Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radość. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 marca 2013

"Dear Jessie"

Co prawda różowe słonie kojarzą mi się głównie z jednym z uczniów mojego liceum, który zażył coś przed lekcją i z ostatniej ławki oglądał - w zależności od relacji - słoniki bądź też helikopterki latające nad panią profesor polskiego, jednak nadal uważam, że do przywołania fantastycznego towarzystwa wystarczą filmy, książki, komiksy, piosenki, czyjaś historyjka oraz dobry sen. Wtedy i bohaterowie "Dziadka do orzechów" się zjawią i towarzysze Piotrusia Pana, i taniec z Księżycem, i słoniki, i nawet wrota do świata pełnego dobra. Trochę jak w sklepie z zabawkami napotkanym na jednym z lotnisk, po którym to przechadzały się i latały różne konstrukcje, czasem - niesubordynowanie - wpadając pomiędzy śpieszących się pasażerów. O! Jak w cudownym emporium pana Magorium.

Nastał kolejny piękny dzień. Zapraszam do spędzenia go tak, by w nagrodę przyśniły nam się cuda z "Dear Jessie".


It's magic!

czwartek, 14 lutego 2013

Maskotki

Ponoć kiedy na przełomie lat 70. i 80. w liceum, do którego później trafiłam, po raz kolejny wprowadzano coś na kształt wychowania seksualnego (za moich czasów nazywało się to "pdż" - przygotowanie do życia w rodzinie; katolickie przygotowanie do życia w katolickiej rodzinie), zajęcia miał prowadzić profesor Zboś. Pan profesor był bardzo poważnym, mądrym człowiekiem. Jego wychowankowie przyszli jednak na wyjątkową lekcję pełni nadziei na "smaczki". Oto, co usłyszeli: "Są różne rodzaje miłości. Na przykład miłość do ojczyzny...". Do końca semestru nie wyszli poza miłość rodzicielską.

Są różne maskotki. Na przykład takie będące wariacją na temat pierwszych misiów z przełomu XIX i XX wieku. [Kiedyś myślałam, że skoro prezydent Theodore Roosevelt był odpowiedzialny za popularyzację przytulanek to wszystkie są podobne do niego, ale to nieprawda.] Są miśki mniejsze i większe. Bardziej udane i mniej udane. Jeden z lepszych egzemplarzy występuje w filmie "Ted", gdzie ożywa, z dziecka przekształca się w dorosłego, idzie do pracy, bierze narkotyki i uprawia seks. Do końca nie pozbywa się jednak ze swojego wnętrza mechanizmu, który po naciśnięciu sprawia, iż Ted słodkim głosikiem mówi: "I love you". No, cóż - przed pewnymi rzeczami uciec się nie da.

Symbolem Mapnika, czyli małą ikonką wyświetlającą się przy adresie bloga jest łeb maskotki napotkanej kiedyś na Górnym Śląsku. Pełnowymiarowe maskotki są większymi wersjami swych kanapowych przodków. Nie są ani sierściuchami ani pluszakami w pełnym wydaniu, ale mają niepowtarzalny plus w postaci bycia tak dużymi jak człowiek. Są zajeżyste! Moja wymarzona praca to bycie maskotką jednej z drużyn NBA.

Maskotki dość często są częścią sportowych wydarzeń, ale nie ma niebezpieczeństwa, że wezmą doping. Zdarza im się zapewne być pod wpływem substancji, ale żaden szanujący się klub nie będzie tolerował ponadstandardowych wygłupów swojego symbolu. Za dużo dzieci na sali.

Nie tylko ligi amerykańskie mają swoich ulubieńców. W Polsce na stadionach spotkać można koziołki (Lech Poznań), smoka (Wisła Kraków), orła (Śląsk Wrocław), mamuta (GKS Bełchatów), pszczołę albo osę (Jagiellonia Białystok), czy jaguarzycę (Polonia Warszawa). Po parkietach biegają zaś, między innymi, Treflik (Trefl Gdańsk), pszczoła (Skra Bełchatów) oraz bóbr (Bobry Bytom). Ich zadaniem jest zabawianie publiczności w przerwach, bawienie się z dziećmi, zachęcanie fanów do bardziej żywiołowego dopingowania drużyny. I robienie sobie zdjęć z każdym, kto o to poprosi. Zaiste, zacne to zajęcia.

Maskotka często nieźle tańczy, co może wykorzystać w walce:




Właściwie grunt to taniec i slapstick:


Czasem amerykańskie maskotki wybierają swoje alternatywne wcielenia, by było im wygodniej. Udowodniono nawet, że ich drugie "ja" zjadają to, co akurat znajdą na parkiecie:




Pluszaki potrafią też grać:


Polskie maskotki muszą się jeszcze sporo nauczyć, ale są na dobrej drodze:


Z niemalże oczywistych względów klubowych ulubieńców trzeba leczyć:


