wtorek, 20 grudnia 2011

Zdrapek

Kot został nazwany Zdrapkiem. Zdrobnienie to Drapek.

Wymyśliłam mu rasę - po tym, jak ktoś w radiu zadał mi dotyczące tego pytanie. Znacie osobiście przedstawicieli rodziny kotowatych innych niż "kot europejski"? Ja nie. Od czegoś trzeba zacząć zmiany i ocieranie się o arystokrację, więc mój łobuz to "przystankowiec nadzwyczajny" (łac. kotus empekus).

Jak każdy szanujący się kot, Zdrapek zajmuje się spaniem. Pomaga mu to przez kilka godzin dziennie miauczeć, piszczeć, prychać i szaleńczo biegać po pokoju. Patrzę na niego z zazdrością w sercu i sceptycyzmem w mózgu, zastanawiając się, w jaki sposób potrafi tak płynnie przechodzić od snu do jawy i z powrotem. Jest genialny w swej prostocie!

Jak się domyślacie jego imię nie wzięło się znikąd. Pomimo odbycia kilku poważnych rozmów i dostarczenia mu dwóch drapć, kocisko sprawia problem wychowawczy - drapie łóżko, krzesła i moją głowę (długie, gęste włosy mogą być świetną zabawką). W tym ostatnim przypadku jest to przynajmniej choć trochę pożyteczne, bo przypomina nieco czesanie.

Do tej pory nikt się po Zdrapka nie zgłosił. Trochę go szkoda, bo na razie ma do dyspozycji tylko jeden pokój, ale z drugiej strony istniało wysokie prawdopodobieństwo, że życie na wolności zakończy przedwcześnie pod kołami samochodu, więc stąd tylko "trochę go szkoda". Wszystko ma swoje plusy i minusy. Tylko co na to sam zainteresowany?

PS Żyje. Fascynujące. Jak kocisko śpi to czasem zapominam, że istnieje. Podobnie mam z futrzakami w domu rodzinnym. Potem patrzę na niego, na nie, czy na nich i dociera do mnie, że żyją i są samodzielnymi istotami kroczącymi (w "Gwiezdnych wojnach" były pojazdy kroczące). Zadziwiające, a przecież takie zwyczajne. Podobnie jak to, że oddychamy.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Candy

Do niedawna nie znałam takiego terminu. Wcale nie chodzi o firmę produkującą sprzęt AGD, ani o słodycze. To zabawa. Tym razem chodzi o taką zaproponowaną na blogu "Oh. Banty & Mr. Fox".

Banty wzięła się za blogowanie, a na dodatek szycie i obie te aktywności nieźle jej idą. Ten wpis zawdzięczamy też temu, iż chcę wziąć udział w zabawie, w której do wygrania jest naszyjnik w kształcie pawiego pióra. Kapitan Kanapka z pawiem - to już było, ale nie w tak ładnym wydaniu!

środa, 7 grudnia 2011

Nietypowy pasażer

Znalazłam kota. Nie jest to nic nowego, bo w ciągu swego dotychczasowego życia nad losem kilku co najmniej się nie pochyliłam. Dzisiaj jednak nastąpiło przekroczenie krytycznego poziomu tego czegoś, co trudno nazwać, no i kocisko śpi teraz pod krzesłem, mrucząc.

Wychodzę ci ja sobie rano z jazdy konnej, zastanawiając się - znowu - nad tym, jak to się za zwierzakami tęskni i jakim odpowiedzialnym trzeba być, by dobrze się nimi opiekować... No, dobra - myślałam też o tym, że im większe zwierzę, tym więcej kosztuje jego utrzymanie i tym lepszy ma pijar. (Zauważyliście? Białego misia kochamy, chociaż nie jest miziu-miziu, a futrzastą muchę, która nie zrobi nam raczej dużej krzywdy najchętniej byśmy rozstrzelali.) Idę tak i myślę o trudnych sprawach, dochodzę do przystanku autobusowego, a tam na ławce siedzi spokojnie kot i patrzy na mnie. Usiadłam obok niego i tak sobie razem czekaliśmy na "54". On od czasu do czasu mruczał i wyrażał swą potrzebę czułości, ja oczywiście - jako że mam podobne potrzeby - odwzajemniałam kocie zaczepki. Trwało to jakieś 15 minut. Kiedy autobus podjechał, zapytałam kota, czy idzie ze mną. Nie wiem czego się spodziewałam, ale w tym miejscu należy mocno podkreślić, że naoglądałam się dużo filmów, naczytałam książek i nasłuchałam bajek. W każdym razie - kot nie odpowiedział. Stwierdziłam, że nie ma na co czekać i wzięłam go pod pachę. Teraz muszę go obfotografować i porozklejać w okolicy jego przystanku ogłoszenia o znalezisku. Kot jest dobrze odżywiony i nie boi się ludzi. Za to bardzo nie lubi ulicznego ruchu i odgłosów wydawanych przez autobusy i ciężarówki. Weterynarz sprawdził, czy nietypowy pasażer "54" nie ma chipa lub jakiegoś nadruku firmowego - nie ma. Ciekawe czy ktoś go na tym przystanku porzucił, czy po prostu czekał tam na właściciela wracającego z pracy, a ja tego nie zrozumiałam.


piątek, 2 grudnia 2011

Teoria w praktyce

Zdjęcie z archiwum Żaka

"Teoria jest wtedy, kiedy wszystko wiemy, a nic nie działa.
Praktyka jest wtedy, kiedy wszystko działa, a my nie wiemy, dlaczego.
My tu łączymy teorię z praktyką: nic nie działa, a my nie wiemy dlaczego."

Ten napis (albo podobny - pamięć jest zawodnym towarzyszem) wisi w żakowej "Kuchni", czyli pomieszczeniu, w którym znajduje się sprzęt do nagłośnień wydarzeń poza siedzibą radia, które szumi najlepiej.

Studenckie Radio ŻAK Politechniki Łódzkiej, jak już zapewne wspominałam, jest dziwną organizacją. To nieco elitarne myślenie, prawda? Człowiek czuje się wyjątkowy, bez względu na to, czy cecha, która wyróżnia jego bądź też instytucję, w której działa, jest pozytywna czy negatywna. Przy czym, za każdym razem, kiedy mówię "dziwne"/"dziwnie", myślę o scenie z "Miasta Aniołów" (Brad Silberling, 1998): Maggie mówi Sethowi, że dziwnie się czuje, na co on stwierdza, iż "dziwnie, znaczy dobrze".

Nie bierzemy pieniędzy za pracę w Żaku i dla Żaka. Jesteśmy też strażnikami tego, by w naszym radiu nie pojawiły się etaty, reklamy i polityka.

Skoro nie ma pieniędzy, to potrzebnych jest mnóstwo ludzi, z których każdy przeznaczy chociaż godzinę tygodniowo na efektywną pracę na rzecz radia. W ten sposób przez pomieszczenia Żaka w ciągu ponad pięćdziesięciu lat istnienia Studia Radiowego, a potem Studenckiego Radia PŁ, przewinęło się już zapewne kilka tysięcy osób. Na co dzień bywa w nim około 20-30 ludzi z obsługi, plus kilku, a nawet kilkunastu gości. Sporo.

Nowe studio

Z politechnicznym radiem jestem związana od 5 lat. Przez pierwsze dwa lata głównie się uczyłam: realizacji i prowadzenia audycji. Kolejne dwa lata to było ćwiczenie nabytych umiejętności i eksperymentowanie. Od około roku jestem dobrym radiowcem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Teraz zdobywam szlify. Przez cały ten czas, oprócz tego, że sama się uczyłam, uczyłam innych. Lubię zdobywać wiedzę, a następnie ją przekazywać, więc nie było to duże obciążenie. Dopiero od niedawna zauważam, że przestaje mi to odpowiadać. To tylko jeden z symptomów. Chodzi o to, że po pięciu latach kończy się mój żakowy entuzjazm do pracy. Niewielu jest już Żakowców, z którymi chcę współpracować.

Do prowadzących - ku przestrodze

Do żadnej z organizacji, w których działałam, nie trafiłam zaraz po uzyskaniu świadectwa dojrzałości i zdaniu egzaminów na studia. Na podstawie jednak tego, czym zajmowałam się przez pierwsze dwa lata pobytu na uczelni, mogę stwierdzić, że na pierwszym miejscu nie stawiałam wyluzowywania się. Wnoszę więc, że podobnie zachowywałabym się, gdybym do Żaka trafiła jako dziewiętnastolatka. Najpierw praca, potem zabawa - jakkolwiek dziwnie to brzmi w ustach doktoranta.

Hebelki, światełka, pokrętełka


Od co najmniej kilku miesięcy odnoszę wrażenie, że całkiem sporo istnieje ludzi, dla których na pierwszym miejscu jest zabawa, którą Żak umożliwia, bo mamy do dyspozycji kilka pomieszczeń w jednym z akademików PŁ. Dla tych Żakowców praca dla radia jest tylko obowiązkowym dodatkiem.

Na zajęciach z socjologii, partii, systemów politycznych i kilku innych kursów, jakie miałam okazję skończyć dzięki studiowaniu politologii, przewinął się temat grup jednostek, jakie potrzebne są w organizacji. Zapamiętałam na przykład, że przydają się ci, którzy mają do zaproponowania tylko pieniądze, tacy od pomysłów i przywództwa, wreszcie zwykłe szaraczki, ogarniające działalność na co dzień. Możnaby spróbować ustalić, która z tych grup jest najważniejsza, ale to się nie uda. W organizacji muszą znaleźć się przedstawiciele bardzo różnych grup, by mogła ona sprawnie działać.

Jest taka scena w filmie o amerykańskiej mafii lat 30. ("Mobsters", 1991): Charlie "Lucky" Luciano, Benjamin "Bugsy" Siegel i Meyer Lansky siedzą w zacisznym kącie zaprzyjaźnionej restauracji i zastanawiają się nad tym, jak rozwinąć przestępczą działalność. Wpadają w końcu na to, że co prawda między sobą wiedzą, iż rządzą w trójkę, ale przed światem zewnętrznym reprezentować może ich tylko jeden. Każą zawołać jakiegoś chłopca z ulicy, by przyszedł i odebrał instrukcje od "szefa". Czekają na to, do kogo chłopiec podejdzie. Wygrywa "Lucky" Luciano. Nie dlatego, że był najlepszy, ale dlatego, iż został wskazany przez przypadkową osobę, która zobaczyła w nim siłę i autorytet. W tym dream-teamie mafijnym, pokazanym na ekranie mieliśmy: mega-mózg w postaci Meyera Lansky'ego, człowieka od brudnej roboty (Bugsy Siegel) oraz charyzmatycznego szefa - Charliego Luciano. Gdyby panowie wytrzymali w takim układzie dłużej niż kilka lat, najprawdopodobniej stworzyliby supermocarstwo.

