Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozwój. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozwój. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 października 2012

Po co?

W "Bones" Booth zawsze musi znać odpowiedź na pytanie: "Dlaczego?". Brennan co jakiś czas wspomina, że jej wystarczy wiedza o tym kto, gdzie, kiedy i jak zamordował, czy miał po temu sposobność, a on musi dokopać się do motywu.

Po co czytamy/oglądamy/słuchamy dowiadując się kolejnych rzeczy? Przecież tematy raczej się powtarzają. W kulturze, na przykład, trąbi się o tym, że wszystko już było i teraz tylko się przerabia. Zachodzi postęp, jest mnóstwo nowości, ale zwykle nie zagłębiamy się w artykuły naukowe z biotechnologii, czy matematyki, tylko w teksty z dziennika, zbiór felietonów, powieść.

Czytając o wycinku polskiej polityki zagranicznej z ostatniego półrocza trudno spodziewać się zaskoczeń. Podobnie jak w przypadku kilku stron na temat postaci historycznej, z której biografią mieliśmy już do czynienia. Opis stanu naszego społeczeństwa też nie będzie królikiem z kapelusza.

Jako ludzie nauczeni czytać, pisać, liczyć, żyjący w kraju rozwiniętym, dorośli, mający dostęp do  tekstów itd., moglibyśmy się od tego odciąć? Czy też przyjemność, czerpana z tego, że ktoś tzw. lekkim piórem opisał coś, o czym i tak już - mniej więcej - wiedzieliśmy albo moglibyśmy się bez tej wiedzy obejść w codziennym życiu, jest zbyt wielka?

Ujęcie tematu różni się w zależności od tego, kto się tym zajmuje. Czyli jedną rzecz można przedstawić na wiele sposobów, a odbiorca decyduje, co jest dla niego atrakcyjne. (Leci z nami ktoś kompetentny, kto ładniej wyjaśni to, co nieudolnie próbuję tutaj opisać?)

Zostawiając głębokie rozmyślania nad sensem wszechrzeczy: jak patrzycie na zegarek - w szczególności elektroniczny - i widzicie "19:33", to myślicie: "Dojście Hitlera do władzy"? Jest to jedyna metoda nauki inna niż kilkukrotne powtarzanie dat, nazwisk, definicji, która na mnie działała. Co więcej, nie narzuciłam jej sobie, sama przyszła. Niestety, dotyczy tylko okresu od roku pierwszego do obecnego i to z ogromnymi lukami. Jako mnemotechnika jest niegodna polecenia. Pomoże jednak zobrazować coś innego. Weźmy na przykład "19:29" i wspomnianą już "19:33" - podręcznikowy czas trwania Wielkiego Kryzysu. To tylko cztery minuty. Jajko zdąży się ugotować, ale wypracowania z polskiego raczej w tych widełkach nie da się napisać.

Kalendaria mają suchy wygląd cyfr czasomierza: daty w osobnych linijkach a obok krótkie rozwinięcia na temat tego, kogo i czego dotyczą (a jakby wyskakiwały z zegarów i zegarków?). W ciągu 20, czy 30 lat życia zapoznaliśmy się jednak z wystarczającą ilością materiałów, by samemu wypełniać luki. By tworzyć historyjki. Jeśli chodzi o Wielki Kryzys, wiemy co było wcześniej i "co było później". Wiemy też, że te cztery lata były dla wielu ludzi okropnym, strasznym, przerażającym okresem. Mimo tego, przy nadarzającej się okazji sięgamy po kolejny tekst omawiający Wielki Kryzys w ogóle, bądź w szczególe.

Po co to robimy? Jako odpowiedź wystarczy: "Z ciekawości"? A gdzie fajerwerki, ja pytam!

czwartek, 16 lutego 2012

"After the Factory"

Kluczem jest RoboCop. Pozostaje ze mną od pierwszego spotkania, czyli od początku lat 90. XX wieku. Razem z wypożyczalnią kaset wideo i jej specyficznym zapachem, mieszkaniem wujostwa i filmowymi seansami z kuzynostwem ("Wojownicze żółwie ninja", "RoboCop", "Terminator", Alien, Indiana Jones i wiele innych klasyków kina nowej przygody oraz s-f).