Z dotychczas podglądanych przeze mnie na żywo i na martwo maskotek najbardziej pociąga mnie Benny. Nie tylko z powodu sentymentu jaki żywię do jego drużyny. Benny jest dobrze zbudowanym byczkiem, któremu w harcach po parkiecie i trybunach nie przeszkadza ani brzuszek, ani ogon (wyobraźcie sobie, jak niewygodnie byłoby Smokowi z Wisły, gdyby chciał powtórzyć kroki Benny'ego). Na dodatek czerwony diabełek pokazuje łagodną twarz chicagowskich rzeźni. Tam, gdzie istnieje zagłębie przemysłu mięsnego w USA występuje byk, który nigdy nie skończy w ubojni. Benny ma własną stronę internetową i kanał w serwisie Youtube. Można do niego napisać, tyle tylko, że odpowiedź niekoniecznie będzie wybredna. Ale pomimo jego niewyszukanego poczucia humoru bardzo go lubię. Jeśli tylko trafię kiedyś do wietrznego Chicago odwiedzę skubańca w jego skromnym mieszkaniu.

 

środa, 26 grudnia 2012

Turoń z trąbką

Sympatyczny zwyczaj - kolędowanie. Nie chodzi przy tym o rodzinne śpiewanie przy kominku, tylko o grupy przebierańców występujące pod oknami wiejskich domów. W ten sposób młodzi ludzie domagają się od gospodarzy dofinansowania (dokładne cele powinny pozostać tajemnicą). U nas zwykle chodzą chłopcy w wieku od kilku do kilkunastu lat. Grupy są raczej liczne. W tym roku przewinęło się ich już kilka, z czego jedna była naprawdę solidnie przygotowana. Panowie mieli w zestawie turonia, gwiazdę, chłopa i babę, trzech króli (w zeszłym roku narodził się, bądź też powrócił, zwyczaj, by 6 stycznia trzej królowie chodzili kolędować po raz wtóry, wszak to kolejna okazja do drobnego zarobku) i nie-wiadomo-co. Na dodatek niebrzydko śpiewali, znali więcej niż pierwszą zwrotkę i refren jednej kolędy, no i ładnie grali na akordeonie, przeszkadzajkach i trąbce. Ta ostatnia była dosyć egzotyczna - nie kojarzę jej z lat poprzednich. A przecież to dzięki niej kolędników usłyszałam już z daleka, co wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Oznacza to, że w ciągu kilku zaledwie lat zmieniłam swe nastawienie do kolędniczego zwyczaju - od nielubienia, poprzez chłodną rezerwę i pobłażliwość do życzliwości. To ci dopiero!

Z dzieciństwa pamiętam jakąś grupę szopkarzy, przypuszczalnie miejscowych. Przedstawienie dali w domu, tak jak nakazuje tradycja. Zapamiętałam ich nie dlatego, że był to wspaniały występ. Może był a może nie. Pamiętam ich, bo jedna z figurek została przez kogoś położona na blasze trociaka i lekko się rozpłynęła. Może to był mój durny psikus a może próba ogrzania zmarzniętego mieszkańca szopki? Łaskawy upływ czasu zatarł ten szczegół.

Czy się wierzy, czy się nie wierzy, grudniowe święta, jeśli im na to pozwolimy, potrafią dostarczyć niemało radości. I to jest dobre.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gizmo

Zapomniałam poprzednio zaktualizować stan orzechowej rozgrywki. Otóż wiewiórki przychodzące "na kradziołę" z lasu na moje osiedle podprowadziły z piwnicy sąsiadów cały zapas orzechów na zimę. Systematycznie, cierpliwie, skutecznie. Kwinto byłby z nich dumny, ale one by się tym pewnie nie przejęły, bo nie znają pojęcia kradzieży ani sprawiedliwości. Mają za to niemal stuprocentowe szanse na przeżycie wyniszczającej pory roku.
Przy okazji - czy leci z nami biolog mogący sprawdzić, jak się ma zabawna strona o wiewiórkach do faktów?


Gizmo chyba nie mówił ludzkim głosem. Nawet od święta. Swoją drogą to też jesteście przekonani, że gdyby po zjedzeniu kolorowych opłatków zwierzęta z obór, chlewni, kurników, czy też - ogólniej - zagród przemówiły, byłyby to długie wiązanki przekleństw? Gizmo mówi, ale w języku mogwajów. Tak przynajmniej wynika z filmu o gremlinach, jaki obejrzałam ze dwadzieścia lat temu. Obecnie w moim języku funkcjonuje wyrażenie "iść na Playstation", co oznacza odwiedziny u kogoś, kto ma PS3 i pozwala mi mordować Niemców w "Call of Duty" i bandytów oraz potwory w "Borderlands". W tamtym czasie "chodziłam na wideo". Do jednych sąsiadów szłam oglądać kreskówki ze stajni Hanna-Barbera i Warner Bros., a do innych na projekcje filmowe. Jak odwiedzałam kuzynów w mieście na Śląsku to załapywałam się na wyprawę do wypożyczalni kaset wideo, gdzie przeglądaliśmy grube segregatory w poszukiwaniu zajmujących tytułów. To chyba właśnie kuzynom zawdzięczam kilka maratonów, na które składały się: Wojownicze Żółwie Ninja, Gremliny, Terminator, RoboCop, Rambo.

