stworzyć jakiejś potężnej organizacji mającej zjednoczyć Stary Kontynent. Postanowił więc skupić się na tym, co było najbardziej drażliwe: na węglu i przemyśle ciężkim. I to właśnie Monnet i jego ludzie z francuskiej Komisji Planu byli autorami Deklaracji Schumana, ogłoszonej 9 maja 1950 roku. W wystąpieniu ministra spraw zagranicznych Francji ustalono cele przyszłej organizacji, a także przedstawiono mechanizmy podejmowania decyzji w jej instytucjach. Po raz pierwszy od dawna Francja i Niemcy zaczęły pracować wspólnie, mając na uwadze dobro całego regionu. Chodziło o węgiel i stal oraz organizację, która będzie kontrolować ich zasoby i produkcję. Monnet, a za nim Schuman, posługiwali się argumentem zysków materialnych. W ich wypowiedziach znaleźć jednak można także idealizm. Monnet wypowiedział zdanie: "Celem wszystkich naszych wysiłków jest rozwój ludzkości, a nie proklamowanie ojczyzny wielkiej czy małej".

J. Monnet i R. Schuman

Jeśli chodzi o idee zjednoczenia Europy, które ścierały się ze sobą w latach 40., to wyróżniamy wśród nich tendencję federalistyczną, czyli wizję państw związkowych i superpaństwa nad nimi stojącego – coś podobnego jak USA. Za tym opowiadał się między innymi Churchill. Naprzeciwko niej stała koncepcja unii, czy też konfederacji. Chodziło tu o stopniową integrację poprzez współpracę międzynarodową centralnych władz poszczególnych państw. Za tym opowiadali się Retinger czy de Gaulle. Jeśli wyrazem federalizmu było hasło Stanów Zjednoczonych Europy, to konfederalizm ujęty został w haśle "Europy państw". Trzecim ważnym nurtem obecnym w debatach lat 40. był funkcjonalizm. W uproszczeniu można powiedzieć, że nawoływano w nim do scalania poszczególnych sfer aktywności państw. Podstawą miało być zbudowanie więzi gospodarczych. Świetnie podsumowano w tym ostatnim nurcie ideę integracji podkreślając, że scalony gospodarczo kontynent będzie spokojny, ponieważ żadnemu państwu nie będzie zależało na wojnie i podbojach. Każdy konflikt zerwałby bowiem sieć ekonomicznych powiązań i skutkowałby niezadowoleniem obywateli. Funkcjonalistą był na przykład Schuman.

Jeśli chodzi o samych ojców wspólnej Europy, to urodzili się pod koniec XIX wieku. W połowie XX stulecia byli więc już w sile wieku. Widzieli klęskę I wojny światowej, jak i zniszczenie Europy w wyniku II wojny światowej. Mieli określone doświadczenia i nieśli za sobą wartości, które miały połączyć skłócone dotąd mocarstwa. Byli antynacjonalistami, ale szanowali odmienność etniczną, kulturową i historyczną poszczególnych części Europy. Chcieli jednak uchronić swoje ojczyzny przed kolejną katastrofą.
Trzech z nich połączyło to, że pochodzili z obszarów pogranicza, a na scenie politycznej reprezentowali ugrupowania chrześcijańsko-demokratyczne. Chodzi o Adenauera, De Gasperiego i Schumana. Co ciekawe, każdy z nich ma szansę na beatyfikację.

Schuman urodził się we francuskiej rodzinie w Luksemburgu. Uczył się po francusku w niemieckiej szkole, bo rodzina zamieszkała w Lotaryngii, która należała wtedy do Cesarstwa Niemieckiego. Francuskie obywatelstwo dostał dopiero po I wojnie światowej i od razu zajął się polityką. W czasie II wojny światowej, po tym jak rozstał się z rządem Vichy, uciekał przed Niemcami, którzy chcieli nakłonić go do kolaboracji.
Z kolei Niemiec, Konrad Adenauer, pochodził z Nadrenii, a więc również z obszaru, o który Francuzi i Niemcy długo ze sobą walczyli. Tak samo jak Schuman Adenauer zaczynał karierę polityczną po I wojnie światowej. Pomiędzy 1933 a 1945 rokiem kilka razy siedział w więzieniach Gestapo, podejrzany o działalność antynazistowską.
Włoch, De Gasperi, też siedział w więzieniu, tyle że za sprzeciwianie się faszyzmowi Mussoliniego. Również urodził się na pograniczu – w austriackiej części Włoch.