RoboCop jest swój, nawet wtedy, gdy zdejmuje hełm. Największe wrażenie robi jednak zakuty w metal i plastik od stóp do głowy.

RoboCop walczy z korporacją OCP, która w miejscu pogrążonego w chaosie i bezprawiu Detroit niedalekiej przyszłości chce zbudować miasto marzeń milionerów. Nasz bohater wygrywa. Pomaga mu w tym banda dosyć nieprzystających do siebie sojuszników, wśród których odnajdziemy byłą partnerkę Murphy'ego z policji, graną przez cudowną Nancy Allen.

Detroit RoboCopa podnosi się z upadku.

Czy w rzeczywistości też tak będzie? Twórcy filmu dokumentalnego "After the Factory" nie pokazują walki dobra ze złem. Opowiadają czym były Detroit i Łódź w swojej historii i czym mogą się stać całkiem niedługo, jeśli tylko wykorzystają swoje atuty. Najbardziej w tym filmie spodobało mi się zdanie, że nie ma co porównywać Detroit do Nowego Jorku, Los Angeles, Chicago. Trzeba znaleźć własny pomysł na swoje miasto. To nieco bardziej pozytywna wersja tego, co powiedział jeden z gości audycji regionalnej "Łódzkim szlakiem" (Żak, wtorki, 17:00-18:00) - Łódź nigdy Warszawy, Krakowa, czy Wrocławia nie prześcignie i nie ma sensu stawianie jej w szeregu z tymi miastami.

Co zobaczyłam w Łodzi i dlaczego postanowiłam zakotwiczyć w niej na dłużej? Po raz pierwszy przyjechałam do polskiego Manchesteru na Camerimage 2004. Razem z kilkunastoma osobami z krakowskiego filmoznawstwa wysiadłam na Łodzi Fabrycznej i to wystarczyło. Otóż na tym dworcu kończyły się tory. Czyli nie było niebezpieczeństwa, że przegapi się stację. Co za ulga. Potem było Camerimage 2005, jakieś spotkania naukowe, odwiedziny w Studenckim Radiu ŻAK Politechniki Łódzkiej i YAPA. Po drodze poznałam studentów UŁ, którzy przyjechali do Krakowa w ramach programu MOST. W ten sposób, po zakończeniu politologii, w 2006 roku przeniosłam się do miasta z Łodzią w herbie - na ostatni rok filmoznawstwa z możliwością zabawienia na dłużej. Teraz odpowiedź na pytanie, co zobaczyłam. Mniej więcej to, o czym mowa w "After the Factory" - szansę. W porównaniu z Krakowem wydało mi się, iż jest tutaj sporo ludzi z chęcią i energią do zmiany. Teraz mój związek z Łodzią to typowe love-hate-relatioship (spodobało mi się to określenie, zasłyszane na żakowskim korytarzu kilka miesięcy temu). Czasem znowu patrzę na Łódź tak jak w 2004 roku, kiedy pierwszy raz odwiedziłam to miasto i w 2006, kiedy się tu osiedliłam. Widzę mnóstwo przestrzeni do zagospodarowania i wielu ludzi realizujących dobre pomysły. Zdarzają się też jednak momenty, w których przytłacza mnie szarość i beznadzieja dziurawej Łodzi, która co prawda nie tonie, ale też i nie pomyka po tafli wody, bo przecież swe rzeki zamknęła w kanałach.

Najsłynniejszy łódzki mural (ul. Piotrkowska 152)

Ciągle brakuje czasu, pieniędzy. Pomysłów jest pod dostatkiem. Zwykle tak bywa: łatwiej coś obiecać, wypowiedzieć życzenie, zrobić nadzieję, niż zrealizować zamiar. Ponoć sukces osiągają wcale nie ci najzdolniejsi, a długodystansowcy. Trzeba znaleźć maratończyków wśród łódzkich urzędników i samorządowców. To jedna z dróg i to nie najszybsza. Na innej młodzi łodzianie nie uciekają ze swojego miasta, tylko w nim zostają i dzięki swojemu wykształceniu, cierpliwości i pracowitości, pomagają mu wyjść na prostą. Tylko jak do tego ludzi przekonać? Przecież niemało moich znajomych pracuje za płacę nieodbiegającą za bardzo od tej minimalnej i ledwo się tu utrzymuje, chociaż Łódź jest stosunkowo tania.

