Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyszłość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyszłość. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 maja 2013

Piękna gra

Jak zdążyliśmy się przekonać, RoboCop nie okazał się być "the future of law enforcement". Przyznaję, że cieszę się z tego powodu. Lepiej zachowanie człowieczeństwa przez Murphy'ego-cyborga oglądać na ekranie niż sprawdzać w rzeczywistości.
Pod koniec tego albo na początku przyszłego roku w kinach zagości nowa wersja kultowej produkcji z lat 80. Na pewno wiem na razie tyle, że nie podoba mi się hełm nowego RoboCopa, ale z niecierpliwością czekam na premierę. Nie ma to jak nutka niepewności związana z tym, jak przyjmie się po latach historyjkę o walce dobra z OCP.


Kolejna produkcja, na którą czekam, to "Gra Endera". Zdaje się, że to pierwsza ekranizacja jednej z moich ulubionych książek fantastycznonaukowych. Tu z kolei lekka nutka każe sprawdzić, czy realizatorzy poradzili sobie z dosyć trudnym zadaniem.
W "Grze Endera" Ziemię zaatakowały istoty myślące, zaawansowane technicznie, wyglądające jak duże pszczoły - tak to pamiętam. Coś podobnego jak w "Starship Troopers" (ciekawostka: film o żołnierzach kosmosu zrobiła ekipa "RoboCopa" pod wodzą Paula Verhoevena), tylko zupełnie inaczej. Przede wszystkim w Troopersach na pierwszym planie znajdowała się galaktyczna piechota (tak jakby morska), a w "Enderze" chodzi o odnalezienie i przeszkolenie cudownego dziecka-dowódcy.


Na koniec coś, co będzie można oglądać w kinach mniej więcej w tym samym czasie co Endera. Jeśli chodzi o tematykę, znajduje się zdecydowanie bliżej nas niż wymienione wyżej opowieści. O istnieniu "Gravity" dowiedziałam się tydzień temu, kilka godzin po tym, jak astronauci z ISS odbyli spacer kosmiczny w celu naprawy systemu chłodzenia. Z zapowiedzi wynika, że film Alfonso Cuarona jest taki jak trzeba, taki jak kosmos: straszny, ale jaki piękny!


niedziela, 29 kwietnia 2012

Władca Marionetek

Wiosna, a jakby lato. Zrobiło się sakramencko ciepło, czyli gorąco. Kolejna wymówka, by mało wydajnie pracować. Zimą jest za ciemno i zimno, potem jest zbyt jasno i ciepło...

Na razie nie przedstawię "ZwieŻaka", czyli żakowskiego podcastu o zwierzętach. Mam za mało materiału. Biednemu to i wiatr w oczy! W zeszłym tygodniu nagrałam cenną rozmowę, ale w procesie kopiowania plików do mnie i mojego gościa dołączyły zero-jedynkowe śmieci. Czyszczenie w programie montażowym nie pomogło, więc nagranie trzeba powtórzyć.

Zdrapek okazał się być złodziejem. Ponoć opiekunowie i ich zwierzęta domowe upodobniają się do siebie. Oczywiście to tylko zabawny temat do towarzyskiej rozmowy, ale muszę przyznać, iż rozumiem doskonale jego pęd do jedzenia - też prawie cały czas jestem głodna. Zdrapek kradnie nawet kotlety sojowe. I nie uczy się na błędach, chociaż po takiej uczcie ma kłopoty żołądkowe. Niesamowite, że soja wydaje mu się być mięsem. Może to jest jednak tak, iż kradnie wszystko co się nawinie? Spróbuję kiedyś zostawić mu na szafkach w kuchni same surowe warzywa.

Z cyklu militarystyczne ciągoty: chciałam tutaj napisać o generale Karlu Litzmannie, świetnym strategu cesarskiej armii niemieckiej z przełomu XIX i XX wieku (w bitwach stracił tysiące podwładnych, ale i wielu uratował przed pewną śmiercią, przy okazji przesądzając o kształcie linii frontu na długie miesiące; albo odwrotna kolejność, bo przecież dla dowódcy nie życie żołnierzy musi być najważniejsze), który pomógł nazistom zniszczyć Republikę Weimarską. W ramach docenienia, nieżyjącego już, generała, w czasie II wojny światowej Łódź przemianowano na Litzmannstadt. Otóż nie rozumiem, dlaczego niektórzy napotykani przeze mnie mieszkańcy Łodzi z niejaką dumą używają wrażego miana. Jak na razie za mało jednak wiem o generale, więc odkładam temat.


To teraz powolna droga do naukowego oświecenia.