Żak to na szczęście nie mafia ani partia polityczna. To jedna z organizacji studenckich Politechniki Łódzkiej. Wyjątkowa o tyle, że pracuje się w niej za darmo, jest profesjonalną stacją radiową i może do niej przyjść każdy, niekoniecznie politechnik, niekoniecznie student. Żaden z członków tej organizacji nie jest niezastąpiony. Żaden też nie jest w niej trzymany siłą. Tym, co napędza nas do dalszej pracy jest własna satysfakcja i czasem podziękowania, jakie słyszy się od innych Żakowców, czy naszego prorektora ds. studenckich. Zdaje się, że teraz udowadniam samej sobie, iż od pewnego momentu przestaje to wystarczać. Człowiek w końcu zadaje sobie pytanie, dlaczego trzyma się regulaminu i dobrze pracuje, skoro wielu jego współpracowników świetnie radzi sobie w tej samej organizacji nie przestrzegając obowiązujących w niej zasad i źle pracując.

Wiemy, że świat nie jest czarno-biały i nigdzie nie jest słodko. Tylko po co w dalszym ciągu przeznaczać czas i energię na coś, co już bardzo zszarzało i stało się gorzkie?

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lwy


Odwaga, prawość, waleczność, współczucie, dobro. Nieprzypadkowo otrzymałam kiedyś w prezencie szalik z herbem Gryffindoru, chciałoby się rzec. To jednak nieprawda. Po prostu - z uwagi na to, że nosiłam okulary, przyznawałam się do czytania książek J.K. Rowling i miałam krótkie włosy - nazywano mnie Harrym lub Harrym Potterem. Ciekawe były to czasy.

"Harry Potter" to seria dla dzieci i młodzieży, ale jak to z wieloma tworami kultury bywa: dorośli też się w tym nieźle odnajdują. Nazywa się to postmodernizm. Dzieci bawią się na "Shreku", bo to sympatyczna bajka. Dorośli na tym samym filmie pękają ze śmiechu, bo odnajdują różne tropy funkcjonujące w kulturze. Jeśli tych związków nie znajdziemy, to i tak pozostaje nam radość z odbioru bardzo dobrego filmu.

Do niedawna drażniła mnie przemoc obecna w opowieściach dla dzieci. Dlaczego? Wolałabym, żeby jej tam nie było. Dzieci powinny mieć przecież radosne dzieciństwo. To takie zaprzeczanie rzeczywistości, bo przecież nie da się trzymać ludzi pod kloszem. To niemożliwe i już.

Autor "Opowieści z Narnii" nie miał dzieci. Jest jednak taka wspaniała scena w filmie "Cienista Dolina" Richarda Attenborough (oczywiście wiemy, że kino to nie rzeczywistość): Clive Staples Lewis je obiad albo kolację z innymi profesorami Oxfordu. Jeden z kolegów pyta, jak Lewis mógł napisać popularną książkę dla malców, nie znając się na nich (nie posiadając Lewisiątek). Na co, zupełnie spokojnie, C.S. Lewis odpowiada: "To proste - sam byłem dzieckiem".

Pamiętacie, jak zaczyna się pierwsza część "Opowieści"? Wydaje mi się, że od podróży pociągiem małych Anglików wywożonych z bombardowanego przez Niemców Londynu. Kiedy po raz pierwszy czytałam "Opowieści", nie zrozumiałam tego odwołania do wojny. Dziwiła mnie też cała przemoc obecna w tej książce. Na przykład kilkuletnia dziewczynka biega po polu bitwy z eliksirem uleczającym, a jej starszy brat w tym samym czasie zabija przeciwników, czemu z uznaniem przygląda się Aslan. Nie da się ukryć, że źle się czułam z tym, iż mój ukochany władca zjada swoich przeciwników. Na szczęście niedługo potem obejrzałam film o Parku Narodowym Serengeti, z którego dowiedziałam się krwawej prawdy o lwach.

Znamy to z "Władcy Pierścieni", "Wiedźmina", czy "Króla Maciusia I": przemoc, cierpienie i zło zawsze będą w kulturze obecne.

Podobnie jest z "Harrym Potterem": z książki na książkę więcej przemocy, zła i ofiar. Staram się to jednak opuszczać. Dla mnie przynajmniej Gryfoni są dobrzy. Odważni, prawi, szlachetni, godni zaufania mimo lekkiego postrzelenia, pomocni, no i waleczni duchem, a nie ręką trzymającą miecz. W mojej pamięci, w której żyją czarodzieje z Hogwartu, Gryfoni są wręcz nudni. Skoków adrenaliny wywołanych przez nich można spodziewać się co najwyżej przy okazji meczu quidditcha.

Wyobraźnia to potężna broń. Potrafi tworzyć i zmieniać fabuły książek i filmów, sny, wspomnienia. Warto sprawdzić, czy wystarczy energii z niej czerpanej, by zmieniać na lepsze otaczającą nas rzeczywistość.

Gryfoni, naprzód!
 

piątek, 11 listopada 2011

Radość, radość, radość

Wcale nie będzie o Święcie Niepodległości. (Chociaż zamiast małych, brudnych, smutnych flag trzeba by nakazać wywieszanie wielkich biało-czerwonych sztandarów - może to rozweseliłoby nas nieco 11 listopada).

W związku z Dniem Zwycięstwa nareszcie będzie o radości.

Przy czym znowu nieco zirytowałam się, że ktoś inny wyraził lepiej, o czym myślę.
To jednak motywująca, a nie pognębiająca irytacja.


Saturday, 22 October 2011 09:04
Blog www.dangardner.ca

If you followed the news this week, you heard about riots and protests, the killing of a dictator, the suicide of a bullied teenager, and a child ignored by passersby after being struck by a car. A litany of violence and tragedy, in other words. Much like every other week.

What you probably did not hear about was a World Health Organization report which shows that a major decline in the rate of deaths caused by malaria over the past decade saved the lives of an estimated 1.1 million people. Most were young children. That's 300 people a day, every day, for a decade.

That's good news. Spectacular news, even. But the report got far less attention than any of those other stories. Not even the coincidental announcement of a malaria vaccine managed to drag it up from the ranks of forgettable filler.

What's the explanation? Maybe we don't care because the lives saved are those of foreigners far away. But that story about the child came from Foshan, a Chinese city few of us have heard of. Yet plenty were moved to tears by the video images of a toddler writhing in pain while passersby did nothing.

Another standard explanation is "media sensationalism." Journalists and editors want to grow the audience and make money so they go big on violence and tragedy - while waving off a wonderful story about more than a million lives saved.

I've never met anyone who has worked in a newsroom who thinks the reality is that simple, but let's say it is. It doesn't tell us much.

In fact, it only shifts the question slightly: If the media push tragedy and ignore triumph in order to get people's attention, why does it work? Why are people drawn to tragedy and not triumph?

I wrote about this at length in my book Risk but it mostly comes down to basic psychology.

Heaps of research show people have a "negativity bias." People shown pictures of two faces, one smiling and the other frowning, look at the frowning face first and remember it better. Negative words ("sadistic") grab attention faster than positive words ("honest").

Criticisms outweigh compliments.

Evolutionary psychologists suggest "negativity bias" is rooted in how our ancestors responded to information: Good news ("I see no lions") was nice but not urgent whereas bad news ("lion!") demanded immediate attention. Whatever its origins, its pervasiveness is clear. "Good news" may be an oxymoron in the media but that reflects human nature more than greed.

And that's just one factor at work. Another is our profound attraction to emotional stories about individual people, and its flip side - our trouble with numbers.

We understand stories not only intellectually but intuitively. We feel them. They move us. But we can only understand numbers intellectually, and with effort, and they cannot fan the embers of our emotions. This is why, as Stalin supposedly said, "one death is a tragedy but a million is a statistic."

This fundamental human paradigm - good with stories, bad with numbers - is why top-quality journalists routinely translate numbers into stories: They take the statistic, find a representative person, and tell his story.

But notice that this technique doesn't work equally well with positive and negative statistics.

If the malaria fatality rate is rising, the journalist simply has to find a child dying of malaria and tell the reader what she sees. The result will be a surge of emotion and a story that will feel urgent and powerful. But what if the malaria fatality rate is falling? How do you tell the emotionally gripping story of a child who is healthy? She eats breakfast. She goes to school. It's all perfectly ordinary and dull. There's no emotion. And no story.

In this way, the bias toward bad news deepens further. And we get to the point where the death of a single toddler in China can grab worldwide attention while a story about 300 children a day saved from death is all but ignored.

It will shock no one if I say the news is not a complete and accurate reflection of reality. We all know that. Or so we say.

The next time you hear someone bemoaning the state of the world for some reason, ask them why they think that's true. There's a good chance they will cite stories from the news - as if the news is a complete and accurate reflection of reality.

It's not. Happily for us all. There's plenty of tragedy in the world and lots of trends going in the wrong direction. But every day, people are making slow, incremental, positive improvements. Nothing dramatic. But over time, gradually, they add up. And change everything.

That's the story of much of the past two centuries. Slow, incremental economic growth made us the wealthiest people in history. Slow, incremental improvements in public health and nutrition made us the longest-lived people in history.

There's nothing inevitable about any of this. The fight against malaria made huge advances in the mid-20th century but then stalled for three decades, and even lost ground in some regions. But the progress has resumed. And more than a million people are alive as a result.

It's all wonderful, inspiring, and world-changing. Just don't expect to read about it in the news.


PS Polskie tłumaczenie tego tekstu Gardnera znajdziecie na stronie Racjonalisty: "Dlaczego 'dobre wiadomości' to oksymoron".

poniedziałek, 7 listopada 2011

Dzień Zwycięstwa

7 listopada, dzięki temu, co wydarzyło się dzisiaj, staje się Dniem Zwycięstwa mojej rodziny.

Kto by pomyślał, że przy świętowaniu przypomnę sobie tekst piosenki o zwariowanych, krwawych piratach z filmu Polańskiego, która towarzyszyła wydaniom lubianego pewnie nie tylko przeze mnie i przez brata telewizyjnego programu "Morze"?