Anne Lewis i RoboCop

Przekaz filmu "After the Factory" jest pozytywny. Mam nadzieję, że Łodzi i Detroit, którym poświęcony jest dokument, uda się ułożyć sobie przyszłość i RoboCop nie będzie musiał wkraczać do akcji.

niedziela, 21 sierpnia 2011

A gdyby jutra nie było?

Pamiętacie takie zdanie o tym, że trzeba dzisiaj żyć tak, jakby jutra miało nie być? Ktoś z Was tak żyje? Ja nie. Bo jutro zawsze jest. To takie podchwytliwe. Możnaby rzucić wszystko, skończyłyby się sukcesy, porażki, myśli, uczucia, plany, problemy (rzeczywiste i te wydumane). Ponoć, gdybyśmy wszyscy zaczęli żyć pełnią życia, to niczym byśmy się nie przejmowali, powstałby chaos, wzrosłaby przestępczość, zniknęłyby ograniczenia moralne, społeczne. Może zajmę się tym w jednym z kolejnych wpisów. Zasadniczo jednak, dopóki nasze Słońce nie zacznie ostatniego stadium swego istnienia, jutro będzie. Trzeba jeno go dożyć. Swoją drogą, jak nie będzie ludzi, to kto będzie nazywał coś "jutrem"?

Wracałam dzisiaj do domu i zastanawiałam się, czy wiem coś więcej o samobójcach. Pamiętam, że w liceum, kiedy daleki znajomy powiesił się, uznałam to za tchórzostwo. Przecież trudniej żyć, a dużo łatwiej pożegnać się ze światem. Potem coś w moim rozumowaniu się zmieniło. Tylko co? Na ten przykład: co za drań może to robić swojej rodzinie?! Przecież zwłoki trzeba zidentyfikować! I żeby to jeszcze rodzina. Ktoś zupełnie obcy, kto natknie się na ciało, może mieć przez to traumę do końca życia. Samobójca jako winny zbrodni? Po co wyrządza krzywdę sobie i innym? O co tu chodzi?


Dorastanie do zrozumienia

Był taki serial nadawany w polskiej telewizji publicznej w latach 90. XX w. Opowiadał o Doogie'm Hauserze, lekarzu medycyny, który w wieku 16 lat miał prawo leczyć i wypisywać recepty, ale nie mógł napić się piwa. Przypominało to paradoks z czasów wojny w Wietnamie, kiedy do poboru stawali amerykańscy 18-latkowie, którzy nie mogli jeszcze legalnie kupić alkoholu czy zagłosować, ale za to mogli zabijać i zginąć walcząc za demokrację gdzieś w azjatyckiej dżungli. Szesnasto-, czy osiemnastolatek, nawet jeśli jest geniuszem, ma ograniczone prawa. Ograniczenia zależą od tego jakie dany nastolatek ma obywatelstwo i gdzie mieszka. Chociaż nadal na świecie popularny jest proceder wykorzystywania do pracy dzieci, a w niektórych kulturach pary mogą łączyć się po przekroczeniu nieznacznego nastoletniego wieku, to jednocześnie w krajach rozwiniętych coraz wyżej podnosimy poprzeczkę uznania młodego człowieka za zdolnego do zrozumienia pewnych rzeczy czy podjęcia decyzji. Nieprzypadkowo, kiedy ludzie zaczęli prowadzić bardziej zorganizowany tryb życia wspólnotowego, małymi społecznościami rządziły rady starszych. Przetrwało to do dzisiaj w formie izb wyższych dwuizbowych parlamentów, np. w Polsce. Posłem może zostać u nas wybrany 21-latek, jednak do starania się o miejsce w Senacie wymaganych jest lat 30. (Prezydent musi mieć co najmniej 35 lat na karku.)