Gizmo reprezentuje wszystko to, co najlepsze w zwierzęciu-towarzyszu człowieka. Ma futro, szybko się uczy, lubi bliskość innych istot, jest dobry, cierpliwy i ciepły. Miodzio! Żeby nie było zbyt słodko ma też ogromny jak stąd do wieczności minus - kiedy się z nim postępuje niezgodnie z instrukcją to powstają coraz gorsze mogwajowe kopie. Ktoś nazwał sposób w jaki rozmnaża się Gizmo? Coś jak pączkowanie. Tym, którzy nie znają filmu opiszę to tak: po zetknięciu z wodą albo jedzeniem o nieodpowiedniej porze z pleców Gizmo wyskakują kulki sierści natychmiast przekształcające się w gremliny. Coraz bardziej nieszanujące swego przodka, coraz bardziej brzydkie, wredne i destrukcyjne chochliki. Każdy kolejny egzemplarz również może się w ten nieatrakcyjny dla człowieka sposób rozmnażać, więc jakby je zostawić samym sobie dosłownie zadeptałyby świat. Na szczęście Gizmo pozostaje taki jak na początku opowieści. No, może jednak nie do końca. Zmuszony okolicznościami z ciapowatej przytulanki przekształca się w gotowego na wszystko wojownika. (Typowe, jakże typowe dla tamtego pokolenia: spędzając długie godziny w klatce w sklepie starego Chińczyka naoglądał się chłopak filmów i myślał, że rzeczywistość wygląda tak jak w telewizji albo na taśmie VHS.) W jednej ze scen Gizmo naśladuje nawet Rambo. Kojarzycie część, w której bohater Stallone przy pomocy łuku i wybuchowej strzały niszczy latający czołg Mi-24? To to. Dzięki własnemu bohaterstwu i pomocy naprawiających swe błędy ludzi, Gizmo przywraca porządek. Gremliny tego nie przeżywają. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Gizmo wzorowali się twórcy zabawki Furby. Kiedyś spotkałam podróbkę albo może nawet oryginał Furbiego w sklepie i długą chwilę przesuwałam mu dłonią przed oczami, bo wtedy mruczał i przestępował z łapki na łapkę. Był wyrazem tęsknoty samotnych ludzi za odrobiną bliskości. Samotnych, którzy nie mogą albo nie chcą pozwolić sobie na zwierzę w domu. Z tego co pamiętam tak tłumaczono fenomen popularności Furbiego, Tamagotchi, a potem psa-robota. Takie uproszczenie. W każdym razie technika posunęła się już na tyle naprzód, że zbudowanie robota w kształcie zwierzęcia to dla konstruktorów pestka. Teraz inżynierowie są na etapie budowania robotów coraz bliższych ludziom, mających za zadanie bawić oraz pomagać. Gizmo jako postać filmowa miał więcej swobody niż Furby. Tyle tylko, iż nie można go przytulić, chyba że zdarzy się cud na miarę purpurowej róży z Kairu.

Bajka o Gizmo ma morał, a jakże. Jeśli bierzemy coś lub kogoś pod opiekę to i bierzemy odpowiedzialność. Jak coś pójdzie nie tak to nie będzie nawet komu się tłumaczyć i kogo prosić o pomoc. Chodzi więc o to, żeby nic nie poszło nie tak. A poza tym to nie jedzcie na noc.

PS Z tego nie da się zrobić rankingu, mogę tylko podkreślić, że to fenomenalne jak wiele potrafi zmieścić coś tak małego jak serce. W moim przypadku są to: Totoro, Gizmo, niektóre z Ewoków, R2-D2, WALL-E, Claptrap, Sulley z "Potworów i spółki", Kung Fu Panda, Optimus Prime, główni bohaterowie "Epoki lodowcowej", Falkor, Elmo i większość bandy muppetów, Aslan, pingwiny z Madagaskaru, Mufasa, zakochany kundel i pani jego serca, Kalaś i Pafnucek, Toothless, osiołek ze Shreka, Gromit, Teto towarzyszący Nauzyce z Doliny Wiatru, liczni bohaterowie dobranocek i wiele, wiele innych stworów.


niedziela, 11 listopada 2012

Na wesoło

Narodowe Święto Niepodległości.

Jak dobrze, że dzień był słoneczny. Inaczej mogło być smutno.

Obrzucanie się błotem przez polityków, wyszukiwanie spisków i zamachów, dzielenie obywateli na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków, małość, miałkość, decyzyjna stagnacja. A poza limuzynami i gabinetami kryzys, brak perspektyw, nierozwiązane na poziomie centralnym i lokalnym sprawy ważne w codziennym życiu zwykłych ludzi.

Złośliwie możnaby napisać, że nie potrafimy się cieszyć. Głosować też nie potrafimy, demokracji dopiero się uczymy, jesteśmy bierni, pełni kompleksów, niewyrobieni kulturowo, oddajemy Polskę i polskość skrajnej prawicy... Jak my sobie w ogóle radzimy?

Cud!

Ileż to jednak można być smutnym, złym, zgryźliwym, sarkastycznym i ironicznym.