Adenauer jako kanclerz Niemiec chciał powiązać gospodarczo swój kraj z odwiecznym wrogiem – Francją. Był w stanie przekonać do tej idei parlamentarzystów nie tylko z CDU. Nie bał się głośno mówić o tym, że czas już przezwyciężyć historyczne konflikty, a integracja europejska jest najlepszą szansą odbudowy Niemiec. Zjednoczenie miało być też środkiem bezpieczeństwa i tamą dla odradzającego się nacjonalizmu. Adenauer popierał koncepcję funkcjonalistyczną, polegającą na jednoczeniu etapami. W kolejności: gospodarka, obronność, polityka i kultura.
Jako szef francuskiej dyplomacji Schuman postulował odbudowę stosunków francusko-niemieckich. Po utworzeniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej przez dwa lata (1958-60) był przewodniczącym Europejskiego Zgromadzenia Parlamentarnego, a do 1963 r. - jego członkiem.
Alcide De Gasperi, premier Włoch, był współinicjatorem założonej w 1949 roku Rady Europy, a później także EWWiS. Znany był jako znakomity mówca i negocjator. Przekonywał Włochów do nowej nadziei, jaką miała się stać integracja Europy. Chodziło mu nie tylko o szczytne idee, ale też o zwiększenie potencjału gospodarczego, technologicznego i finansowego kontynentu. Za de Gasperiego Włochy stały się członkiem NATO. Okres jego rządów nazywa się we Włoszech "erą de Gasperiego". Dzięki aktywnemu uczestnictwu w europejskim procesie gospodarczym zdołał on odbudować pozycję Włoch na arenie międzynarodowej.

Badacze podkreślają, że życie Gasperiego, podobnie jak Schumana i Adenauera, można podzielić na dwa okresy. Jeden to czasy młodości, kiedy to sprzeciwiali się faszyzmowi i nazizmowi. Byli więzieni, bądź też musieli się ukrywać przed służbami bezpieczeństwa zbrodniczych systemów. Gasperi swoje ocalenie zawdzięczał osobistej interwencji papieża, który po podpisaniu przez Mussoliniego Traktatów Laterańskich upomniał się o znaczących opozycjonistów.
Drugi ważny etap w życiu tych kilku kluczowych dla europejskiego zjednoczenia postaci to okres od końca II wojny światowej, kiedy to znowu pojawili się na scenie jako dojrzali i doświadczeni politycy.

Ci trzej panowie: Schuman jako minister spraw zagranicznych Francji, Adenauer jako kanclerz Niemiec i Gasperi jako premier Włoch, uzgodnili między sobą plan stopniowego zjednoczenia Europy. Opracowali go jednak inni.

Główny ciężar spoczywał na pragmatycznym Jeanie Monnecie, który musiał gospodarczo pogodzić Niemców i Francuzów po wojnie, tak by uniknąć kolejnych tarć między tymi pełnymi resentymentów narodami. Jako człowiek odpowiedzialny za plan odbudowy i modernizacji gospodarki francuskiej był doskonałym kandydatem do wypracowania struktury organizacji międzynarodowej mającej zarządzać zasobami węgla i produkcją stali we Francji i w Niemczech. To były newralgiczne punkty gospodarki europejskiej. Pracę Monneta popierał Józef Retinger.