W zasadzie trwa odwieczna walka między starszymi, którzy – uogólniając – są bardziej zachowawczy, czyli mniej skłonni do zmian i zrozumienia kolejnych rewolucji, a młodymi, pragnącymi szybkiego postępu i za nic mającymi autorytety. Aż w końcu młodzi sami przekraczają trzydziestkę, czterdziestkę czy pięćdziesiątkę i stają się zachowawczy. Tak to się mniej więcej toczy i będzie toczyło nadal.

Dyktatorzy co jakiś czas zamykają szkoły wyższe w swoich krajach, bojąc się zamieszek i rewolty. Z polskiej historii najlepiej zapewne znane są sceny z "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy, w których to oglądamy konflikt pomiędzy ojcem i synem, a szerzej – pomiędzy polskimi robotnikami i studentami. Młodzi idealiści uczelniani wyszli na ulice w ’68 i wtedy ci drudzy, czyli robotnicy, nie pomogli im, a nawet niejeden przyłożył studentom pałką. W zamian studenci zachowali się bardzo powściągliwie w czasie grudnia ’70. Oczywiście twórcy filmowi aż za bardzo uprościli tamte wydarzenia, ale takie są prawa filmu, który nie może być zbyt długi. Teraz z kolei ja przedstawiam to w uproszczonej wersji, ponieważ taki zarys konfliktu robotnicy-studenci z przełomu lat 60. i 70. wystarczy. Chodzi mi o wyraźne różnice między młodszymi i starszymi.

Jak pewnie zauważyliście, od kilku lat, kiedy w Chinach zmienia się przywództwo na szczycie partyjnej drabiny, mówi się o młodych technokratach. Tyle, że taki Hu Dzintao miał w dniu mianowania na prezydenta ChRL 60 lat. Mniej więcej w tym samym wieku był Wen Jiabao. Dopiero od 5 szczebla poniżej na tej drabinie zaszczytów Komunistycznej Partii Chin zaczynają się 40-latkowie. Przecież tak naprawdę nikt nie wyobraża sobie, że na czele państwa, czy to demokratycznego, czy autorytarnego stanie 20-latek. Byłoby to po prostu śmieszne. Dlaczego? Przecież może się zdarzyć taki swoisty geniusz polityczny, Mozart wśród polityków, który karierę zacznie w wieku 10 lat, pisząc eseje dla internetowych gazet i portali. Nie można tego wykluczyć. Tę wizję przyhamowuje coś innego niż brak inteligencji i talentu u dwudziestolatka. Cóż to takiego? Brak doświadczenia życiowego, a więc i mądrości.

Na początku XXI wieku największe zasługi dla pokoju na Bliskim Wschodzie położył Ariel Szaron, emerytowany generał oskarżany o przymykanie oczu, a nawet wydanie rozkazu dokonania masakry w palestyńskich obozach w Sabrze i Szatili w czasie wojny izraelsko-libańskiej w latach 1980. Kiedy jako premier zdecydował o likwidacji osiedli izraelskich w Strefie Gazy miał blisko osiemdziesiąt lat i kilka niefortunnych decyzji politycznych na koncie. Do wysiedlania stawiających opór izraelskich osadników wysłał wojsko i policję. Jego decyzji złagodzenia polityki wobec Palestyńczyków i wprowadzania w życia szczątków planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu nie należy zawdzięczać tylko i wyłącznie naciskom Białego Domu. Szaron musiał przejść bardzo długą drogę, by zrozumieć, że najlepszą z możliwych opcji współistnienia Izraela i Palestyńczyków nie jest walka, tylko porozumienie. (Swoich zamierzeń niestety nie dokończył. Po udarze mózgu, od kilku lat pozostaje w śpiączce.)