Może być całkiem normalnie. Naprawdę. Z problemami, ale rozwiązywanymi. Z powagą, ale przełamywaną humorem. Z przywiązaniem do swojej ojczyzny, ale i otwartością na świat. Nie trzeba daleko szukać przykładów. Na południowy zachód od Polski przycupnęło coś na kształt raju.

 

poniedziałek, 21 maja 2012

Muu z Politechniki

Po czym rozpoznać Juwenalia? Po krowie.

Spotkałam jedną, kiedy w niedzielę rano szłam do radia. Na "kładce" łączącej dwa brzegi Alei Politechniki.

Poranki w mieście są bardzo cenne. Ponieważ słychać. Nie ma jeszcze zagłuszającego wszystko inne hałasu. Noce też lubię, ale nie aż tak, jak porę, w której ptaszki ćwierkają, dozorcy sprzątają chodniki przed budynkami, imprezowicze wracają do domów... Ci ostatni mogą też z zacisza domowego wychodzić. Z "Mikrusa", czyli II Domu Studenta PŁ wyszła łaciata, czarno-biała krowa. Z ostatniego piętra tego niewielkiego akademika filmowali ją dwaj koledzy. Krowa zagrodziła mi drogę i powiedziała: "Muu". Nie miałam ze sobą łańcucha (zwykle noszę, ale tego dnia zapomniałam włożyć do torebki) i nie mogłam odprowadzić zguby do obory, więc chciałam ją wyminąć zostawiając problem innym, najlepiej gospodarzom. Krowa zażądała jednak dwóch "muu" za przejście. Zdążyłam się już zorientować, że obyczaje bydła miejskiego są inne, niż wiejskiego. Miałam tylko nadzieję, iż nie chce się ode mnie nic więcej ponad odgłosy paszczowe. Skończyło się na przybiciu "piątek" prawą i lewą dłonią. Niewielkie myto. Po uiszczeniu opłaty zostawiłam studenta ubranego w pidżamę-kombinezon w krowi motyw i udałam się w znanym sobie doskonale kierunku. Pożegnało mnie przeciągłe: "Muu".

To najbardziej urocza historyjka juwenaliowa, jaką znam. To nieprawda, że święto studentów charakteryzuje się tylko pijaństwem, brudem i brakiem klasy. To istnieje, oczywiście. I istniało drzewiej, o czym się nie mówi. Stanowi główny powód, dla którego należy Juwenalia omijać. Nie zapominajmy też jednak o tym, co dobre w studenckiej fantazji. W sobotę przed jednym z akademików Politechniki Łódzkiej urządzono przyjemne przyjęcie taneczne. Na chodniku i trawnikach. Wszyscy przechodnie byli zaproszeni. Z Krakowa - oprócz pochodów juwenaliowych - pamiętam trębacza, który budził miasteczko AGH. W juwenaliową niedzielę. Nikt nie chciał go zabić, może dlatego, że dzięki świetnej orkiestrze Akademii Górniczo-Hutniczej, studenci byli przyzwyczajeni do dętych pobudek.

Cóż mogę jeszcze dodać? Jeśli znacie krowę z "Mikrusa", przekażcie jej pozdrowienia od Kanapki.

sobota, 14 kwietnia 2012

Potwór

Wyobraźcie sobie taką scenkę z okresu świątecznego wolnego: gram ci ja sobie w "Resident Evil 4", odkrywając uroki PlayStation 2 i zapominając o całym realnym świecie, a obok mnie czai się potwór...

Nie lubię horrorów. Strachliwa jakaś taka jestem i dodatkowych wrażeń na tym polu nie potrzebuję sobie dostarczać. Przełamałam się jednak i tak mnie ratowanie Ashley Graham wciągnęło, że kilka dni pod rząd przerywałam granie późno w nocy. Za którymś razem była to trzecia, czwarta albo nawet piąta nad ranem. Ptaszki ćwierkają, ciemność przekształca się w szarość, co jakiś czas pies kontrolnie zaszczeka, no, krowy już nie muczą, bo ich prawie na osiedlu nie uświadczysz, ale taki sympatyczny klimat poranny, który tak bardzo zresztą lubię, powoli się tworzy. Już miałam zapaść w głęboki sen (ale nie aż tak głęboki, jakiego doświadczyła Śpiąca królewna - szanujmy się), gdy wydało mi się, iż jakaś zakapturzona postać weszła do pokoju. Taka bardzo szeleszcząca postać. Głupia sprawa, bo akurat największe tej nocy wrażenie zrobił na mnie zombie z zakrytą szmatami twarzą i piłą łańcuchową w rękach. Odrobina przytomnego jeszcze umysłu podpowiedziała, że to raczej nie ten gość z gry, więc kulturalnie byłoby z mojej strony włączyć lampkę i zapytać postać, w czym mogę jej pomóc. Jak pomyślałam, tak zrobiłam: coś tam wymamrotałam i pomrugałam oczami, przytomniejąc i przyzwyczajając się do jasności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas tych skomplikowanych procesów zobaczyłam potwora.