"Victory!"
The Pirates
Raise the flag of piracy
Sing the song of victory
Glorious in battle are we
We've never known defeat, we never will retreat
We live to hear the cannon roar
And terror is our sempahore
Victoriously loathsome are we
We rob the rich, the poor; then steal a little more

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scourge of the land and sea
Beastly pirates are we

Masters of the briny sea
We'll go down in history
Couragous men who live by the sword
We deal in treachery, the kings of lechery
Raise the anchor, trim the sail
We raid tonight if winds prevail
Invincible we fight to the end
United to a man, we need no battle plan

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scourge of the land and sea
Beastly pirates are we

It's so pitable a sight, to see them walk the plank
They squirm and cry for mercy regardless of their rank

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scurge of the land and sea
Beastly pirates are we

PS "United to a man!"

poniedziałek, 17 października 2011

Totoro


Obejrzałam wreszcie "Tonari no Totoro", czyli "Mój sąsiad Totoro" z 1988 roku. Pierwszy wielki sukces Hayao Miyazaki i jego studia. (Postać Totoro na niebieskim tle pozostaje do dziś znakiem Ghibli.)

Chcę być Totoro!

Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że właściwie to nim jestem. Co prawda brakuje mi jego postury, umiejętności gry na okarynie, mieszkania w środku drzewa, wielkiego brzucha, gęstego, długiego futra, dwóch mniejszych kopii, kociego autobusu, ogonka (tak, zajeżystego ogonka najbardziej mi brakuje), wibrysów... Poza tymi drobnymi szczegółami wszystko się zgadza: często zamiast mówić mruczę i burczę, jak czegoś pilnie potrzebuję to krzyczę, dużo śpię, lubię się obżerać, przyjaznym mi środowiskiem są bajki.

Ciekawe, czy któraś z koncepcji reinkarnacji bierze pod uwagę postaci ze światów alternatywnych. Mnie by zależało na byciu futrzastym Totoro w następnym życiu. W planie minimum natomiast mogłabym zostać jego sąsiadką. Ach! Pospać sobie na takim Totoro!


Taki Totoro ma udźwig:


Teraz najsłynniejszy kadr z "Mojego przyjaciela Totoro":


Na koniec koci autobus. Proszę zwrócić uwagę na myszy sygnalizacyjne:


Nie to, żebym była jakoś wielce niezadowolona z bycia Kanapką, ale tak sobie myślę, że bycie Totoro to moje przeznaczenie.

sobota, 8 października 2011

Jimbo

Siedzę sobie na lotnisku w Dublinie. Środek nocy. Przez kilka godzin nie ma żadnych przylotów i odlotów, więc trwa wielkie sprzątanie. Duże lotnisko nigdy nie zasypia.

Kojarzycie taką kreskówkę, jak "Jimbo"? Była nadawana w ramach Wieczorynek w latach 90. XX wieku albo też w sobotnim paśmie dla dzieci, razem z disneyowskimi filmami. Jimbo był małym samolotem, takim niedorosłym Jumbo Jetem. Akcja każdego z odcinków tylko częściowo rozgrywała się w powietrzu. W większości przypadków znajdowaliśmy się na lotnisku, a dokładniej mówiąc na jego płycie. Można było na niej spotkać nie tylko samoloty i helikoptery, ale także samochody lotniskowe: cysterny, autobusy, schody, taśmociągi, holowniki, wozy strażackie, ambulanse. Jak byłam mała to zastanawiałam się, czy to rzeczywiście tak wygląda. Teraz już wiem, że bajka dosyć dobrze opisywała rzeczywistość. Oczywiście nie chodzi o to, że otacza mnie teraz stado narysowanych w dwóch wymiarach, roześmianych kumpli Jimbo. Chociaż nie ukrywam, że czasem, gdy mija mnie coś z lotniskowej stajni, chichoczę. Bliskie rzeczywistości w bajce było pokazanie, jak wiele elementów potrzeba, by lotnisko mogło pracować. No i niezwykłość tych wynalazków! Pojazdy lotniskowe nie wyglądają bowiem jak te, które znamy z codzienności w mieście. Cysterny są bardziej masywne, wydając się wręcz opancerzonymi twierdzami na kołach. Holowniki (pewnie tak naprawdę nazywają się inaczej, bo ich zadaniem nie jest holowanie, tylko popychanie - przecież samolot nie ma wstecznego biegu) przypominają żółwie, a wozy ratownictwa - ogromne owady.

Do tej pory z daleka tylko oglądałam wielkie samoloty, takie jak Boeingi 747. Mam jednak nadzieję, że kiedyś wdrapię się na pokład nie tylko dorosłego Jimbo, ale i Dreamlinera czy Airbusa A380.

Dzięki kilku nocom spędzonym na lotniskach zauważam nie tylko ich pracę na zewnątrz, ale też to, co dzieje się w środku. Na przykład są takie lotniska, po których chodzą uzbrojeni po zęby policjanci w kamizelkach kuloodpornych. Są też takie, gdzie ochrona nie nosi przy sobie broni palnej. Można trafić na scenę z amerykańskimi żołnierzami wracającymi z misji w Afganistanie czy innym zakątku świata. Nieodparcie do głowy przychodzą wtedy straszne sceny z filmów wojennych. Na razie najbardziej zabawnym epizodem jaki znam, było wymigiwanie się polskich pograniczników z lotniska w Balicach od przyjmowania życzeń składanych im przez wyższego szefa przed jakimiś świętami.

Niestety nie jestem postacią, w którą wcielił się George Clooney w filmie "Up in the Air" Jasona Reitmana z 2009 roku. Na szczęście nie jestem też bohaterem odgrywanym przez Toma Hanksa w "Terminalu" Stevena Spielberga z 2004 roku. Jestem Kapitanem Kanapką, który kiedyś chciałby poznać pracę lotniska całkiem, całkiem od kuchni. Nie wystarczą mi opowieści znajomych zatrudnionych w portach lotniczych, czy produkcje takie jak "Inside Gatwick" lub "Jimbo". Chcę przejechać się każdym z dziwnych pojazdów służących na dużym lotnisku i sprawdzić, czy Jumbo Jety się do nich uśmiechają.

piątek, 7 października 2011

Lewek

"To nie jest dobry czas" - takie zdanie można często usłyszeć rozmawiając z Irlandczykami. Ale czy czas kiedykolwiek jest dobry?

Szmaragdowa wyspa ma ponad 4 miliony obywateli i ponoć dziesięć razy tyle ludzi o irlandzkich korzeniach za granicą. Wielu z nich za oczywiste przyjęło, iż początek XXI wieku to dla Irlandii czas po wielkiej zmianie - czas na pokój i bogacenie się. Myśleli, że już nigdy nikt nie będzie zmuszony opuszczać wyspy. Mylili się. We wrześniu tego roku minister przedsiębiorczości i zatrudnienia australijskiego Terytorium Północnego przyjechał do Irlandii z obietnicą pracy dla setek, a nawet tysięcy wykwalifikowanych robotników. To Australia ma stać się dla nich nową ojczyzną. Statystyki informują, że nie tylko w tamtym kierunku wyjeżdżają zmęczeni bezrobociem Irlandczycy. Co najbardziej niepokojące dla władz i myślących o przyszłości kraju obywateli: wyspę opuszcza wielu młodych.

Burren (Co. Clare)

Zielone pola ogrodzone kamiennymi murkami, drewnianymi płotami i żywopłotami, w których dosyć często skrywa się zardzewiały drut kolczasty starego typu (tak, tak - sprawdzałam wielokrotnie). Widok lasu jest dosyć niezwykły. Łatwiej o wzgórze a nawet górę. Naprawdę najwięcej jest widoków zielonej trawy, brązowej ziemi i szarych kamieni, a od niedawna ciemnych wstęg autostrad. Może się mylę, przecież znam dobrze tylko środkowo-zachodnią część Irlandii i niewielkie wycinki reszty kraju. Przypuszczam jednak, że całość nadal jest bardzo ładna. Wiosną, latem, jesienią i zimą. Oprócz tego Irlandczycy mają cudownie ironiczne i sarkastyczne poczucie humoru. Najlepiej oddaje je obrazek i tekst z jednej z kartek pocztowych: patrzymy na wymagającego pomocy psa, a w opisie czytamy: "Nagroda za zwrot zaginionego irlandzkiego teriera. 3 nogi, ślepy na lewe oko, stracił lewe ucho, ogon złamany, niedawno wykastrowany. Reaguje na imię 'Szczęściarz'". Do lodówki można też - dzięki Irlandczykom - przypiąć magnes z widoczkiem kamiennych ruin i tekstem: "To będzie moje, została już tylko jedna rata". Celtycki tygrys. Teraz to co najwyżej celtycki królik.

Pierwsza rozmowa pomiędzy Irlandczykami, jaką usłyszałam w tym roku, dotyczyła kryzysu ekonomicznego i kończyła się słowami: "Mieliśmy wielki głód i przetrwaliśmy. Mieliśmy wojnę domową i przetrwaliśmy. Mieliśmy kilka kryzysów ekonomicznych i je także przetrwaliśmy. Przetrwamy i to." Następna dłuższa rozmowa, w której nawet miałam okazję się wypowiadać, dotyczyła nadchodzących wyborów prezydenckich. Zapytałam moich przyjaciół, czy pójdą głosować. Odpowiedzieli, że nie są pewni. Wiedzą co prawda, jak ważne dla demokracji jest uczestnictwo w wyborach, ale nie mają na kogo oddać głosu, pomimo tego, że to pierwsze w historii Irlandii wybory prezydenckie z taką wielością ubiegających się o urząd (7). Żaden z kandydatów nie spełnia jednak ich oczekiwań. Zgodziłam się z nimi i przedstawiłam swoje rozwiązanie. Kolejny fantastyczny pomysł małego, genialnego mózgu Kanapki. "Zmieńcie konstytucję i zostawcie Mary McAleese na stanowisku!". (Mary McAleese okazała się dobrym prezydentem, na dodatek zaopatrzonym w rozsądnego małżonka, z którego pomocą przysłużyła się krajowi i jego mieszkańcom, budując pokój na podzielonej wyspie.) Co prawda rozmówcy pochwalili moją żywotność umysłową, ale trzeźwo zauważyli, że zmiana konstytucji wymaga czasu, no i referendum, a wybory prezydenckie już pod koniec października. Zapytałam zatem o kolejną interesującą kwestię, czyli Martina McGuinnessa. Powiedziano mi, że jego start w wyborach to żart. Najlepsze podsumowanie kandydatury, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Dlaczego to żart? Ponieważ Irlandczycy to zabawni ludzie? Nie. Dlatego, że swoją kandydaturę na urząd prezydenta zgłosił człowiek, który nie chciał uczestniczyć w spotkaniu z królową Elżbietą II w czasie jej historycznej wizyty w Republice. Martin McGuinness znany jest nie tylko z działalności w Sinn Fein i rządzie Irlandii Północnej. To człowiek IRA. Teoretycznie nikt nie chciałby, aby kiedyś okazało się, że oddał głos na mordercę lub wspólnika zbrodni. W sondażach z końca tego tygodnia McGuinness dostał jednak kilkunastoprocentowe poparcie i znalazł się na trzecim miejscu wyścigu o prezydenturę. A jeszcze 5 lat temu uważałam, że opływający w dostatki Irlandczycy są nudni.