Kiedyś, czytając o rewolcie 1968 roku, wydawało mi się, że na Zachodzie był to zryw młodzieży, która wszystko miała zapewnione przez rodziców, a więc po prostu w głowach im się poprzewracało i z nudów chcieli niszczyć fabryki i wprowadzać wszędzie komunizm. Dopiero z upływem czasu zaczynam rozumieć, że to nie takie proste. W ogóle, rok 1968 w światowej historii pozostaje dla mnie niesłabnącym fenomenem, bo przecież przez całą Ziemię coś się wtedy przetoczyło. Skupmy się jednak na rewolcie w krajach zachodniej Europy i w Stanach Zjednoczonych. Otóż łatwo przypomnieć sobie teraz słowa o tym, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie tyranem, ale kto na starość pozostanie socjalistą ten będzie głupcem. To nam nieco ułatwia sprawę. Za młodu, między - powiedzmy - osiemnastym a dwudziestym-szóstym rokiem życia, czyli w latach studenckich, ma się w sobie ponoć najwięcej idealizmu. Można przechować go aż do późnej starości, jednak większość absolwentów po odebraniu dyplomu chce po prostu ułożyć sobie życie, zarobić na kredyt na mieszkanie i samochód, założyć rodzinę i spokojnie żyć. Dzięki temu zresztą kraj się bogaci. Tak właśnie hippisi zamienili się w japiszonów, czyli ludzi w garniturach, z domkami na przedmieściach. Dopadła ich rzeczywistość - za coś trzeba było żyć. Większość filmów pokazujących tamte czasy niesie w sobie tę nutę smutku i rozgoryczenia wywołaną odejściem młodych postrzeleńców od wyznawanych ideałów. Ale przecież warto też przyjrzeć się początkom tego całego zamieszania. Otóż w 1945 roku skończyła się II wojna światowa. Przez wiele lat trwała odbudowa dobytku materialnego, a także produkcja nowych obywateli. Wojna odebrała przecież życie wielu milionom, dalsze miliony skazując na kalectwo. Koniec lat 50. to było już świętowanie sukcesów gospodarczych. Nawet jeśli chudobiednie i z okresowymi kryzysami, to jednak udawało się pokonywać przeszkody i bogacić siebie i kraj. Stąd spokój z jakim społeczeństwa Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych wkroczyły w lata 60. Tyle że wtedy po dwadzieścia albo 20-kilka lat zaczęli mieć ci, którzy urodzili się pod koniec wojny i tuż po jej zakończeniu. Nie nosili żadnej związanej z nią traumy. Nie rozumieli, że o ten dobrobyt materialny, który ich otacza stoczono ciężką walkę. Z zazdrością patrzyli za to na Kubę, Związek Radziecki, Chiny. Nie mieli pojęcia jak straszny jest totalitaryzm i jak wielką cenę płaci się zwykle za ustrojowe i gospodarcze eksperymenty. Za to chcieli, żeby ludzie byli wolni i równi, żeby nie było podziałów na bogatych i biednych, mądrych i głupich, żeby wszyscy byli dobrzy i żeby starzy politycy, nie mający pojęcia o życiu, nie blokowali nieuchronnego postępu. Młodzi pragnęli żyć pełnią życia, nie przejmując się tym co będzie jutro czy za 10 lat. Wystarczała im dobra książka, gitara, trampki, ognisko, śladowe ilości jedzenia, duże używek i nie znająca ponoć żadnych ograniczeń miłość. No i wielogodzinne rozmowy o życiu, filozofii i religii. Krótko mówiąc - chcieli niemożliwego. Buntując się przeciw okowom społeczeństwa, jak nazywali różne ograniczenia, tak naprawdę korzystali z tego, co im to społeczeństwo zapewniło: z pokoju, dostatku (wielu z nich pochodziło z klasy średniej), edukacji, dostępu do dzieł kultury i mądrych profesorów. Czy można ich za ten niesamowity bunt i jego błędy winić? Przecież oni nieśli tylko idee, które zaledwie na chwilę zniknęły z mapy dziejów, kiedy to zniszczono międzywojenne pokolenie, które u nas nazywamy Pokoleniem Kolumbów. Jednak po jakimś czasie młodzi idealiści z lat sześćdziesiątych zamienili się w statecznych, mieszczańskich obywateli. Zaczęli mierzyć się z realnymi problemami i powstała z tego całkiem nowa jakość, z której w dalszym ciągu korzystamy – dopóki do głosu nie dojdzie zupełnie nowe i jeszcze dziwniejsze pokolenie, związane z trwającą rewolucją informatyczną.