To był Zdrapek w szaleńczym biegu po pokoju z pustą paczką chipsów na łebku. Zaklinował się w niej i próbował uwolnić. Moja wina, bo powinnam była usunąć ją z jego pola działania. Wstałam, uratowałam głupiutkiego misia i na spokojnie położyłam się spać. Tego samego dnia tata odpalił piłę łańcuchową, żeby pociąć trochę drzewa. Na wszelki wypadek sprawdziłam, czy Zdrapek nie plącze się w pobliżu.

Ostatnio taka historyjka przydarzyła mi się kilkanaście lat temu. Kuzynka zobaczyła na karniszu w moim pokoju konika polnego - takiego wielkiego, z wyłupiastymi oczami i wszędzie wystającymi patyczkami odnóży i czułek - i zaczęła krzyczeć: "Smok! Smok!", biegając po domu. Pewnie ja też w ten sposób ostrzegałam świat przed smokiem, ale wolę nie pamiętać. Poważne Kanapki nie zachowują się w ten sposób. Teraz wzięłabym drania za frak i wyprosiła z lokalu, do którego wlazł bez zaproszenia.

Co do gier: znacie to z doświadczenia albo opowieści, bo i do mnie dotarły miejskie legendy. Zdarza się to najczęściej przy FPS-ach. Młody człowiek, zaaferowany starciem z potworami, późno w nocy, ze słuchawkami na uszach, podskakuje do góry ze strachu, kiedy rodzic, brat/siostra, bądź też zwierzak, dotykają go - na przykład w ramię - wskazując, iż noc powinno przeznaczyć się na spanie.
Ja tego doświadczyłam grając w produkty id Software: Wolfensteina (nazywałam go wtedy Wolfsteinem), Dooma, i Quake'a. Przy Duke'u Nukemie 3D Realms nie, ponieważ autorzy gry zadbali o rozładowujące napięcie, zabawne powiedzonka Duke'a i śmiesznie wyglądające potwory i wnętrza. Jak sobie siedziałam przed komputerem nocami to tata straszył mnie wykręceniem korków, a kot co jakiś czas sprawdzał, czy to już nie ten moment na poświęcenie mu uwagi. Kiedy starszy brat zorganizował spotkanie kolegów ze studiów (przywieźli oni ze sobą i spięli komputery, aby można było grać w Quake III Arena), nie było już tego elementu wczucia się w fabułę. Za to pojawiła się rywalizacja. Poznałam wtedy słowo "kamper" i zawołanie: "Niszcz kampera, bo to ściera!". Tak przy okazji - w "Resident Evil" gram całkiem kampersko. Moim celem jest przetrwanie, a nie udowodnienie sobie, że potrafię załatwić zombie nożem albo kopniakiem. Często robię więc tak, iż pokazuję się potworom, a potem wycofuję na z góry upatrzone pozycje, z których mogę razić wrogów ogniem z shotguna albo karabinu.

Na to wszystko zwrócił mi uwagę nie tylko Chipsowy Potwór, ale i koledzy z radia, którzy urządzili zacną imprezę poświęconą graniu po sieci. Nie uczestniczyłam w tym wiekopomnym wydarzeniu, jednak wiem, że było zacne i mam nadzieję, iż je powtórzą.

sobota, 31 marca 2012

Baklava

Tydzień temu przypomniałam sobie, jak bardzo lubię baklawę. Radosny i słodki proces myślowy zaszedł dzięki Roubenowi Azizianowi, na którego wykładzie byłam. Otóż pan profesor pochodzi z Armenii. I to wystarczyło.

Armenię pamiętam z dzieciństwa. Nie, nie byłam tam osobiście. Miałam pośredników: telewizor, gazety, książki, rozmowy dorosłych. Najpierw kojarzyłam ten kraj z górą Ararat, gdzie osiadła arka Noego. Potem z trzęsieniem ziemi. Przyznacie, że to raczej niezbyt wesołe skojarzenia. Jednak nawet pomimo tego, iż kolejnym stopniem mojej znajomości Armenii było przeczytanie fragmentów podręczników do historii dotyczących rzezi Ormian, polubiłam ten kraj.

Kilkanaście lat później obejrzałam zaś - zupełnie przypadkiem - wyjątkowy film: "588 rue paradis" Henriego Verneuila. Obraz stworzono opierając się na historii rodzinnej samego reżysera. Jak się okazało, losy ludzi związanych z budynkiem o numerze 588, położonym przy ulicy Paradis, stanowią drugą część (pierwsza to "Mayrig") opowieści o Ormianach, którzy po masakrach z początku XX wieku wyemigrowali z państwa tureckiego do Francji.

Jest sobie pan w średnim wieku, dyrygent, zdaje się. Urodził się w Imperium Osmańskim, ale wychował we Francji. Niechętnie przyznaje się do ormiańskiego pochodzenia - udowodnił sobie, że tak żyje się łatwiej. Do pewnego momentu oczywiście. Jego życie zmienia się na lepsze dzięki wspaniałej kobiecie. No i dzięki baklavie, a właściwie symbolom, które ten deser ze sobą niesie.