Myślę o tym, że to mokry, dosyć zimny kraj, a mimo to go kocham. Dlaczego? Nie wiem. Nie znajduję żadnego konkretnego powodu. Po prostu kocham tę wyspę taką jaka jest: z jej zaletami i wadami. Irlandię ze swoich dziecięcych i młodzieńczych wyobrażeń i tę rzeczywistą, którą poznaję od kilku lat.

To tylko niecałe dwa tysiące kilometrów od Polski. Ten sam kontynent, prawie taki sam krąg kulturowy. Kiedy znajduję się w Irlandii odnotowuję jednak różnice, które uważam za całkiem znaczące. Na przykład do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego tak praktyczni wyspiarze mają w łazienkach i kuchniach dwa osobne krany z wodą: jeden do ciepłej, a drugi do zimnej. Albo czemu do niedawna nie było popularne montowanie zdejmowanych z uchwytu słuchawek prysznicowych. I jeszcze strach przed śniegiem i mrozem. Wystarczy, że spadnie trochę czegoś białego albo przez dwa dni termometry będą pokazywać minus piętnaście czy minus dwadzieścia stopni i już jest dramat. Brak popularności centralnego ogrzewania, niezdejmowanie butów po wejściu do domu, wysoka tolerancja na owady i pajęczaki, nie dość, że inne od kontynentalnych gniazdka i wtyczki to jeszcze dodatkowe pstryczki, które je uruchamiają. Mogłabym tak długo wymieniać. Z różnic całkiem przyjemnych, to codziennie rozmawia się o pogodzie - z każdym kogo się spotka i kto znajdzie czas na rozmowę, a okazuje się, że nikomu nigdzie się nie spieszy. Poza tym rano i wieczorem śledzi się wyniki gier w hurling, golfa, irlandzki futbol, rugby, w międzyczasie przygotowuje coś prostego i tłustego do jedzenia (dodatkowy plus - pomimo doświadczeń wielkiego głodu Irlandia nadal pozostaje krajem ziemniaka), pali się w kominku wysoko cenionym polskim węglem, a w wolnej chwili odwiedza się ulubiony pub. Jeśli już o tym mowa, to mam taki jeden pub w Ennistymon w hrabstwie Clare. Tym, co najbardziej mnie w nim zaskakuje, jest to, że gdy po pół roku czy po roku wchodzę do "Davoren's" nie pada nawet pytanie, czy to co zwykle. Pan Davoren zaczyna ze mną rozmawiać - niespodzianka, niespodzianka - o pogodzie! i jednocześnie nalewa pintę Guinnessa (proces nalewania tego piwa trwa kilka minut). I co się dziwić, że czuję się tutaj u siebie. Pan Davoren nazywany jest przeze mnie "Panem Żółwiem". Jest starym, mądrym człowiekiem z mnóstwem zmarszczek i bardzo miłym uśmiechem. Porusza się wolno, cicho i gładko, nigdy nie stojąc w miejscu.

Czasem można pomyśleć, że żyje się w złym miejscu i w złym czasie. Ja cieszę się z tego, że żyję na przełomie XX i XXI wieku w wolnej Polsce, w której mogłam się wykształcić i całkiem nieźle wejść w dorosłe życie jako niezależna kobieta. Jednocześnie jestem też szczęśliwa, że mam niemalże drugą ojczyznę - małą wyspę na Atlantyku, na mapie wyglądającą jak lewek, który odwraca się pleckami do swego dawnego okupanta.


niedziela, 11 września 2011

Łódzki Port Gier 10-11.09.2011 (2)

Zgodnie z zapowiedzią wybrałam się dzisiaj do ŁDK-u. Zagrałam w "Dobble", "Trio", "Palce w pralce", "Robale", "Hoop!" (zwana "Żabkami") i coś z bombą. Grałam z ludźmi, których spotkałam po raz pierwszy w życiu. Było fantastycznie!

Nie wzięłam ze sobą sprzętu reporterskiego, bo nie lubię tej części radiowej roboty. Mogę zapraszać ludzi na wywiad do studia, realizować programy, ale mam repo-wstręt. Jak idę gdzieś w gości, na przykład pograć w żabki w ŁDK, to nie chcę, żeby był tam obecny mikrofon. Zupełnie nie nadawałabym się do wywiadu. Damn!

Wiedzieliście, że dom kultury to takie zajeżyste miejsce?! Jak byłam mała, to jakoś tak zraziłam się do tej instytucji. Myślałam, że oprócz sali kinowej w mszańskim czy limanowskim ośrodku nie było nic ciekawego. W ŁDK raz w tygodniu spotykają się sympatycy fantastyki, gracze go, miłośnicy planszówek, szachiści. Takie imprezy jak Łódzki Port Gier organizują za darmo - nie dostają pieniędzy za to, że tam siedzą i tłumaczą innym zasady, wciągają w kolejne rozgrywki. Od razu cieplej się robi na sercu, bo przecież Żakowcy też pracują za darmo, więc coś takiego sobie cenią.

Serdeczne pozdrowienia dla Stowarzyszenia Miłośników ERpegów i Fantastyki w Łodzi, innych, którzy przyczynili się do powstania takiej inicjatywy, jak Łódzki Port Gier, firm i osób prywatnych dostarczających gry, pracowników Łódzkiego Domu Kultury.

Niech zwycięży radość!

sobota, 10 września 2011

Łódzki Port Gier 10-11.09.2011 (1)

Kolejna edycja Portu właśnie trwa w Łódzkim Dom Kultury. Dzisiaj tam byłam, zobaczyłam i nawet zwyciężyłam. Łódzki Port Gier zawdzięczamy: Stowarzyszeniu Miłośników ERpegów i Fantastyki, ŁDK, Łódzkiemu Klubowi Gier Historycznych "Reduta", Klubowi Miłośników Gier Bitewnych "Ośmiornica Łódzka", Gralni.org i oczywiście sponsorom. (Świat jest mały - niektóre twarze organizatorów kojarzę z Polconu sprzed dwóch lat!) Wstęp na imprezę jest bezpłatny. Dostępne są gry bitewne, karciane, planszowe i chyba nawet fabularne.

Nie należy martwić się tym, że po III piętrze ŁDK-u wałęsają się piraci. Miłośnicy fantastyki tak po prostu mają: od czasu do czasu chcą nas czymś zaskoczyć. To zresztą bardzo ładna i zmyślna nazwa - Łódzki Port Gier. W mieście nie ma porządnej rzeki, bo je pozamykano w kanałach, ale jest port! W Porcie tym spotkać można ludzi ze "środowiska graczy" (zwykle jest to mężczyzna, zwykle ma czarny T-shirt z czymś diabolicznym albo z logo jakiegoś konwentu, zwykle nosi okulary, zwykle zna na wylot wszystkie reguły i "sposoby na grę"), ale też kogoś takiego, jak ja. Przedział wiekowy: od roku do kilkudziesięciu lat. Wszystkich łączy jedno i chyba można to nazwać pozytywnym, lekkim szaleństwem.

Dzięki rodzinie zapoznałam się już z kilkoma grami karcianymi i planszowymi. Wolę te drugie i to najlepiej takie, w których razem kombinuje się przeciwko grze. Jeszcze jak rozgrywka trwa godzinę albo mniej, to już na 95 procent coś dla mnie. Stąd moje przywiązanie do "Pandemica". Dzisiaj pierwszy raz w życiu zagrałam w "Faunę" (obstawianie - na podstawie rysunku i krótkiego opisu - gdzie mieszkają zwierzęta, ile ważą i jakiej są długości/wysokości) i stwierdziłam, że bez rodziny, to nie to samo. Jutro sprawdzę raz jeszcze, bo przecież pierwsze wrażenie mogło być mylne. Dzięki Portowi upewniłam się jednak, że bezstresową, bez-gniewną i radosną przyjemność czerpię z go. Tej grze mogę poświęcić więcej niż godzinę, nawet jeśli raz za razem przegrywam i to z nieznajomymi (ale jakimi! Pozdrowienia dla załogi Łódzkiego Klubu Go!).

W go nauczyłam się grać dzięki rodzinie. Czasami myślę, że gdyby nie moi bliscy, to zostałabym dresem z podwórka.

piątek, 9 września 2011

Ponura nauka

Thomas Carlyle opisał w ten sposób ekonomię: "ponura nauka". To było w czasach, kiedy inny Thomas, tym razem Malthus, opublikował swoje wyliczenia, z których wynikało, że ludzkość się stoczy, bo liczba ludności rośnie w stopniu geometrycznym (do kwadratu), a przyrost żywności to ciąg arytmetyczny (jeden plus dwa, plus trzy itd.). (Oczywiście Thomas Malthus nie był pierwszym zwracającym uwagę na ten problem, ale to jemu przypisuje się nowatorstwo myśli, więc niech tak zostanie. W innym wpisie chętnie zajmę się "krążeniem idei" - mniej więcej w tym samym czasie, w różnych zakątkach świata wpadano na podobne pomysły.) Jak na przyszłego ekonomistę jestem bardzo słabym matematykiem. Jedyne pocieszenie znajduję w tym, że ekonomia to nie tylko wzory, liczby i modele ekonometryczne.

To smutna nauka, podobnie jak politologia. Nie wiem, jak mają przedstawiciele nauk technicznych, przyrodniczych, ścisłych - ja jestem od nauk społecznych i towarzyszy mi coraz więcej smutku. Dlaczego? Bo uświadamiam sobie, że można dążyć do ideału, ale nigdy się go nie osiągnie. Na dodatek w tych dążeniach popełnia się błędy, za które płacą jak najbardziej realni ludzie: swoim życiem, zdrowiem, szczęściem, majątkiem.

Ekonomia jest fascynująca. Zwłaszcza odkąd do łask w ekonomicznych rozważaniach przywrócono psychologię, politologię, prawo. Nie da się jednak ukryć, że wniosek z tej nauki płynie taki, iż niemożliwe jest zbudowanie porządku, z którego wszyscy będą zadowoleni. Zawsze znajdą się bogacze i nędzarze, szczęściarze i pechowcy, pełnosprawni i niepełnosprawni, dobrzy i źli. Jak we "Wrogu u bram" ("Enemy at the Gates", 2001, Jean-Jacques Annaud), kiedy komisarz polityczny Daniłow mówi do legendy obrony Stalingradu, snajpera Zajcewa: "Na tym świecie, nawet sowieckim świecie, zawsze będą bogaci i ubodzy. Bogaci w talenty i ubodzy w talenty. Bogaci w miłość i ubodzy w miłość." Nie da się stworzyć doskonałej rzeczywistości dla wszystkich. Taka jest prawda.