Józef Retinger

Retinger urodził się pod koniec XIX wieku w Krakowie. Studiował na Sorbonie, w Monachium, Florencji i Londynie. Kiedy tak jeździł po akademickim świecie zawierał liczne znajomości, które miały zaprocentować w przyszłości. Jego przyjaciele z czasów młodości stawali się bowiem wielkimi finansistami, politykami, czy artystami. Jako polski emigrant zakładał organizacje, mające na celu uzyskanie pomocy dla polskich dążeń niepodległościowych. Przez wiele lat pracował na swoją pozycję niezależnego eksperta i doradcy. Jego kontakty w wielkim świecie podsumowuje się zwykle stwierdzeniem, że dla niego drzwi na Downing Street 10 i do Białego Domu zawsze były otwarte. Nie zawdzięczał tego tylko i wyłącznie swojemu czarowi i elegancji. Chodzi raczej o licznych przyjaciół. Wystarczyło kilka telefonów i spotkań, by mógł swe postulaty kierować do samego Churchilla czy Roosevelta. W czasie II wojny światowej pomagał polskiemu rządowi działającemu na wychodźstwie. Został też cichociemnym, ale z tym wiąże się inna, bardzo dramatyczna historia. Przez ten cały czas odkąd przed I wojną światową wyjechał z Polski kształtowało się w nim przekonanie, że jedyną szansą Europy na rozwój jest pokój. Stał się więc rzecznikiem zjednoczenia Starego Kontynentu. Korzystając ze swoich kontaktów i zdolności dyplomatycznych doprowadził do powstania w 1946 roku Międzynarodowego Komitetu Ruchów Jedności Europy, który współorganizował Kongres Europy w Hadze. Na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ powstała niezła praca doktorska: Andrzej Pieczewski, "Działalność Józefa Hieronima Retingera na rzecz integracji europejskiej".

Co do pozostałych Ojców Integracji, to warto wymienić Winstona Churchilla, który to po przegraniu wyborów parlamentarnych zaraz po wojnie, zaczął jeździć po świecie i wygłaszać różne odczyty. To z tamtego okresu pochodzi zdanie o tym, że w Europie spadła żelazna kurtyna – od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem. Z tego też okresu pochodzi wypowiedź o potrzebie stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy. W czasie wojny Churchill zetknął się z Retingerem. Retinger z kolei wpłynął bezpośrednio także na Paula-Henriego Spaaka, belgijskiego polityka działającego w Londynie. To Spaak zapoczątkował ścisłą współpracę pomiędzy krajami Beneluksu. Wśród Ojców wspólnej Europy znajdujemy także takie nazwiska jak de Gaulle, Altiero Spinelli, Walter Hallsteina, czy Jaques Delors.

Oficjele po podpisaniu układu o EWWiS

18 kwietnia 1951 roku, w Paryżu, przedstawiciele sześciu krajów zachodniej Europy podpisali układ o Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali i ich też zaliczamy do grona Ojców Europy (tak jak sygnatariuszy Deklaracji Niepodległości i Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zalicza się do amerykańskich Ojców Założycieli). Pod Traktatem paryskim podpisali się: Paul van Zeeland i Joseph Meurice (Belgia), Joseph Bech (Luksemburg), Carlo Sforza (Włochy), Dirk Stikker i Johannes van den Brink (Holandia), Robert Schuman (Francja) oraz Konrad Adenauer (RFN).

Historia integracji europejskiej wcale nie jest nudna, a nazwiska, które za nią stoją są naprawdę wielkie. Wspólna Europa to coś, czego doświadczamy właściwie na co dzień, korzystając ze stworzonego przez nią okienka pogodowego, w czasie którego cieszymy się wolnością i pokojem. Ojcowie Założyciele zdawali sobie sprawę z różnic dzielących poszczególne narody i państwa. Byli ludźmi niemłodymi, pragmatykami, którzy do wielkiej idei zjednoczenia przekonywali poprzez argumenty ekonomiczne. Każdy z nich jednak marzył o tym, by Stary Kontynent zintegrował się nie tylko gospodarczo, ale też politycznie i kulturowo. Echa tego idealizmu odnajdujemy w Traktacie paryskim i Traktatach rzymskich, a w ostatnim czasie w Traktacie reformującym z Lizbony. Niezależnie od tego, jak potoczą się dalsze dzieje Europy, trzeba przyznać tym kilku wielkim myślicielom i politykom, którzy zapoczątkowali integrację, że odwalili kawał dobrej roboty.

czwartek, 29 lipca 2010

"Bokser"

Wielka Brytania, 1972 r.

"And the battle's just begun
There's many lost, but tell me who has won
The trench is dug within our hearts
And mothers, children, brothers, sisters torn apart!"

Wielka Brytania, 1972 r.

Północna Irlandia. Belfast. Krwawa Niedziela. Londonderry. Bomby. IRA. UVF (Ulster Volunteer Force - jedna z protestanckich organizacji paramilitarnych). Brytyjscy spadochroniarze.