Pierwszy raz baklawy spróbowałam, kiedy przywieziono mi ją z Bułgarii. To było coś wyjątkowego i dobrze zapamiętałam tamten wieczór. Później miałam z moim ulubionym deserem do czynienia mniej więcej raz do roku, kiedy wyjeżdżałam z Polski.
W ciągu kolejnych lat naszej znajomości przekonałam się, że najbliższa jest mi baklava z pistacjami. W kategorii słodyczy nic jej jeszcze nie pobiło.

W "Paradis 588" znajdziecie scenę robienia tego specjału. Okazuje się, że w wyrób zaangażowana jest cała rodzina, a baklava jest daniem świątecznym. Miło było zobaczyć coś takiego. Dziadkowie, rodzice i dzieci, spędzający właściwie całe dwa dni ze sobą, by stworzyć dzieło w postaci baklavy. Nie denerwują się, nie kłócą. To mogłoby zaszkodzić delikatnemu ciastu. Czyż to nie urocze? Aż się zapomina, że z rodziną dobrze tylko na zdjęciu.

Dopiero dzięki "Paradis 588" zobaczyłam radosnych Ormian. Ciekawe, co ujrzę, kiedy w końcu wybiorę się z odwiedzinami do Armenii. Pewnie zwyczajność. Ale wiem już, że w zwyczajności nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie - może kryć się za nią słodkie święto bliskich sobie ludzi.

wtorek, 20 marca 2012

"Forever Young"


Let's dance in style, let's dance for a while
Heaven can wait we're only watching the skies
Hoping for the best, but expecting the worst
Are you gonna drop the bomb or not?
Let us die young or let us live forever
We don't have the power, but we never say never
Sitting in a sandpit, life is a short trip
The music's for the sad men
Can you imagine when this race is won
Turn our golden faces into the sun
Praising our leaders, we're getting in tune
The music's played by the mad men

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever and ever?
Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever young?

Some are like water, some are like the heat
Some are a melody and some are the beat
Sooner or later they all will be gone
Why don't they stay young?
It's so hard to get old without a cause
I don't want to perish like a fading horse
Youth is like diamonds in the sun
And diamonds are forever
So many adventures couldn't happen today
So many songs we forgot to play
So many dreams swinging out of the blue
We let them come true

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever and ever?
Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever young?

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever?

Tyle Bernhard Lloyd, Marian Gold i Frank Mertens, czyli Alphaville.


Czyż nie piękny dzień dzisiaj mamy?:)

Pewnie, że nie chciałabym żyć wiecznie. W wizjach, które znam z fantastyki, żyjący wiecznie żałują tego rozwiązania.
Sama od siebie będę zapewne żałować, że się starzeję. Na razie jednak cieszę się z tego procesu. Jak byłam mała, to usłyszałam, że im ktoś starszy, tym mądrzejszy i poszłam tym tropem.

Maddy Bowen

Całkiem sporo czasu zajmuje dojście do tego, co w prosty sposób wyraziła postać z filmu "Blood Diamond", Maddy Bowen (odtwarzana przez piękną Jennifer Connelly):

"I prefer my life".

wtorek, 20 grudnia 2011

Zdrapek

Kot został nazwany Zdrapkiem. Zdrobnienie to Drapek.

Wymyśliłam mu rasę - po tym, jak ktoś w radiu zadał mi dotyczące tego pytanie. Znacie osobiście przedstawicieli rodziny kotowatych innych niż "kot europejski"? Ja nie. Od czegoś trzeba zacząć zmiany i ocieranie się o arystokrację, więc mój łobuz to "przystankowiec nadzwyczajny" (łac. kotus empekus).

Jak każdy szanujący się kot, Zdrapek zajmuje się spaniem. Pomaga mu to przez kilka godzin dziennie miauczeć, piszczeć, prychać i szaleńczo biegać po pokoju. Patrzę na niego z zazdrością w sercu i sceptycyzmem w mózgu, zastanawiając się, w jaki sposób potrafi tak płynnie przechodzić od snu do jawy i z powrotem. Jest genialny w swej prostocie!

Jak się domyślacie jego imię nie wzięło się znikąd. Pomimo odbycia kilku poważnych rozmów i dostarczenia mu dwóch drapć, kocisko sprawia problem wychowawczy - drapie łóżko, krzesła i moją głowę (długie, gęste włosy mogą być świetną zabawką). W tym ostatnim przypadku jest to przynajmniej choć trochę pożyteczne, bo przypomina nieco czesanie.

Do tej pory nikt się po Zdrapka nie zgłosił. Trochę go szkoda, bo na razie ma do dyspozycji tylko jeden pokój, ale z drugiej strony istniało wysokie prawdopodobieństwo, że życie na wolności zakończy przedwcześnie pod kołami samochodu, więc stąd tylko "trochę go szkoda". Wszystko ma swoje plusy i minusy. Tylko co na to sam zainteresowany?

PS Żyje. Fascynujące. Jak kocisko śpi to czasem zapominam, że istnieje. Podobnie mam z futrzakami w domu rodzinnym. Potem patrzę na niego, na nie, czy na nich i dociera do mnie, że żyją i są samodzielnymi istotami kroczącymi (w "Gwiezdnych wojnach" były pojazdy kroczące). Zadziwiające, a przecież takie zwyczajne. Podobnie jak to, że oddychamy.