Z najprostszej i jednocześnie najlepszej definicji wynika, że ekonomia to nauka o dostępności i wykorzystywaniu zasobów w różnych celach (co?, jak/gdzie?, dla kogo/po co?). Możliwości i ograniczenia. Ludzi jest wielu. Jeszcze więcej istnieje ich pragnień. Zasobów posiadamy mało. Celów, do których można je wykorzystać jest mnóstwo. Ktoś musi zdecydować o tym co, jak i dla kogo. Nie dla wszystkich i nie na wszystko wystarczy. Niewesoło, prawda?

Może urodzić się ktoś zmyślniejszy niż Sokrates, Marks czy Ender. Jaki by to jednak nie był geniusz nie przeskoczy ograniczeń materialnych i niematerialnych. Jakbyśmy nie kombinowali zawsze ktoś/coś zostanie na lodzie. Co w związku z tym? Jak już wspominałam: ktoś musi zdecydować. Najlepiej, żeby to była osoba dosyć nieczuła. Nie zastanawialiście się czasem nad tym, co myślała Margaret Thatcher, gdy zamykała kolejne brytyjskie kopalnie? Jak można stanąć przed jednym człowiekiem, czy tysiącem ludzi i powiedzieć, że podwyżek nie będzie, a właściwie to zakłady pracy, w których spędzili pół życia zostaną zamknięte? Co zrobić: wysłać kolejnych żołnierzy do Afganistanu, zakupić nowy sprzęt Państwowej Straży Pożarnej, sprywatyzować szpitale, budować autostrady, zlikwidować tradycyjne domy dziecka, zezwolić na posiadanie narkotyków? Jak można być pewnym, że dane rozwiązanie jest dobre?

Kiedy na politologii przez pół roku usiłowano nas nauczyć ekonomii, myślałam, że to arcytrudny i oderwany od rzeczywistości przedmiot. Byłam na niskim roku i nie zdawałam sobie sprawy z tego, iż nieprzypadkowo wyróżnia się taki pion, jak nauki społeczne. Ekonomia, politologia, socjologia, psychologia, prawo i kilka innych łączy się ze sobą. Chodzi o człowieka, a więc również jego funkcjonowanie w społeczeństwie. Skoro funkcjonowanie, to konsumpcja, wymienianie myśli, praca, istnienie w porządku prawnym, posiadanie własności, przestępczość, skłonność do poświęceń, kariera, ryzyko, miłość i wiele innych. Człowiek w całej swej społecznej, ale także biologicznej (istnieje ta wolna wola czy nie?) rzeczywistości.

Dlaczego, pomimo tego, że już w XIX wieku z ekonomii chciano zdjąć łatkę smutku, nadal nie cieszy mnie to, co czytam i z czym stykam się na co dzień? O co w tym wszystkim chodzi?

O nadzieję. Dajemy sobie nadzieję. Gdyby to był tylko przytłaczający smutek bez wyjścia, to jaki sens miałoby jakiekolwiek działanie, a nawet trwanie?

Co jest zabawne? To, że filozof zapytałby, czym jest smutek, co to jest sens i jak rozumiem trwanie.

niedziela, 4 września 2011

Our dreams become reality!

Przełom XX i XXI wieku był czasem niezwykłym. Nie tylko z powodu "milenijnej pluskwy". Pod koniec lat 90. poszłam do liceum, a na początku lat zerowych na studia. Jednym z elementów egzaminu na filmoznawstwo była "Lista 10 filmów, które na ciebie wpłynęły" (czy jakoś tak). Umieściłam tam "Final Fantasy: The Spirits Within". Kiedy doszłam do ostatniego etapu i mogłam porozmawiać z komisją kwalifikacyjną jeden z jej członków zapytał, dlaczego akurat "Final Fantasy". (Przyznaję się - dziwnie się czułam komponując swoją listę. Niewiele dzieł wielkich reżyserów wtedy znałam i bałam się, że komisja wyśmieje mnie, gdy zobaczy zbiór zawierający na przykład "Gwiezdne Wojny".) Odpowiedziałam: "Trzydzieści tysięcy włosów! Każdy animowany osobno!". Przyjęli mnie.

Doktor Aki Ross

Zanim mogliśmy na ekranach kin podziwiać Shreka i gadające auta, trzeba było rozwinąć możliwości animacji filmowej. To znaczy nie trzeba było... można było i tego dokonano. Rzadko kiedy postęp w jakiejś dziedzinie następuje skokowo. Czy też lepiej: chodzi mi o to, że nie ma rewolucji, tylko powolne udoskonalanie. Komuś może się to wydawać skokami, na przykład cywilizacyjnymi, ale patrząc na daną rzecz w szerszym kontekście okaże się, że jest częścią spokojnego procesu, a nie rewolucji. Tak jest w polityce, gospodarce, rolnictwie. (Próbną maturę z historii pisałam na temat rozwoju uprawy ziemi i hodowli zwierząt w czasach średniowiecza. 1000 lat zmieściło się na kilku arkuszach kancelaryjnych a daty można było podawać tak: "na początku XIII wieku...".) W filmowej animacji sporo się działo do połowy XX wieku. Potem coś tam wymyślano i nawet wprowadzano pomysły w życie, ale bez szaleństw. Następnie pojawiły się "Król Lew" (1994) i "Toy Story" (1995). Wydawać by się mogło, że to rewolucyjne obrazy, ale niech nas to nie zmyli. To, że oglądaliśmy Afrykę animowaną tradycyjnie, ale za to z ogromnym rozmachem, czy komputerowe postaci zabawek, nie spadło z kosmosu. Co więcej - potrzeba było kolejnych kilku, a nawet kilkunastu lat, żeby na świecie pojawili się doskonale animowani komputerowo ogr z gadającym osiołkiem. Po drodze mieliśmy "Titan A.E." (2000) i "Final Fantasy: The Spirits Within" (2001). W tym pierwszym obrazie komputerowe wstawki są denerwujące. W drugim już nie.

Aki Ross w swoim własnym śnie

Doktor Aki Ross śni o zagładzie obcej cywilizacji, stojąc na powierzchni odległej planety. Wiatr rozwiewa jej włosy. Każdy z nich jest animowany osobno. (Animowano kilkadziesiąt tysięcy włosów!) Wyobrażacie sobie coś takiego w "Królu Lwie"? Nie tylko pracownicy Disneya do XXI wieku z konieczności dosyć prosto rysowali i "poruszali" bohaterów swoich kolejnych produkcji. Świat innego wielkiego studia - Ghibli - co prawda jest bardziej kanciasty od disneyowskiej kreski, ale i tak oba łączą uproszczenia. Grzywa lwa czy konia, a także włosy ludzkie są w nich przedstawiane jako jedna plama. Jeśli zdarzy się, że rozwieje je wiatr, to zobaczymy co najwyżej "powiewające" pasemka.

Mufasa

"Titan A.E." to jeden z niewielu filmów, które obejrzałam w kinie niedługo po premierze. Opowiada o Wszechświecie pełnym różnych inteligentnych form życia. Jedna z nich zniszczyła Ziemię. Na szczęście wcześniej Ziemianie zrealizowali projekt przypominający Arkę Noego - zbudowano i wysłano w przestrzeń kosmiczną ogromny statek pełen zapisów genetycznych prawie wszystkich gatunków zamieszkujących naszą planetę. Po wielu latach życia na wygnaniu potrzebny był oczywiście bohater, który znajdzie statek-matkę i zbuduje Nową Ziemię. Kiedy wypełniał tę misję, usiadł za sterami wielozadaniowej "Walkirii" i zaczął bawić się z istotami, które można nazwać "delfinami kosmosu". Wtedy gdy on przyspieszał, one też przyspieszały. Kręcił beczki i one robiły to w ślad za nim. A kiedy postanowił wywołać elektromagnetyczną burzę na czymś, co można by nazwać "kosmiczną jaskinią", one ochoczo mu towarzyszyły. Oczywiście istoty te przyniosły głównemu bohaterowi szczęście. Sekwencję tę ilustrował utwór "It's My Turn To Fly" The Urge. I co? Musiałam zwrócić uwagę na piękne złożenie animacji i piosenki. Ponieważ w Internecie znalazłam ten porywający fragment "Tytana" tylko z podkładem niemieckim, to proponuję tutaj jedynie słowa The Urge.
It's my turn to fly
I'm proving ground tonight
Try to be the best that I can
Grown to be a man
Only human can understand
I fill my lungs with fear and I exhale!

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
gotta prove this tonight

Deep in 3043, the refugees survived
The whole of humanity lies in my hand
Give me the chance to tonight
I'll prove to you what's in my eyes
Bring us to victory
Our dreams become reality

It's my turn to fly
Father be with me tonight
I'm right on target (keep your dream alive)
It's my turn to fly
Gotta prove this tonight

Kadr z filmu "Titan A.E."
PS
It's my turn!

sobota, 3 września 2011

Cudowne lata

Kilkanaście lat temu przywiązałam się do Kevina Arnolda, Winnie Cooper i Paula Pfeiffera. To bohaterowie serialu "Cudowne lata" ("Wonder Years",
1988-1993) nadawanego w polskiej telewizji publicznej w połowie lat 90.
W tej produkcji najświetniejsze były trzy rzeczy. Po pierwsze czołówka i piosenka, którą w niej umieszczono. Beatlesowskie "With a little help from my friends" w woodstockowym wykonaniu Joe Cockera. W utworze można znaleźć słowa:
What do I do when my love is away.
(Does it worry you to be alone?)
No-no.
How do I feel at the end of the day?
(Are you sad cause you're on your own?)
I can't, don't even say it no mo
(By with a little help from my friends.)
Get high with a little help from my friends.
Gonna to try with a little help from my friends.
Akcja "Cudownych lat" rozgrywa się w latach 60. XX wieku na jednym z amerykańskich przedmieść zamieszkiwanym przez białą klasę średnią. Wojna w Wietnamie, hippisi, Woodstock, narkotyki, miłość, pokój, rewolucja, kłamstwa polityków, afery. Tyle dzieje się w tle, ale najważniejsi pozostają Kevin, Winnie i Paul - dorastający kilkunastolatkowie. To drugi aspekt świadczący o świetności serialu: dobrze zbudowane i zagrane postacie. Co znalazło się na miejscu trzecim? Jedno z najlepszych serialowych zakończeń jakie do tej pory oglądałam.