Na lekcji języka polskiego pani profesor miała straszny problem z moją klasą, która nie mogła pojąć o co chodzi w "Dżumie" Alberta Camus. Zarejestrowaliśmy to, że jest to powieść-parabola i posłusznie słuchaliśmy i zapisywaliśmy co nam kazano, jednak było w tym coś nie do przeskoczenia. Wojna, owszem – rozumiemy. To, że na świecie wydarzyło się coś strasznego, co pogrzebało wiarę w wiele rzeczy – no pewnie, przecież byliśmy po lekturze książek dotyczących II wojny i Holocaustu. Pewien pierwiastek był jednak, dla klasy złożonej z katolików, nie do pojęcia. Tym drobnym elementem zakłócającym obraz "Dżumy" przekazywany nam przez panią profesor był egzystencjalizm. I tego też kiedyś nie rozumiałam. Dlaczego niby wspaniała ma być postawa lekarza, który walczy o każde istnienie chociaż wie, że tak naprawdę nie ma to sensu, bo życie nie należy zwykle do przyjemności, a po śmierci nic nas nie czeka. Jak wielu lat trzeba by zrozumieć, że to właśnie jest bohaterskie samo w sobie. Bo pomimo tego, że nie ma piekła ani nieba, i że prawdopodobnie całe istnienie jest w gruncie rzeczy bezsensowne, doktor Bernard Rieux dał z siebie ludziom to co miał najcenniejszego – swoje zdolności i energię do pracy. Starał się po prostu jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i być uczciwym wobec samego siebie. I chociaż na kartach powieści Camus zginęło wiele ideałów niesionych przez bohaterów, to jednak wyziera z tej książki jakiś dziwny optymizm. Chyba taki, do którego trzeba dorosnąć.

Świat, chociaż w młodości chciałoby się go takim widzieć, nie jest dwukolorowy. Można to co prawda powtarzać w nieskończoność. Mogą o tym w dalszym ciągu powstawać tysiące piosenek czy zapisanych stron, kilometry taśmy filmowej i zamalowanych płócien, jednak tak to już jest z rozwojem człowieka, że sam musi do tego dojść. To jeden z licznych fenomenów naszych dziejów. Nie trzeba już pojedynczo dochodzić do tego, jak to się stało, że na świecie istnieje różnorodność gatunkowa, bo na to pytanie odpowiedzi udzielił Darwin, więc wystarczy, że przeczytamy "O powstawaniu gatunków" i zapoznamy się z kolejnymi odkryciami dotyczącymi ewolucji. Nie musimy zastanawiać się - każdy indywidualnie - jak skonstruować maszynę zdolną do unoszenia się w powietrzu. Wystarczą twórcze pokolenia, które rozwiązały ten problem wcześniej, by opracować model kolejnego myśliwca. Człowiekowi, który tylko korzysta z różnych zdobyczy rozwijającej się cywilizacji nie potrzebna jest żadna wiedza o tym, jak to się stało, że może podróżować czymś tak niezwykłym jak pociąg PKP. A jednak każdy z nas, nawet jeśli poświęci się w młodości czytaniu Platona, Kanta, Marksa i wielu innych wielkich myślicieli, i tak samodzielnie musi dojść do pewnych wniosków dotyczących religii, filozofii, społeczeństwa, czy swojego istnienia. Innej drogi nie ma. Całe życie można o tym czytać, ale będzie to stanowiło tylko niezbędną pomoc, nic więcej. Bo tym czego nie można przeskoczyć, a co jest najcenniejsze jest własne doświadczenie, osobiste zmaganie się z codziennością, podejmowanie decyzji, dokonywanie wyborów, przeżywanie radości, cierpienie, odnoszenie sukcesów, przyjmowanie porażek, analizowanie zaistniałych sytuacji, poznawanie własnych ograniczeń, zalet, wad. I spotykanie innych ludzi - uczenie się od nich, tolerowanie, obdarzanie uczuciami, wyłuskiwanie autorytetów. Trzeba po prostu podrosnąć, żeby pewne rzeczy zrozumieć. Rzeczy takie, jak na przykład zachodnia rewolta młodzieżowa z 1968 roku. Albo samobójstwo młodego człowieka.