środa, 7 grudnia 2011

Nietypowy pasażer

Znalazłam kota. Nie jest to nic nowego, bo w ciągu swego dotychczasowego życia nad losem kilku co najmniej się nie pochyliłam. Dzisiaj jednak nastąpiło przekroczenie krytycznego poziomu tego czegoś, co trudno nazwać, no i kocisko śpi teraz pod krzesłem, mrucząc.

Wychodzę ci ja sobie rano z jazdy konnej, zastanawiając się - znowu - nad tym, jak to się za zwierzakami tęskni i jakim odpowiedzialnym trzeba być, by dobrze się nimi opiekować... No, dobra - myślałam też o tym, że im większe zwierzę, tym więcej kosztuje jego utrzymanie i tym lepszy ma pijar. (Zauważyliście? Białego misia kochamy, chociaż nie jest miziu-miziu, a futrzastą muchę, która nie zrobi nam raczej dużej krzywdy najchętniej byśmy rozstrzelali.) Idę tak i myślę o trudnych sprawach, dochodzę do przystanku autobusowego, a tam na ławce siedzi spokojnie kot i patrzy na mnie. Usiadłam obok niego i tak sobie razem czekaliśmy na "54". On od czasu do czasu mruczał i wyrażał swą potrzebę czułości, ja oczywiście - jako że mam podobne potrzeby - odwzajemniałam kocie zaczepki. Trwało to jakieś 15 minut. Kiedy autobus podjechał, zapytałam kota, czy idzie ze mną. Nie wiem czego się spodziewałam, ale w tym miejscu należy mocno podkreślić, że naoglądałam się dużo filmów, naczytałam książek i nasłuchałam bajek. W każdym razie - kot nie odpowiedział. Stwierdziłam, że nie ma na co czekać i wzięłam go pod pachę. Teraz muszę go obfotografować i porozklejać w okolicy jego przystanku ogłoszenia o znalezisku. Kot jest dobrze odżywiony i nie boi się ludzi. Za to bardzo nie lubi ulicznego ruchu i odgłosów wydawanych przez autobusy i ciężarówki. Weterynarz sprawdził, czy nietypowy pasażer "54" nie ma chipa lub jakiegoś nadruku firmowego - nie ma. Ciekawe czy ktoś go na tym przystanku porzucił, czy po prostu czekał tam na właściciela wracającego z pracy, a ja tego nie zrozumiałam.


piątek, 11 listopada 2011

Radość, radość, radość

Wcale nie będzie o Święcie Niepodległości. (Chociaż zamiast małych, brudnych, smutnych flag trzeba by nakazać wywieszanie wielkich biało-czerwonych sztandarów - może to rozweseliłoby nas nieco 11 listopada).

W związku z Dniem Zwycięstwa nareszcie będzie o radości.

Przy czym znowu nieco zirytowałam się, że ktoś inny wyraził lepiej, o czym myślę.
To jednak motywująca, a nie pognębiająca irytacja.


Saturday, 22 October 2011 09:04
Blog www.dangardner.ca

If you followed the news this week, you heard about riots and protests, the killing of a dictator, the suicide of a bullied teenager, and a child ignored by passersby after being struck by a car. A litany of violence and tragedy, in other words. Much like every other week.

What you probably did not hear about was a World Health Organization report which shows that a major decline in the rate of deaths caused by malaria over the past decade saved the lives of an estimated 1.1 million people. Most were young children. That's 300 people a day, every day, for a decade.

That's good news. Spectacular news, even. But the report got far less attention than any of those other stories. Not even the coincidental announcement of a malaria vaccine managed to drag it up from the ranks of forgettable filler.

What's the explanation? Maybe we don't care because the lives saved are those of foreigners far away. But that story about the child came from Foshan, a Chinese city few of us have heard of. Yet plenty were moved to tears by the video images of a toddler writhing in pain while passersby did nothing.

Another standard explanation is "media sensationalism." Journalists and editors want to grow the audience and make money so they go big on violence and tragedy - while waving off a wonderful story about more than a million lives saved.

I've never met anyone who has worked in a newsroom who thinks the reality is that simple, but let's say it is. It doesn't tell us much.

In fact, it only shifts the question slightly: If the media push tragedy and ignore triumph in order to get people's attention, why does it work? Why are people drawn to tragedy and not triumph?

I wrote about this at length in my book Risk but it mostly comes down to basic psychology.

Heaps of research show people have a "negativity bias." People shown pictures of two faces, one smiling and the other frowning, look at the frowning face first and remember it better. Negative words ("sadistic") grab attention faster than positive words ("honest").

Criticisms outweigh compliments.

Evolutionary psychologists suggest "negativity bias" is rooted in how our ancestors responded to information: Good news ("I see no lions") was nice but not urgent whereas bad news ("lion!") demanded immediate attention. Whatever its origins, its pervasiveness is clear. "Good news" may be an oxymoron in the media but that reflects human nature more than greed.

And that's just one factor at work. Another is our profound attraction to emotional stories about individual people, and its flip side - our trouble with numbers.