Kojarzycie mangę i anime? Pewnikiem tak.
Japońskich komiksów, do których stosuję pierwszą z nazw, prawie nie znam. Lepiej ma się sprawa z anime, czyli japońskimi filmami animowanymi. Zdaje się, że to dzięki bratu i jego kolegom, którzy w czasach liceum i studiów zachwycali się produkcjami z dalekiego kraju. (Hmm... Zapewne brat nie zapoznał mnie ze wszystkim co oglądali.)

Seanse zaczęły się od "Akiry" Katsuhiro Otomo z 1988 roku. Pamiętam tylko, że bardzo spodobał mi się ten film, chociaż nie rozumiałam, o co w nim chodzi. Potem były - chyba w takiej kolejności - "Jin-Roh" Hiroyukiego Okiury i Mamoru Oshii (1999), "Wings of Honneamise" Hiroyukiego Yamagi (1987) i pierwsza część "Ghost in the Shell" Mamoru Oshii (1995). (Ucieszyłam się z informacji o kręceniu przez tego reżysera, w koprodukcji z polskimi partnerami, "Avalonu". Byłam nawet w kinie, by zapoznać się z rezultatem eksperymentu. Niestety, to już nie było "to".)
Tuż przed pójściem na filmoznawstwo, już na własną rękę, zapoznałam się zaś z "Metropolis" Rintaro i Katsuhiro Otomo. Podobał mi się pierwowzór - dzieło Fritza Langa z 1927 roku - i z powątpiewaniem podeszłam do wariacji na jego temat. Okazało się, że wypożyczenie tematu przez japońskich filmowców było strzałem w dziesiątkę.


Całkiem swobodnie poruszałam się wtedy (jak byłam młoda i piękna; okres liceum i studiów) w środowisku japońskich filmów animowanych o tematyce fantastyczno-naukowej. Najprawdopodobniej dzięki równoległej lekturze cyberpunkowych książek Williama Gibsona (i nie tylko) oraz aktorskich produkcji z podobnego nurtu, takich jak "Łowca androidów" Ridleya Scotta.
(Wydaje mi się, że z powodu tego treningu wymagań nie spodobała mi się matrixowa trylogia braci Wachowskich. Ratuję ją w swoich wspomnieniach, pozostawiając tylko pierwszą część z 1999 roku i "Animatrix").


Nie znam się ani na mandze, ani na anime. Na szczęście nie jest to potrzebne, by czerpać z ich oglądania przyjemność. Co do innych przejawów kultury japońskiej, zapoznawałam się z nimi poprzez filmy, zdjęcia, artykuły i książki. Po przeczytaniu "Shoguna" snułam marzenia o długiej wyprawie zapoznawczej do kraju samurajów, ale potem poznałam kilka szczegółów japońskiej okupacji Korei, Chin i innych części Azji, co skutecznie wyleczyło mnie z dalekowschodnich ciągot. Nie wróciłam do planów nawet wtedy, gdy kolega, który zwiedził Kraj Kwitnącej Wiśni opowiedział, jak tam jest wspaniale, a Sofia Coppola pokazała poetyckie Tokio w "Między słowami".

Gdyby nie wkład Japonii w światową kulturę, nie byłoby cyberpunka. Tak to przynajmniej wygląda. Wielu innych rzeczy też by nie było, ograniczmy się jednak do tej jednej.

Co łączy kilka wymienionych wyżej tytułów? Oczywiście, oprócz świetnych fabuł, interesujących bohaterów, ładnych kresek i cudownych, muzycznych tematów przewodnich.
Fantastyka. Żaden nie pokazuje świata dokładnie takiego, jakim go znamy. Nawet jeśli twórcy przenoszą nas w przyszłość tylko o kilkanaście lat. Na przykład w "Wilczej Brygadzie" Japonia jest krwawym państwem policyjnym, w którym zamieszki tłumi się przy pomocy opancerzonych wozów bojowych i szturmowców uzbrojonych i ubranych podobnie do żołnierzy Hitlera. To nie jedyny trop, pozwalający odnaleźć się w Brygadzie. Wyobraźcie sobie nie uładzoną wersję "Czerwonego kapturka" zapożyczonego z Europy, ale ubranego w stal.


"Wings of Honneamise" również pokazuje niewesołą przyszłość, posklejaną z tego co już było. Oglądamy więc alternatywną ścieżkę rozwoju technologicznego, gdzie rakietę buduje się mniej więcej tak, jakby nagrywało się odcinek serialu "Pat a Mat". Do tego doczepiona jest feudalna niemalże struktura społeczna i bieda wyzierająca z każdej dziury - zwłaszcza tej w galowym mundurze głównego bohatera.