Dorosły już - żonaty i dzieciaty - Kevin z offu opowiada o dalszych losach głównych bohaterów:
Once upon a time, there was a girl I knew who lived across the street. Brown hair, brown eyes. When she smiled, I smiled. When she cried, I cried. Every single thing that ever happened to me that mattered, in some way, had to do with her. That day, Winnie and I promised each other that, no matter what, that we'd always be together. It was a promise full of passion, and truth, and wisdom. It was the kind of promise that could only come from the hearts of the very young.

The next day Winnie and I came home, back to where we'd started. It was the fourth of July in that little suburban town. Somehow, though, things were different. Our past was here, but our future was somewhere else. And we both knew, sooner or later, we had to go. It was the last July I ever spent in that town. The next year after graduation, I was on my way. So was Paul. He went to Harvard, of course, studied law. He's still allergic to everything. As for my father, well... we patched things up. Hey, we were family, for better or worse. One for all... and all for one.

Winnie left the next summer to study art history in Paris. Still we never forgot our promise. We wrote to each other once a week for the next eight years. I was there to meet her when she came home... with my wife, and my first son, eight months old.

Like I said, things never turn out exactly the way you planned.

Growing up happens in a heartbeat. One day you're in diapers, the next day you're gone. But the memories of childhood stay with you for the long haul. I remember a place, a town, a house, like a lot of houses. A yard like a lot of other yards. On a street like a lot of other streets. And the thing is, after all these years, I still look back... with wonder.

środa, 24 sierpnia 2011

"Ostatni brzeg"

Kanada, lata sześćdziesiąte XX wieku. Niedawno skończyła się II wojna światowa. Szkoła na przedmieściu. Jedenastoletni a może trochę starszy chłopiec: Max Gluck. Tak nazywał się chyba zresztą ten serial - "Max Gluck" (z umlautem nad "u"). Opowiadał o zróżnicowanym środowisku kulturowym, narodowościowym, wyznaniowym, materialnym i politycznym Kanady. Był odcinek, w którym dzieci wysyłały do parlamentu propozycje nowej flagi państwowej (taki konkurs rzeczywiście miał miejsce i to jemu zawdzięczamy identyfikowanie Kanady z pięknym liściem klonu na białym tle, ograniczonym dwoma pasami czerwieni). W innym odcinku dzieci przygotowywały prace dotyczące wojny nuklearnej. Miały to być modele schronów. W trakcie przygotowań do wykonania zadania zdarzyło się, że tytułowy bohater spotkał na swej drodze kogoś, kto opowiedział mu o koszmarze Hiroszimy i Nagasaki. Chłopak zaczął szukać opracowań dotyczących broni jądrowej i na tej podstawie przedstawił na lekcji makietę ruin szkoły. Opisał, jak wygląda wybuch bomby, co stanie się i w jakim promieniu w ciągu sekundy, minuty, godziny, tygodnia po katastrofie. Potem przedstawił dane mówiące o tym, jakie są szanse przeżycia w prowizorycznych schronach - tych, których makiety pokazywali wcześniej jego koledzy. Klasa słuchała w ciszy. Potem wszyscy rozeszli się do domów - smutni, pokonani. Tak to mniej więcej wyglądało.

Kadr z "Ostatniego brzegu"

Australia, lata pięćdziesiąte XX wieku. Na 6 pozostałych kontynentach nie ma już żywych ludzi. Doszło do konfliktu nuklearnego pomiędzy USA i ZSRR. Chmura atomowa zbliża się do Australii. Rząd wydaje obywatelom tabletki i zastrzyki z trucizną. To film "Ostatni brzeg" z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera (na podstawie świeżej wtedy powieści Nevila Shute'a), z Gregorym Peckiem w roli kapitana okrętu podwodnego z napędem... atomowym.

Jak zachowują się bohaterowie? Różnie. Większość nie panikuje ani nie popada w obłęd. Nie ma też zamieszek, morderstw, kradzieży. Przecież niedługo i tak wszyscy zginą. Wielu ludzi ściąga na wybrzeże. Robią sobie wakacje. Żyją pełnią życia - w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Sami wybiorą moment śmierci najbliższych i swojej. Ale to stanie się dopiero za jakiś czas. Na razie po prostu cieszą się tym, co jest. Tak zapamiętałam ten film. Nawet jeśli w rzeczywistości fabuła wygląda nieco inaczej, to w mojej pamięci przedstawia się jako wspaniała wizja wymierającej, a jednak wielkiej ludzkości, pojmowanej nie jako abstrakcyjny byt, ale jak najbardziej realny zbiór wyjątkowych jednostek.

Zimna wojna i stałe zagrożenie przerodzeniem się jej w wojnę atomową pozostawiło trwały ślad w kulturze. Nie tylko political i science-fiction karmiły się tym tematem. Był on obecny także w kryminałach czy historiach romantycznych. Przecież w latach 1950. mówiło się wręcz o histerii, która ogarniała ludzi żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny. W 1962 roku strach spotęgował kryzys kubański. Nic dziwnego, że znalazło to swoje odbicie w wytworach kultury.

Co byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli, że niedługo czeka nas wszystkich śmierć? Każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką i chociaż w tłumie (niekoniecznie w sensie jego fizycznego istnienia) tracimy swą indywidualność, to jednak wiele filmów, książek, opowiadań i komiksów pokazuje, że w tak niezwykłej sytuacji, jaką są ostatnie miesiące, tygodnie, dni i godziny przed wielką katastrofą, jaką byłoby wymarcie człowieka, większość z nas zachowywałyby się całkiem spokojnie i godnie. Oczywiście najpierw doszłoby do histerii (no bo jak to?! wszyscy skazani na śmierć? za nic? zupełnie przypadkiem, bo ktoś nacisnął atomowy guzik?), potem jednak przyszłaby racjonalizacja: przecież to nie tylko ja, wszyscy są skazani, a skoro już to wiemy, to pogódźmy się ze straszną wiadomością i przeżyjmy w spokoju tych kilka tygodni, czy miesięcy. Bez nadziei na ocalenie, ale za to z pewnością maksymalnego wykorzystania tego, co zostało. Ale nie tak, jak wyobrażają to sobie ci, którzy posądzają człowieka o najgorsze. Nie wiem, co na to psychologia i badania naukowe, w każdym razie w wizjach tworzonych przez artystów bylibyśmy życzliwi, godni, szczerzy, nawet lekko uśmiechnięci. A potem przyszłaby ta chwila - jeśli mielibyśmy taką możliwość - kiedy trzeba zdecydować się na samobójstwo bądź czekanie na chorobę popromienną. To byłyby okropne momenty, które każdy przeżywałby sam. Następnie wszystko by się skończyło - w ludzkim sensie. Ziemia nadal kręciłaby się wokół Słońca, a karaluchy myszkowałyby po rozpadających się, zarastających siedzibach wymarłego gatunku.

niedziela, 21 sierpnia 2011

A gdyby jutra nie było?

Pamiętacie takie zdanie o tym, że trzeba dzisiaj żyć tak, jakby jutra miało nie być? Ktoś z Was tak żyje? Ja nie. Bo jutro zawsze jest. To takie podchwytliwe. Możnaby rzucić wszystko, skończyłyby się sukcesy, porażki, myśli, uczucia, plany, problemy (rzeczywiste i te wydumane). Ponoć, gdybyśmy wszyscy zaczęli żyć pełnią życia, to niczym byśmy się nie przejmowali, powstałby chaos, wzrosłaby przestępczość, zniknęłyby ograniczenia moralne, społeczne. Może zajmę się tym w jednym z kolejnych wpisów. Zasadniczo jednak, dopóki nasze Słońce nie zacznie ostatniego stadium swego istnienia, jutro będzie. Trzeba jeno go dożyć. Swoją drogą, jak nie będzie ludzi, to kto będzie nazywał coś "jutrem"?

Wracałam dzisiaj do domu i zastanawiałam się, czy wiem coś więcej o samobójcach. Pamiętam, że w liceum, kiedy daleki znajomy powiesił się, uznałam to za tchórzostwo. Przecież trudniej żyć, a dużo łatwiej pożegnać się ze światem. Potem coś w moim rozumowaniu się zmieniło. Tylko co? Na ten przykład: co za drań może to robić swojej rodzinie?! Przecież zwłoki trzeba zidentyfikować! I żeby to jeszcze rodzina. Ktoś zupełnie obcy, kto natknie się na ciało, może mieć przez to traumę do końca życia. Samobójca jako winny zbrodni? Po co wyrządza krzywdę sobie i innym? O co tu chodzi?


Dorastanie do zrozumienia

Był taki serial nadawany w polskiej telewizji publicznej w latach 90. XX w. Opowiadał o Doogie'm Hauserze, lekarzu medycyny, który w wieku 16 lat miał prawo leczyć i wypisywać recepty, ale nie mógł napić się piwa. Przypominało to paradoks z czasów wojny w Wietnamie, kiedy do poboru stawali amerykańscy 18-latkowie, którzy nie mogli jeszcze legalnie kupić alkoholu czy zagłosować, ale za to mogli zabijać i zginąć walcząc za demokrację gdzieś w azjatyckiej dżungli. Szesnasto-, czy osiemnastolatek, nawet jeśli jest geniuszem, ma ograniczone prawa. Ograniczenia zależą od tego jakie dany nastolatek ma obywatelstwo i gdzie mieszka. Chociaż nadal na świecie popularny jest proceder wykorzystywania do pracy dzieci, a w niektórych kulturach pary mogą łączyć się po przekroczeniu nieznacznego nastoletniego wieku, to jednocześnie w krajach rozwiniętych coraz wyżej podnosimy poprzeczkę uznania młodego człowieka za zdolnego do zrozumienia pewnych rzeczy czy podjęcia decyzji. Nieprzypadkowo, kiedy ludzie zaczęli prowadzić bardziej zorganizowany tryb życia wspólnotowego, małymi społecznościami rządziły rady starszych. Przetrwało to do dzisiaj w formie izb wyższych dwuizbowych parlamentów, np. w Polsce. Posłem może zostać u nas wybrany 21-latek, jednak do starania się o miejsce w Senacie wymaganych jest lat 30. (Prezydent musi mieć co najmniej 35 lat na karku.)

W zasadzie trwa odwieczna walka między starszymi, którzy – uogólniając – są bardziej zachowawczy, czyli mniej skłonni do zmian i zrozumienia kolejnych rewolucji, a młodymi, pragnącymi szybkiego postępu i za nic mającymi autorytety. Aż w końcu młodzi sami przekraczają trzydziestkę, czterdziestkę czy pięćdziesiątkę i stają się zachowawczy. Tak to się mniej więcej toczy i będzie toczyło nadal.