We understand stories not only intellectually but intuitively. We feel them. They move us. But we can only understand numbers intellectually, and with effort, and they cannot fan the embers of our emotions. This is why, as Stalin supposedly said, "one death is a tragedy but a million is a statistic."

This fundamental human paradigm - good with stories, bad with numbers - is why top-quality journalists routinely translate numbers into stories: They take the statistic, find a representative person, and tell his story.

But notice that this technique doesn't work equally well with positive and negative statistics.

If the malaria fatality rate is rising, the journalist simply has to find a child dying of malaria and tell the reader what she sees. The result will be a surge of emotion and a story that will feel urgent and powerful. But what if the malaria fatality rate is falling? How do you tell the emotionally gripping story of a child who is healthy? She eats breakfast. She goes to school. It's all perfectly ordinary and dull. There's no emotion. And no story.

In this way, the bias toward bad news deepens further. And we get to the point where the death of a single toddler in China can grab worldwide attention while a story about 300 children a day saved from death is all but ignored.

It will shock no one if I say the news is not a complete and accurate reflection of reality. We all know that. Or so we say.

The next time you hear someone bemoaning the state of the world for some reason, ask them why they think that's true. There's a good chance they will cite stories from the news - as if the news is a complete and accurate reflection of reality.

It's not. Happily for us all. There's plenty of tragedy in the world and lots of trends going in the wrong direction. But every day, people are making slow, incremental, positive improvements. Nothing dramatic. But over time, gradually, they add up. And change everything.

That's the story of much of the past two centuries. Slow, incremental economic growth made us the wealthiest people in history. Slow, incremental improvements in public health and nutrition made us the longest-lived people in history.

There's nothing inevitable about any of this. The fight against malaria made huge advances in the mid-20th century but then stalled for three decades, and even lost ground in some regions. But the progress has resumed. And more than a million people are alive as a result.

It's all wonderful, inspiring, and world-changing. Just don't expect to read about it in the news.


PS Polskie tłumaczenie tego tekstu Gardnera znajdziecie na stronie Racjonalisty: "Dlaczego 'dobre wiadomości' to oksymoron".

poniedziałek, 7 listopada 2011

Dzień Zwycięstwa

7 listopada, dzięki temu, co wydarzyło się dzisiaj, staje się Dniem Zwycięstwa mojej rodziny.

Kto by pomyślał, że przy świętowaniu przypomnę sobie tekst piosenki o zwariowanych, krwawych piratach z filmu Polańskiego, która towarzyszyła wydaniom lubianego pewnie nie tylko przeze mnie i przez brata telewizyjnego programu "Morze"?

"Victory!"
The Pirates
Raise the flag of piracy
Sing the song of victory
Glorious in battle are we
We've never known defeat, we never will retreat
We live to hear the cannon roar
And terror is our sempahore
Victoriously loathsome are we
We rob the rich, the poor; then steal a little more

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scourge of the land and sea
Beastly pirates are we

Masters of the briny sea
We'll go down in history
Couragous men who live by the sword
We deal in treachery, the kings of lechery
Raise the anchor, trim the sail
We raid tonight if winds prevail
Invincible we fight to the end
United to a man, we need no battle plan

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scourge of the land and sea
Beastly pirates are we

It's so pitable a sight, to see them walk the plank
They squirm and cry for mercy regardless of their rank

Victory: we fight to win
Victory: is ours again
We are the scurge of the land and sea
Beastly pirates are we

PS "United to a man!"

poniedziałek, 17 października 2011

Totoro


Obejrzałam wreszcie "Tonari no Totoro", czyli "Mój sąsiad Totoro" z 1988 roku. Pierwszy wielki sukces Hayao Miyazaki i jego studia. (Postać Totoro na niebieskim tle pozostaje do dziś znakiem Ghibli.)

Chcę być Totoro!

Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że właściwie to nim jestem. Co prawda brakuje mi jego postury, umiejętności gry na okarynie, mieszkania w środku drzewa, wielkiego brzucha, gęstego, długiego futra, dwóch mniejszych kopii, kociego autobusu, ogonka (tak, zajeżystego ogonka najbardziej mi brakuje), wibrysów... Poza tymi drobnymi szczegółami wszystko się zgadza: często zamiast mówić mruczę i burczę, jak czegoś pilnie potrzebuję to krzyczę, dużo śpię, lubię się obżerać, przyjaznym mi środowiskiem są bajki.

Ciekawe, czy któraś z koncepcji reinkarnacji bierze pod uwagę postaci ze światów alternatywnych. Mnie by zależało na byciu futrzastym Totoro w następnym życiu. W planie minimum natomiast mogłabym zostać jego sąsiadką. Ach! Pospać sobie na takim Totoro!


Taki Totoro ma udźwig:


Teraz najsłynniejszy kadr z "Mojego przyjaciela Totoro":


Na koniec koci autobus. Proszę zwrócić uwagę na myszy sygnalizacyjne:


Nie to, żebym była jakoś wielce niezadowolona z bycia Kanapką, ale tak sobie myślę, że bycie Totoro to moje przeznaczenie.