Dzięki kilku przykładom filmowym, książkowym, czy jakimkolwiek innym, będącym częścią kultury, można płynnie i bez zbędnych słów przejść przez opowieść o fascynacji wojnami i przyzwalaniu na przemoc jako metodę rozwiązywania konfliktów, by skupić się na tym, do czego ma doprowadzić misja kogoś podobnego do Shirotsughu Lhadatta, bohatera Honneamise. I tą dalszą częścią, słusznej w zasadzie drogi, zajmuje się między innymi "Ghost in the Shell".


Fantastyka naukowa podana w formie anime - tak wynika z moich oględzin - jest godna polecenia. Oprócz przyjemności dla oczu i uszu, spotkamy w niej z konieczności uproszczone schematy przyszłości, oswojone przez to, co znamy osobiście bądź z przekazów (baśń o czerwonym kapturku, wyścig zbrojeń, niekoniecznie pasjonująca praca, posługiwanie się stereotypami). W zależności od stopnia "wczucia" mniej lub bardziej przejmiemy się tym, co czeka ludzkość, inne gatunki, Ziemię, Wszechświat. Nie o to jednak chodzi, chociaż miło by było, gdyby wzrastała świadomość na temat zagrożeń (ale i szans). O co zatem? Co jest tak bardzo pociągającego w tych kilku przykładowych - wybranych spośród wielu innych - wizjach? Nie napiszę nic odkrywczego. A szkoda, chlip, chlip.
Znamy to z różnych wierzeń: ciągle zdajemy się czekać na kogoś albo coś, kto/co da nam jakąkolwiek pewność co do szczęśliwego zakończenia. Na taśmie filmowej, czy kartkach książki, można zaś eksperymentować bezboleśnie. Skoro więc o fantastyce mowa, na koniec posłużę się cytatem z "Odysei kosmicznej" Arthura C. Clarke'a (przekład Jędrzeja Polaka):
Tu przed nim unosiła się świecąca zabawka, której nie mogło oprzeć się żadne Gwiezdne Dziecko - planeta Ziemia, z jej wszystkimi mieszkańcami.
Powrócił w porę. W dole, na zatłoczonym globie, sygnały ostrzegawcze rozświetlały ekrany radarów, olbrzymie teleskopy przeszukiwały niebo - i historia, taka jaką stworzył człowiek, zbliżała się do końca.
Zdał sobie sprawę, że tysiąc mil poniżej obudził się uśpiony ładunek śmierci, poruszający się powoli po orbicie. Słabe moce, które zawierał, nie stanowiły dla niego zagrożenia. Wolał jednak czyściejsze niebo. Natężył swoją wolę i orbitujące megatony rozkwitły w cichej detonacji, rozświetlając na krótko, nieprawdziwym świtem, połowę uśpionego globu.
A potem czekał, porządkując myśli i dumając nad swoimi, ciągle niepojętymi siłami. Bo chociaż był władcą świata, nie był pewien co robić dalej.
Jednak z pewnością coś wymyśli.
Nie znam subtelniejszego opisu wybuchu i zakończenia wojny jądrowej.
Też wolę czyściejsze niebo:)

czwartek, 16 lutego 2012

"After the Factory"

Kluczem jest RoboCop. Pozostaje ze mną od pierwszego spotkania, czyli od początku lat 90. XX wieku. Razem z wypożyczalnią kaset wideo i jej specyficznym zapachem, mieszkaniem wujostwa i filmowymi seansami z kuzynostwem ("Wojownicze żółwie ninja", "RoboCop", "Terminator", Alien, Indiana Jones i wiele innych klasyków kina nowej przygody oraz s-f).

RoboCop jest swój, nawet wtedy, gdy zdejmuje hełm. Największe wrażenie robi jednak zakuty w metal i plastik od stóp do głowy.

RoboCop walczy z korporacją OCP, która w miejscu pogrążonego w chaosie i bezprawiu Detroit niedalekiej przyszłości chce zbudować miasto marzeń milionerów. Nasz bohater wygrywa. Pomaga mu w tym banda dosyć nieprzystających do siebie sojuszników, wśród których odnajdziemy byłą partnerkę Murphy'ego z policji, graną przez cudowną Nancy Allen.

Detroit RoboCopa podnosi się z upadku.