Dyktatorzy co jakiś czas zamykają szkoły wyższe w swoich krajach, bojąc się zamieszek i rewolty. Z polskiej historii najlepiej zapewne znane są sceny z "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy, w których to oglądamy konflikt pomiędzy ojcem i synem, a szerzej – pomiędzy polskimi robotnikami i studentami. Młodzi idealiści uczelniani wyszli na ulice w ’68 i wtedy ci drudzy, czyli robotnicy, nie pomogli im, a nawet niejeden przyłożył studentom pałką. W zamian studenci zachowali się bardzo powściągliwie w czasie grudnia ’70. Oczywiście twórcy filmowi aż za bardzo uprościli tamte wydarzenia, ale takie są prawa filmu, który nie może być zbyt długi. Teraz z kolei ja przedstawiam to w uproszczonej wersji, ponieważ taki zarys konfliktu robotnicy-studenci z przełomu lat 60. i 70. wystarczy. Chodzi mi o wyraźne różnice między młodszymi i starszymi.

Jak pewnie zauważyliście, od kilku lat, kiedy w Chinach zmienia się przywództwo na szczycie partyjnej drabiny, mówi się o młodych technokratach. Tyle, że taki Hu Dzintao miał w dniu mianowania na prezydenta ChRL 60 lat. Mniej więcej w tym samym wieku był Wen Jiabao. Dopiero od 5 szczebla poniżej na tej drabinie zaszczytów Komunistycznej Partii Chin zaczynają się 40-latkowie. Przecież tak naprawdę nikt nie wyobraża sobie, że na czele państwa, czy to demokratycznego, czy autorytarnego stanie 20-latek. Byłoby to po prostu śmieszne. Dlaczego? Przecież może się zdarzyć taki swoisty geniusz polityczny, Mozart wśród polityków, który karierę zacznie w wieku 10 lat, pisząc eseje dla internetowych gazet i portali. Nie można tego wykluczyć. Tę wizję przyhamowuje coś innego niż brak inteligencji i talentu u dwudziestolatka. Cóż to takiego? Brak doświadczenia życiowego, a więc i mądrości.

Na początku XXI wieku największe zasługi dla pokoju na Bliskim Wschodzie położył Ariel Szaron, emerytowany generał oskarżany o przymykanie oczu, a nawet wydanie rozkazu dokonania masakry w palestyńskich obozach w Sabrze i Szatili w czasie wojny izraelsko-libańskiej w latach 1980. Kiedy jako premier zdecydował o likwidacji osiedli izraelskich w Strefie Gazy miał blisko osiemdziesiąt lat i kilka niefortunnych decyzji politycznych na koncie. Do wysiedlania stawiających opór izraelskich osadników wysłał wojsko i policję. Jego decyzji złagodzenia polityki wobec Palestyńczyków i wprowadzania w życia szczątków planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu nie należy zawdzięczać tylko i wyłącznie naciskom Białego Domu. Szaron musiał przejść bardzo długą drogę, by zrozumieć, że najlepszą z możliwych opcji współistnienia Izraela i Palestyńczyków nie jest walka, tylko porozumienie. (Swoich zamierzeń niestety nie dokończył. Po udarze mózgu, od kilku lat pozostaje w śpiączce.)

Kiedyś, czytając o rewolcie 1968 roku, wydawało mi się, że na Zachodzie był to zryw młodzieży, która wszystko miała zapewnione przez rodziców, a więc po prostu w głowach im się poprzewracało i z nudów chcieli niszczyć fabryki i wprowadzać wszędzie komunizm. Dopiero z upływem czasu zaczynam rozumieć, że to nie takie proste. W ogóle, rok 1968 w światowej historii pozostaje dla mnie niesłabnącym fenomenem, bo przecież przez całą Ziemię coś się wtedy przetoczyło. Skupmy się jednak na rewolcie w krajach zachodniej Europy i w Stanach Zjednoczonych. Otóż łatwo przypomnieć sobie teraz słowa o tym, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie tyranem, ale kto na starość pozostanie socjalistą ten będzie głupcem. To nam nieco ułatwia sprawę. Za młodu, między - powiedzmy - osiemnastym a dwudziestym-szóstym rokiem życia, czyli w latach studenckich, ma się w sobie ponoć najwięcej idealizmu. Można przechować go aż do późnej starości, jednak większość absolwentów po odebraniu dyplomu chce po prostu ułożyć sobie życie, zarobić na kredyt na mieszkanie i samochód, założyć rodzinę i spokojnie żyć. Dzięki temu zresztą kraj się bogaci. Tak właśnie hippisi zamienili się w japiszonów, czyli ludzi w garniturach, z domkami na przedmieściach. Dopadła ich rzeczywistość - za coś trzeba było żyć. Większość filmów pokazujących tamte czasy niesie w sobie tę nutę smutku i rozgoryczenia wywołaną odejściem młodych postrzeleńców od wyznawanych ideałów. Ale przecież warto też przyjrzeć się początkom tego całego zamieszania. Otóż w 1945 roku skończyła się II wojna światowa. Przez wiele lat trwała odbudowa dobytku materialnego, a także produkcja nowych obywateli. Wojna odebrała przecież życie wielu milionom, dalsze miliony skazując na kalectwo. Koniec lat 50. to było już świętowanie sukcesów gospodarczych. Nawet jeśli chudobiednie i z okresowymi kryzysami, to jednak udawało się pokonywać przeszkody i bogacić siebie i kraj. Stąd spokój z jakim społeczeństwa Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych wkroczyły w lata 60. Tyle że wtedy po dwadzieścia albo 20-kilka lat zaczęli mieć ci, którzy urodzili się pod koniec wojny i tuż po jej zakończeniu. Nie nosili żadnej związanej z nią traumy. Nie rozumieli, że o ten dobrobyt materialny, który ich otacza stoczono ciężką walkę. Z zazdrością patrzyli za to na Kubę, Związek Radziecki, Chiny. Nie mieli pojęcia jak straszny jest totalitaryzm i jak wielką cenę płaci się zwykle za ustrojowe i gospodarcze eksperymenty. Za to chcieli, żeby ludzie byli wolni i równi, żeby nie było podziałów na bogatych i biednych, mądrych i głupich, żeby wszyscy byli dobrzy i żeby starzy politycy, nie mający pojęcia o życiu, nie blokowali nieuchronnego postępu. Młodzi pragnęli żyć pełnią życia, nie przejmując się tym co będzie jutro czy za 10 lat. Wystarczała im dobra książka, gitara, trampki, ognisko, śladowe ilości jedzenia, duże używek i nie znająca ponoć żadnych ograniczeń miłość. No i wielogodzinne rozmowy o życiu, filozofii i religii. Krótko mówiąc - chcieli niemożliwego. Buntując się przeciw okowom społeczeństwa, jak nazywali różne ograniczenia, tak naprawdę korzystali z tego, co im to społeczeństwo zapewniło: z pokoju, dostatku (wielu z nich pochodziło z klasy średniej), edukacji, dostępu do dzieł kultury i mądrych profesorów. Czy można ich za ten niesamowity bunt i jego błędy winić? Przecież oni nieśli tylko idee, które zaledwie na chwilę zniknęły z mapy dziejów, kiedy to zniszczono międzywojenne pokolenie, które u nas nazywamy Pokoleniem Kolumbów. Jednak po jakimś czasie młodzi idealiści z lat sześćdziesiątych zamienili się w statecznych, mieszczańskich obywateli. Zaczęli mierzyć się z realnymi problemami i powstała z tego całkiem nowa jakość, z której w dalszym ciągu korzystamy – dopóki do głosu nie dojdzie zupełnie nowe i jeszcze dziwniejsze pokolenie, związane z trwającą rewolucją informatyczną.

Na lekcji języka polskiego pani profesor miała straszny problem z moją klasą, która nie mogła pojąć o co chodzi w "Dżumie" Alberta Camus. Zarejestrowaliśmy to, że jest to powieść-parabola i posłusznie słuchaliśmy i zapisywaliśmy co nam kazano, jednak było w tym coś nie do przeskoczenia. Wojna, owszem – rozumiemy. To, że na świecie wydarzyło się coś strasznego, co pogrzebało wiarę w wiele rzeczy – no pewnie, przecież byliśmy po lekturze książek dotyczących II wojny i Holocaustu. Pewien pierwiastek był jednak, dla klasy złożonej z katolików, nie do pojęcia. Tym drobnym elementem zakłócającym obraz "Dżumy" przekazywany nam przez panią profesor był egzystencjalizm. I tego też kiedyś nie rozumiałam. Dlaczego niby wspaniała ma być postawa lekarza, który walczy o każde istnienie chociaż wie, że tak naprawdę nie ma to sensu, bo życie nie należy zwykle do przyjemności, a po śmierci nic nas nie czeka. Jak wielu lat trzeba by zrozumieć, że to właśnie jest bohaterskie samo w sobie. Bo pomimo tego, że nie ma piekła ani nieba, i że prawdopodobnie całe istnienie jest w gruncie rzeczy bezsensowne, doktor Bernard Rieux dał z siebie ludziom to co miał najcenniejszego – swoje zdolności i energię do pracy. Starał się po prostu jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i być uczciwym wobec samego siebie. I chociaż na kartach powieści Camus zginęło wiele ideałów niesionych przez bohaterów, to jednak wyziera z tej książki jakiś dziwny optymizm. Chyba taki, do którego trzeba dorosnąć.