sobota, 25 czerwca 2011

Nauka

Owszem, denerwujące bywa dojście do tego, że wiele rzeczy, nad którymi się zastanawiamy zostało już wypowiedziane, nie przesadzajmy jednak - najważniejsze jest to, że możemy znaleźć nie tylko właściwe, ale i ładne sformułowanie.

John Postgate, Granice życia, Warszawa 1997, s. 10-11:

Równania (matematyczne czy chemiczne) i formuły (ilustrowane diagramem czy ryciną) stanowią coś więcej niż tylko naukowy zapis: mogą być piękne, jeśli zrozumiemy, co kryją. Niemniej jednak potrafią odstręczać tych, którzy nie mają akurat nastroju do takich zabaw. Jak zatem bez wzorów i wykresów wyjaśnić wspaniałą istotę biologii, jeśli tak ogromna jej część opiera się na chemii – zwłaszcza, gdy mowa o takich biologicznych bytach, jak mikroby? Czy mamy zatem po prostu wzruszyć ramionami? A może uronić łezkę nad ogromnym padołem Innej Kultury, złożonym z tych, którzy nigdy nie poznali podstaw chemii, fizyki i biologii lub już dawno wszystko zapomnieli? Jasne, że nie! Nic z tych rzeczy! Przede wszystkim dlatego, że ci właśnie ludzie zmuszeni są podejmować codziennie decyzje w kwestiach, przy których istotne jest naukowe zrozumienie – od zalet energetyki nuklearnej poczynając, a kończąc na wyborze odżywki dla dziecka.

Powiedziałem >naukowe zrozumienie<, a nie >wiedza naukowa<. To ważne rozróżnienie. Nauka rozwinęła się tak bardzo, iż żaden mózg nie jest zdolny objąć nawet skromnego ułamka tej ogromnej wiedzy, jaką przechowuje się w drukach czy na twardych dyskach. Oczywiście dobry naukowiec musi mieć dobrą pamięć, ale era omnibusów już minęła. Większość naukowców specjalizuje się w wąskich zakresach swej głównej specjalności i ma niewielkie pojęcie o innych, a już pozostałe dyscypliny odsuwa bez reszty na bok. Jednakże naukowe rozumienie to zupełnie inna kwestia. Czytając lub słuchając o nauce, pozwalamy sobie natychmiast zapominać większość przekazywanych nam szczegółów. Stanowi to pewien rodzaj samoobrony. Ale za to kształtujemy w sobie nowe poglądy, rozpoznajemy nowe relacje pomiędzy faktami oraz uczymy się nowych wzorów myślenia i logiki. Od tej chwili nasza percepcja świata pozostaje na zawsze zmieniona, a świadomość miejsca, w którym żyjemy, ulega pogłębieniu. Myślenie naukowe zmienia życie. Jest – lub może być – równie wartościowe, twórcze i przynieść tyleż wrażeń kulturalnych, co pochłanianie wspaniałości sztuki czy literatury. Nadejdą czasy, gdy pewne elementy nauki, jej logika, staną się częścią kultury ludzkiej na równi z umiejętnością czytania, pisania czy arytmetyką. Jednak dzień ów ciągle się spóźnia o kolejne jedno czy dwa pokolenia, a nauka w tym czasie gna przed siebie, mnożąc nowe technologie i problemy natury etycznej.

John Postgate, "Granice życia", s. 172:

Czytaj, bądź uważny, ucz się, rozważaj w duchu i wątp w to, co ci mówią.