Czy w rzeczywistości też tak będzie? Twórcy filmu dokumentalnego "After the Factory" nie pokazują walki dobra ze złem. Opowiadają czym były Detroit i Łódź w swojej historii i czym mogą się stać całkiem niedługo, jeśli tylko wykorzystają swoje atuty. Najbardziej w tym filmie spodobało mi się zdanie, że nie ma co porównywać Detroit do Nowego Jorku, Los Angeles, Chicago. Trzeba znaleźć własny pomysł na swoje miasto. To nieco bardziej pozytywna wersja tego, co powiedział jeden z gości audycji regionalnej "Łódzkim szlakiem" (Żak, wtorki, 17:00-18:00) - Łódź nigdy Warszawy, Krakowa, czy Wrocławia nie prześcignie i nie ma sensu stawianie jej w szeregu z tymi miastami.

Co zobaczyłam w Łodzi i dlaczego postanowiłam zakotwiczyć w niej na dłużej? Po raz pierwszy przyjechałam do polskiego Manchesteru na Camerimage 2004. Razem z kilkunastoma osobami z krakowskiego filmoznawstwa wysiadłam na Łodzi Fabrycznej i to wystarczyło. Otóż na tym dworcu kończyły się tory. Czyli nie było niebezpieczeństwa, że przegapi się stację. Co za ulga. Potem było Camerimage 2005, jakieś spotkania naukowe, odwiedziny w Studenckim Radiu ŻAK Politechniki Łódzkiej i YAPA. Po drodze poznałam studentów UŁ, którzy przyjechali do Krakowa w ramach programu MOST. W ten sposób, po zakończeniu politologii, w 2006 roku przeniosłam się do miasta z Łodzią w herbie - na ostatni rok filmoznawstwa z możliwością zabawienia na dłużej. Teraz odpowiedź na pytanie, co zobaczyłam. Mniej więcej to, o czym mowa w "After the Factory" - szansę. W porównaniu z Krakowem wydało mi się, iż jest tutaj sporo ludzi z chęcią i energią do zmiany. Teraz mój związek z Łodzią to typowe love-hate-relatioship (spodobało mi się to określenie, zasłyszane na żakowskim korytarzu kilka miesięcy temu). Czasem znowu patrzę na Łódź tak jak w 2004 roku, kiedy pierwszy raz odwiedziłam to miasto i w 2006, kiedy się tu osiedliłam. Widzę mnóstwo przestrzeni do zagospodarowania i wielu ludzi realizujących dobre pomysły. Zdarzają się też jednak momenty, w których przytłacza mnie szarość i beznadzieja dziurawej Łodzi, która co prawda nie tonie, ale też i nie pomyka po tafli wody, bo przecież swe rzeki zamknęła w kanałach.

Najsłynniejszy łódzki mural (ul. Piotrkowska 152)

Ciągle brakuje czasu, pieniędzy. Pomysłów jest pod dostatkiem. Zwykle tak bywa: łatwiej coś obiecać, wypowiedzieć życzenie, zrobić nadzieję, niż zrealizować zamiar. Ponoć sukces osiągają wcale nie ci najzdolniejsi, a długodystansowcy. Trzeba znaleźć maratończyków wśród łódzkich urzędników i samorządowców. To jedna z dróg i to nie najszybsza. Na innej młodzi łodzianie nie uciekają ze swojego miasta, tylko w nim zostają i dzięki swojemu wykształceniu, cierpliwości i pracowitości, pomagają mu wyjść na prostą. Tylko jak do tego ludzi przekonać? Przecież niemało moich znajomych pracuje za płacę nieodbiegającą za bardzo od tej minimalnej i ledwo się tu utrzymuje, chociaż Łódź jest stosunkowo tania.

Anne Lewis i RoboCop

Przekaz filmu "After the Factory" jest pozytywny. Mam nadzieję, że Łodzi i Detroit, którym poświęcony jest dokument, uda się ułożyć sobie przyszłość i RoboCop nie będzie musiał wkraczać do akcji.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Czas

Świat szybko się zmienia. Zwykłam nawet powtarzać, że za szybko.

Czas to interesująca kategoria - coś w sam raz dla stereotypowego filozofa, który poświęca całe życie w przepastnej bibliotece po to, by chociaż spróbować zgłębić tę wielką tajemnicę. Filozofem jeszcze nie jestem. Fizykiem też niestety nie.