Świat, chociaż w młodości chciałoby się go takim widzieć, nie jest dwukolorowy. Można to co prawda powtarzać w nieskończoność. Mogą o tym w dalszym ciągu powstawać tysiące piosenek czy zapisanych stron, kilometry taśmy filmowej i zamalowanych płócien, jednak tak to już jest z rozwojem człowieka, że sam musi do tego dojść. To jeden z licznych fenomenów naszych dziejów. Nie trzeba już pojedynczo dochodzić do tego, jak to się stało, że na świecie istnieje różnorodność gatunkowa, bo na to pytanie odpowiedzi udzielił Darwin, więc wystarczy, że przeczytamy "O powstawaniu gatunków" i zapoznamy się z kolejnymi odkryciami dotyczącymi ewolucji. Nie musimy zastanawiać się - każdy indywidualnie - jak skonstruować maszynę zdolną do unoszenia się w powietrzu. Wystarczą twórcze pokolenia, które rozwiązały ten problem wcześniej, by opracować model kolejnego myśliwca. Człowiekowi, który tylko korzysta z różnych zdobyczy rozwijającej się cywilizacji nie potrzebna jest żadna wiedza o tym, jak to się stało, że może podróżować czymś tak niezwykłym jak pociąg PKP. A jednak każdy z nas, nawet jeśli poświęci się w młodości czytaniu Platona, Kanta, Marksa i wielu innych wielkich myślicieli, i tak samodzielnie musi dojść do pewnych wniosków dotyczących religii, filozofii, społeczeństwa, czy swojego istnienia. Innej drogi nie ma. Całe życie można o tym czytać, ale będzie to stanowiło tylko niezbędną pomoc, nic więcej. Bo tym czego nie można przeskoczyć, a co jest najcenniejsze jest własne doświadczenie, osobiste zmaganie się z codziennością, podejmowanie decyzji, dokonywanie wyborów, przeżywanie radości, cierpienie, odnoszenie sukcesów, przyjmowanie porażek, analizowanie zaistniałych sytuacji, poznawanie własnych ograniczeń, zalet, wad. I spotykanie innych ludzi - uczenie się od nich, tolerowanie, obdarzanie uczuciami, wyłuskiwanie autorytetów. Trzeba po prostu podrosnąć, żeby pewne rzeczy zrozumieć. Rzeczy takie, jak na przykład zachodnia rewolta młodzieżowa z 1968 roku. Albo samobójstwo młodego człowieka.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kasina Wielka

Kiedy byłam w czwartej klasie podstawówki pani od historii opowiedziała nam historyjkę o powstaniu Kasiny Wielkiej. Otóż dawno, dawno temu (właściwie nie tak znowu dawno, bo w XIV wieku), żyły sobie dwie kochanki Kazimierza Wielkiego. Obie miały na imię Katarzyna, więc jakże mądry władca, by się nie pomylić, zdrabniał Kasie inaczej. Kiedy panie się zestarzały w nagrodę za ciężką służbę dał im dwa majątki, które od tych zdrobnień nazwano Kasiną i Kasinką. W małopolskim powiecie Limanowa w gminie Mszana Dolna można dzięki temu odnaleźć Kasinę Wielką i Kasinkę Małą.

Niestety, prawdziwe początki obu wiosek są mniej uczuciowe. Zaczęło się zapewne od wyrębu części lasów na węgiel drzewny i smołę, łowiectwa, zbieractwa, a dopiero znacznie później wykarczowano miejsce na pola uprawne. Nie pamiętam już, jakie paniska posiadały moją wioskę, ale na pewno nie było to żadne nazwisko znane z Trylogii. Ważniejsze dla mnie jest to, że owa rodzina przekazała swe kasińskie dobra mnichom, pewnie dominikanom, a ci rządzili bardzo niechrześcijańską ręką. W czasach rabacji ktoś u nas jednak ucierpiał, więc Kasina musiała znowu przejść w ręce prywatne. Jeśli chodzi o historię najnowszą, to opowiadano mi o wymordowaniu żydowskiej rodziny w 1939 roku, zanim do wioski weszli Niemcy. Opisano także historię Żydówki, która uciekła z transportu i szukała u nas schronienia. Wydano ją granatowym policjantom. Poza tym partyzanci, których akurat na tym terenie spokojnie można nazywać bandytami, zabili zarządcę kamieniołomu i zrobili kilka innych rzeczy, za które Niemcy wymordowali kilkudziesięciu mieszkańców okolicznych wiosek. Niektórych rozstrzelali, innych spalili żywcem. Bandyci regularnie napadali też na chłopów i kradli im jedzenie. Ten sarkazm jest całkiem uzasadniony. Niewiele czasu miałam na rozmowy z moimi praprzodkami, ale to zdążyli mi przekazać: partyzantów trzeba się obawiać.

Kasina Wielka to wieś, z której pochodzi Justyna Kowalczyk. No i ja. Mieszkańców naliczyć można około 3 tysiące, numerów domów jest już blisko siedemset. Miejscowość rozciąga się w trzech kierunkach: Skrzydlnej i Wiśniowej, Mszany Dolnej i Rabki, Tymbarku i Limanowej. Jak to w Beskidzie Wyspowym bywa, z jednej wioski można wybrać się na wycieczki na kilka szczytów. W naszym przypadku chodzi o Ćwilin, Śnieżnicę, Czarny Dział, Wierzbanowską Górę i Lubogoszcz. Część Kasiny - ta moja część - leży przy drodze krajowej nr 28, prowadzącej do przejścia granicznego w Medyce. Można się z tego domyślić, że jak na małą miejscowość kopnął nas nie byle jaki zaszczyt świetnego połączenia komunikacyjnego z resztą świata.

W Kasinie Wielkiej nie ma wielkich zakładów przemysłowych, nigdy nie było PGR-u. To typowo galicyjska wieś: chaotycznie rozrośnięta, nie-bogata, z polami poprzecinanymi miedzami i konfliktami. Rozwój następuje dopiero teraz, na skutek zastrzyków gotówki od tych, którzy pracują za granicą.


Jest u nas ładnie, uroczo nawet, chociaż ciężko spotkać stare rudery, walące się co prawda, ale podobające się turystom. Śladem dawnych czasów jest jednak drewniany kościół z XVII wieku. Jest częścią małopolskiego Szlaku Architektury Drewnianej, który ciągnie się aż do Beskidu Niskiego.

Zwykłam mówić, że Łódź jest ładna dwa razy do roku: w środku lata i w środku zimy. Kasina jest ładna przez cały rok. Chociaż to w środku ciężkiej zimy przypomina starą wieś z obrazka - widać tylko światła w oknach i można pomyśleć, że ten skrzący się w czasie pełni śnieg zalega na strzechach drewnianych domów uszczelnionych gliną i słomą.

Zimą, kiedy ludzie częściej przesiadują "po domach", jak wysiądzie się na przystanku PKS i autobus odjedzie, to słychać ciszę. Z rzadka tylko odezwie się las, zaszczeka pies przy budzie, czy rozlegnie się bardziej niepokojący dźwięk watahy dopadającej sarnę czy zająca (jak wiele innych wsi mamy problem z psami wyrzucanymi przez mieszczuchów z aut; ludzie je przygarniają, ale z rzadka karmią, czy głaszczą, przez co dziczeją). W takich chwilach można pomyśleć, że zaraz drogę przebiegnie jeleń czy wilk, ale to mylące. Zwierzętom przecięto szlaki komunikacyjne, wokół każdej góry budując drogi. Przestały pojawiać się niedźwiedzie i wilki, a potem reszta większych leśnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że można u nas spotkać myśliwych i kłusowników, których darzę szczerym uczuciem nienawiści. Polują na sarny, lisy, dziki i zające. Zdarza się bowiem niestety, że zwierzęta przechodzą z góry na górę. Kiedyś nawet, jak byłam mała, helikopter latał nisko i szukał miśka z parku narodowego. Ponoć strażnicy znaleźli go szybciej niż źli ludzie.


Beskid Wyspowy jest mało atrakcyjny turystycznie nie tylko dlatego, że jedną niewysoką górę od drugiej oddzielają przełęcze i godziny marszu, ale też przez to, że ciężko w nim skryć się przed cywilizacją. Na południe i wschód od Kasiny jest z tym łatwiej - w stronę Gorców i Beskidu Niskiego. Żartuję trochę, że u nas nie można się zgubić. Zbyt często słychać hałas ludzi i aut.  Trzeba się niezwykle postarać, by nie dotrzeć do cywilizacji. Prędzej czy później wyjdzie się na jakiś dom a nawet drogę czy spotka się człowieka. Czyli nawet jak się zgubimy, szybko odnajdziemy się w sytuacji. Chyba, że jest noc. Lepiej zakarbować sobie w pamięci, że nocą nie należy się u nas włóczyć. Żart z gubienia kończą się, kiedy ktoś z zewnątrz chce odnaleźć konkretny dom lub człowieka. Spróbujcie kiedyś znaleźć Kapitana Kanapkę w Kasinie Wielkiej. Nie ma nazw ulic, komunikacji miejskiej, ulicznych latarń. Są tylko dość wąskie drogi, domy, którym numery przydziela się w kolejności rejestracji budynków w urzędzie i nazwy osiedli, np. Chęcie, Kubowicze, Kowale. A wieś rozciąga się przecież na kilka kilometrów! Bez podstawowych danych to jak szukanie igły w stogu siana.


Wieczorem ciężko kogoś spotkać, chyba że wraca z lokalnego baru (pozdrawiam serdecznie właścicieli "Baru pod Cyckiem", znajdującego się co prawda we wsi Gruszowiec, ale tylko kilka metrów od granicy z Kasiną). Przy okazji, instynkt dobrze wam podpowiada: do baru na posiadówę przy alkoholu lepiej iść z kimś kogo stali bywalcy znają.
Czas spędza się raczej w domu. Nie ma dostępu do wysokiej kultury, chyba że przez Internet albo na wycieczce w Krakowie. Co zatem jest, oprócz lokalnego baru? Ze trzy inne bary, dwa kościoły, w tym jeden zabytkowy, remiza strażacka (zabawy weselne muszą się przecież gdzieś odbywać), muszla koncertowa (Dni Kasiny, przeglądy orkiestr itp.), ośrodek zdrowia, szkoła podstawowa, gimnazjum, biblioteka, izba pamięci, wyciąg narciarski, część najwyżej położonej linii kolejowej w Polsce (budynek stacji grał Kraków Płaszów w "Liście Schindlera"), klub sportowy, kilka boisk (w tym Orlik), katolicki ośrodek wypoczynkowy, trochę sklepów i gospodarstw agroturystycznych.


Z ciekawostek: pola, domy i części lasów również mają swoje nazwy, tak jak osiedla. Zapotoce, Wspólne, Possana, Z teta izby, Z końca, Spode drogi, Płoscany...
Mówi się u nas po kasińsku. To nie jest gwara. Jak ktoś tęskni za językiem Tetmajera to niech się na Podhale wybierze. My jesteśmy zaliczani do Zagórzan, zdaje się. Język, którym posługujemy się na co dzień, to po prostu niedbała polszczyzna. Z rzadka tylko usłyszeć można coś charakterystycznego, góralskiego. Za to, jako że ludzie już od dawna musieli jeździć za pracą, mamy mieszkańców, którzy dogadają się z góralem podhalańskim, Ślązakiem, czy Kaszubem.
Aha! W Kasinie mówi się "na pole", a nie "na dwór". Nie po to była rabacja, żebyśmy znowu musieli na dwór do jaśnie pana po łaskę chodzić.


Z najważniejszych rzeczy chyba tyle. To, o co mi chodzi, to oczywiście Wasze pieniądze i zainteresowanie. Przyjedźcie kiedyś do Kasiny. Namówcie na wycieczkę swoich znajomych. Dzięki temu rozwinie się baza turystyczna, zakładane będą lokalne biznesy, będzie jeszcze ładniej, bo warto będzie o otoczenie dbać, ludzie przestaną kłócić się o miedze, więcej rodzin będzie wysyłało dzieci do porządnych szkół i na studia... Cały łańcuch pozytywnych zdarzeń!