W latach 90. ubiegłego wieku w Irlandii Północnej (ale także w Anglii, w Republice Irlandii, a nawet w Stanach Zjednoczonych) wybuchały bomby IRA. Po ulicach Belfastu i Londonderry chodzili brytyjscy żołnierze z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Za nimi toczyły się opancerzone wozy. Ostatnią bazę na granicy irlandzko-irlandzkiej zdemontowano zaledwie kilka lat temu (przejeżdżałam wtedy tamtędy - niesamowity widok ciętych na kawałki blaszanych konstrukcji, do ostatniej chwili wywołujących strach, przypominających o tym, że pokój w Europie wcale nie jest sprawą oczywistą).

W 2005 roku ogłoszono zakończenie walk i złożenie przez IRA broni. Oczywiście, nawet bojownicy oficjalnej IRA nie oddali wszystkiego. Część arsenału została ukryta, trochę sprzedano, a nawet oddano za darmo - co może być jednym z czynników, które sprawiły, że od kilku lat na terenie Republiki i Ulsteru wzrasta liczba przestępstw z użyciem broni palnej.

Gdy spróbujecie przypomnieć sobie filmy opowiadające o zielonej wyspie, a potem porównacie ich treść z opracowaniami historycznymi, okaże się, że niektórzy filmowcy postarali się jak najlepiej odtworzyć pogmatwaną historię Irlandii XX wieku. Najbardziej znane i wstrząsające spośród tych obrazów to "Michael Collins" Neila Jordana, czy "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha (oba poruszające temat irlandzkiej wojny domowej jaka wybuchła po ustaleniach z 1921 roku, kiedy to 6 hrabstw Ulsteru pozostało własnością brytyjską). Wydaje mi się jednak, że "Krwawa niedziela" Paula Greengrassa, czy "Bokser" Jima Sheridana, pomimo tego, iż jest w nich mniej wojny i ofiar, robią większe wrażenie. Chodzi o to, że to już druga połowa XX wieku. Czasy po II wojnie światowej. W przypadku "Boksera" to lata 90. Pamiętacie je? U nas ta dekada to wyjście ostatnich żołnierzy radzieckich z Polski, pierwszy McDonalds w Warszawie, denominacja złotego, upadek wielkich zakładów przemysłowych, bezrobocie, prezydent-elektryk, przystosowywanie się do życia w zupełnie innym systemie społecznym, ekonomicznym i politycznym. Zaczęło się wyjaśnianie zbrodni komunizmu, ludziom nie groziło już UB ani KGB, nie trzeba było chować bibuły ani bać się pukania do drzwi późnym wieczorem. Polska bez wojny, bez powstań, bez krwawo tłumionych strajków. Słyszało się o tym, co dzieje się na świecie, nawet całkiem blisko nas (obawa o zjednoczenie Niemiec, wojna w byłej Jugosławii, Czeczenia), ale zasadniczo mieliśmy na głowie inne problemy, które można sprowadzić do hasła: "odbijanie się od dna".

Jakie to wszystko niesamowite!

Bertie Ahern i Tony Blair

Irlandzki cud gospodarczy nie mógł rozkręcić się na dobre, dopóki nie ogłoszono pokoju. Przypominacie sobie może kilka słynnych zdjęć z lat 90. XX wieku (na części z nich w tle stoi Bill Clinton): na jednym widać polityków z byłej Jugosławii (porozumienie z Dayton; 1995), z innego uśmiechają się do nas Icchak Rabin i Jasir Arafat (ogłoszenie powstania Autonomii Palestyńskiej; pokojowe współistnienie; 1993), a na jeszcze innym ręce ściskają sobie Bertie Ahern i Tony Blair (spotkanie premierów Republiki Irlandii i Wielkiej Brytanii w kilka miesięcy po zawarciu tzw. "porozumienia wielkopiątkowego"; za opracowanie tego dokumentu pokojowego Nobla w 1998 roku otrzymali politycy z Irlandii Północnej: katolik John Hume i protestant David Trimble). To ostatnie jest najmniej uroczyste, właściwie to jest zupełnie zwyczajne. Tymczasem, w pamiętnym 1998 roku, nareszcie zrobiono ogromny krok w kierunku ogłoszenia pokoju w Irlandii. Okupiono to drogo: falą zamachów organizacji niezadowolonych z takiego obrotu spraw. Większość mieszkańców podzielonej wyspy, pomimo chwilowego wzrostu napięcia, porozumienie jednak poparła.
Republika Irlandii zaczęła się bogacić, 6 hrabstw północnych pozbyło się brytyjskich spadochroniarzy.