Istnieje, czy nie istnieje ten czas? Można go "oszukać"? Jak go liczyć? Czy skończy się, kiedy zatrzyma się ostatni zegar, czy też wtedy, kiedy umrze ostatni człowiek zdolny odczuć i zmierzyć jego upływ? Wyjaśnienie tych kwestii zostawiam innym, których prace mam nadzieję kiedyś przeczytać. Zdaję sobie tylko sprawę z paradoksów związanych z kategorią czasu. Wiem, że świat zmienia się szybko, ale tylko w jakiejś skali. Weźmy skalę życia człowieka. Dzisiaj przypomniałam sobie, że jeszcze 10 lat temu nie potrafiłam założyć skrzynki e-mail, 5 lat temu nie widziałam nic dziwnego w tym, że krzyże wiszą w szkołach i urzędach, a rok temu myślałam, że jeszcze tylko dwa lata i napiszę doktorat (oczywiście dzisiaj nadal daję sobie dwa lata). Inaczej: mniej niż 10 lat temu czytałam w gazetach o wojskach NATO, które - poszukując terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie - weszły do Afganistanu; 5 lat temu zrealizowałam marzenie i pojechałam do Irlandii, gdzie po ostatecznym zawieszeniu broni przez IRA nareszcie zapanował pokój; rok temu za pośrednictwem Internetu oglądałam zaprzysiężenie pierwszego nie-białego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Możnaby teraz napisać, że w swej istocie czas jest raczej powolny. Jednak czym jest jego istota i w jaki sposób czas może być szybki czy wolny, skoro płynie w tym samym tempie?

Świat zmienia się zaskakująco wolno. Wojna jest obecna w najnowszej historii Afganistanu już od kilkudziesięciu lat. Dzisiejsi mieszkańcy tego kraju raczej nie znają nie-wojennej rzeczywistości. W Irlandii i w Wielkiej Brytanii jeszcze do końca lat 90. wybuchały bomby podkładane przez IRA w złudnej nadziei, że pomoże to zrealizować marzenie wielu ludzi o zjednoczeniu wyspy. W USA polityka tzw. "affirmative action" przynosi więcej szkód niż pożytku, ale i tak powinno się być świadomym, że batalia o zrównanie praw politycznych wszystkich obywateli pierwszej nowożytnej demokracji toczyła się od początku jej powstania aż do końca lat 60. XX wieku.

Kadr z filmu "Prosta historia"

W "Prostej historii" Davida Lyncha główny bohater (dziadek, który po wielu latach życia w gniewie jedzie odwiedzić i przeprosić swego chorego brata mieszkającego jakieś trzy-cztery stany dalej) spotyka w barze weterana wojennego. Panowie wymieniają się zawstydzającymi historiami ze swoich szlaków bojowych (zabicie przez pomyłkę towarzysza broni, strzelanie do nieuzbrojonych ludzi). Dziadkowie tak sobie siedzą, smutnieją, gasną. Za ich życia wydarzyło się niemało: pierwszy film dźwiękowy, Wielki Kryzys, wojna światowa, wynalezienie długopisu, boom gospodarczy i dobrobyt lat 50., popularyzacja telewizji, otarcie się świata o nuklearną zagładę, zrównanie w prawach wyborczych Afroamerykanów, festiwal w Woodstock, spacer człowieka po Księżycu, narodziny Internetu, zbudowanie robota, upadek bloku wschodniego i wiele, wiele innych, fascynujących rzeczy. Ale oni większość życia spędzili w swych małych miasteczkach na Środkowym Zachodzie USA. Z perspektywy czasu to wszystko, co wydarzyło się na świecie i w czym nawet brali udział, jest rozmywającym się tłem. Jakie znaczenie ma bowiem to, że samoloty latają z prędkością ponaddźwiękową, skoro starszy pan ma już tak słaby wzrok i jest tak biedny, że jedyny środek transportu, z jakiego może skorzystać, to kosiarka do trawy? Czym jest Internet dla kogoś, kto nie ma dostępu do komputera? Po co rozwój medycyny komuś, kto nie ma pieniędzy na ubezpieczenie medyczne? W skali całego świata to wszystko jest ważne - to ciągłe posuwanie się ludzkości naprzód. W skali życia jednego człowieka, takiego jak bohater filmu Lyncha, mogłoby tego w ogóle nie być i w zasadzie nic istotnego by się z tego powodu nie zmieniło. Dla przygniecionych tym do czego doszło na wojnie i jak potoczyły się ich losy dziadków liczy się tylko to, czy dobrze przeżyli swoje życie - tak długie, a jednocześnie zbyt krótkie.

Przechodząc obok szkoły tańca można usłyszeć: "wolny, wolny, szybki, szybki", "wolny, szybki, szybki" itd. Kolejność tych wyrazów oraz częstotliwość ich pojawiania się zależy od tego, jaki taniec jest akurat na warsztacie. Instruktorzy muszą być geniuszami. Dla człowieka czas wydaje się płynąć właśnie tak: "szybki, wolny, wolny", "wolny, wolny, szybki, szybki"...