Jeden z murali w Derry

Kiedy przechadzałam się ulicami Belfastu i Derry (prawidłowa nazwa to Londonderry, nadana przez protestanckich przybyszów w XVII wieku; na fali rozluźnienia często w tamtym czasie słyszało się starą nazwę: "Derry"; obecnie, wsiadając do autobusu na Busaras w Dublinie możemy na tabliczce zobaczyć "Derry" albo "Londonderry" i nikogo to nie dziwi) w 2005 roku, dwa miesiące po ogłoszeniu końca walk i kilka dni po niewielkich zamieszkach, nie mogłam nadziwić się temu, co widzę. Opustoszałe bazy, rozluźnieni ludzie. Już nie żołnierze, a policjanci na patrolach. Swobodny przejazd przez granicę i to w dodatku nowym autobusem z floty Buseireann (narodowy irlandzki przewoźnik), a nie przestarzałym Goldlinem z Północy. Nareszcie Republika przegoniła Ulster.

Niedługo możliwe będzie zjednoczenie historycznych dzielnic: Leinsteru, Munsteru, Connachtu i Ulsteru. 32 hrabstwa znowu razem: happy together. To byłoby coś! Może w stulecie Powstania Wielkanocnego zostanie rozpisane referendum? Zgodnie z "porozumieniem wielkopiątkowym" mieszkańcy Ulsteru mogą zdecydować o swej państwowej przynależności. Może w setną rocznicę uzgodnień pokojowych z 1921 roku? Potem może być za późno - dogodna chwila minie, żyjący w zjednoczonej Europie Irlandczycy zapomną o możliwości politycznego scalenia wyspy. Dlaczego uważam, że nadchodzi dobry moment na rozpisanie referendum? Z powodów ekonomicznych. Kryzys dotknął Republikę, ale jej nie zniszczył. Nadal jest to kraj atrakcyjny dla poszukujących pracy Irlandczyków z Północy. Już tylko z opowieści starszych ludzi można dowiedzieć się, że Republika była 20-30 lat temu ubogim krewnym Irlandii Północnej. Te dwa kraje różnią teraz w zasadzie tylko tablice rejestracyjne na samochodach (Republika ma podobne do naszych, a Ulster oczywiście żółte, brytyjskie). Teraz albo nigdy.

Derry: Hands Across the Divide

O czym właściwie jest "Bokser"? O tym, jak bardzo musieli zmienić się ludzie, których przyzwyczajono myśleć, że przemoc jest jedynym rozwiązaniem problemów. Dokonali tego, ale musiało upłynąć wiele czasu, by zrozumieli, iż terror do niczego dobrego nie prowadzi. Ten film nie jest wesoły. Wręcz przeciwnie, jest przygnębiający. Tym niemniej, warto go obejrzeć. Bo jeszcze kilkanaście lat temu z baz w Belfaście żołnierze otwierali ostrzegawczy ogień, obowiązywała godzina policyjna, a IRA zabijała ludzi nie za bardzo przyglądając się temu, jakiego są wyznania i narodowości. Rosły straty i rachunki krzywd do wyrównania. Zemsta, frustracja i gniew zbierały swe żniwo. Można było nadal tak żyć. Istniała też jednak alternatywa - pokojowa, zjednoczona Europa. Potrzebny był jeszcze ktoś odważny, kto powie: "Stop!". I stało się coś niesamowitego - w podobnym czasie tysiące ludzi doszły do podobnych wniosków. Nie wpadli na to z dnia na dzień. By dojrzeć potrzebowali smutnego przykładu kilkudziesięciu lat zła i setek śmiertelnych ofiar konfliktu. Tę ogromną pracę na rzecz pokoju wykonali tylko po części politycy i wojskowi. Większość uznania należy się tzw. zwykłym ludziom, którzy chcieli normalnie żyć, nie przekazując kolejnemu pokoleniu obciążenia nienawiścią. Udało im się.