Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kasina Wielka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kasina Wielka. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 grudnia 2012

Turoń z trąbką

Sympatyczny zwyczaj - kolędowanie. Nie chodzi przy tym o rodzinne śpiewanie przy kominku, tylko o grupy przebierańców występujące pod oknami wiejskich domów. W ten sposób młodzi ludzie domagają się od gospodarzy dofinansowania (dokładne cele powinny pozostać tajemnicą). U nas zwykle chodzą chłopcy w wieku od kilku do kilkunastu lat. Grupy są raczej liczne. W tym roku przewinęło się ich już kilka, z czego jedna była naprawdę solidnie przygotowana. Panowie mieli w zestawie turonia, gwiazdę, chłopa i babę, trzech króli (w zeszłym roku narodził się, bądź też powrócił, zwyczaj, by 6 stycznia trzej królowie chodzili kolędować po raz wtóry, wszak to kolejna okazja do drobnego zarobku) i nie-wiadomo-co. Na dodatek niebrzydko śpiewali, znali więcej niż pierwszą zwrotkę i refren jednej kolędy, no i ładnie grali na akordeonie, przeszkadzajkach i trąbce. Ta ostatnia była dosyć egzotyczna - nie kojarzę jej z lat poprzednich. A przecież to dzięki niej kolędników usłyszałam już z daleka, co wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Oznacza to, że w ciągu kilku zaledwie lat zmieniłam swe nastawienie do kolędniczego zwyczaju - od nielubienia, poprzez chłodną rezerwę i pobłażliwość do życzliwości. To ci dopiero!

Z dzieciństwa pamiętam jakąś grupę szopkarzy, przypuszczalnie miejscowych. Przedstawienie dali w domu, tak jak nakazuje tradycja. Zapamiętałam ich nie dlatego, że był to wspaniały występ. Może był a może nie. Pamiętam ich, bo jedna z figurek została przez kogoś położona na blasze trociaka i lekko się rozpłynęła. Może to był mój durny psikus a może próba ogrzania zmarzniętego mieszkańca szopki? Łaskawy upływ czasu zatarł ten szczegół.

Czy się wierzy, czy się nie wierzy, grudniowe święta, jeśli im na to pozwolimy, potrafią dostarczyć niemało radości. I to jest dobre.

niedziela, 28 października 2012

Góry

Nie ma to jak idąc przez las wejść w deszcz kolorowych liści... Przyglądać się baraszkującemu w głębokiej ściółce psu... Albo ze szczytu góry podziwiać panoramę, na którą składają się: spora część Beskidu Wyspowego, odległe wierzchołki Pienin, Tatr i Babiej Góry.

Jakiś miłośnik przyrody, zapewne wierszokleta, budząc się o poranku na szczycie Ćwilina i patrząc na zalegające pomiędzy najbliższymi wzniesieniami mgły pomyślał, że znajduje się na wyspie. Poruszony romantyk nazwał tę część Karpat Beskidem Wyspowym. W rzeczywistości był to zapewne ktoś, kto przyszedł mierzyć i opisywać, więc wersja o profesorze UJ wydaje się bardziej wiarygodna.

W Wyspowym nieźle trzeba się nasapać, żeby piękno w pełni docenić. Szczyty oddzielone są od siebie kilkoma kilometrami w dół i w górę. Może to i romantyczne, ale męczące i mało wydajne. Ciężko też o samotność, bo co i rusz jakaś wioska, uczęszczana droga, wyrąb lasu. Sytuację ratuje zejście ze szlaku, bo ścieżek jest dosyć. W takim przypadku jednak trzeba dobrze znać daną górę, żeby na kluczeniu po lasach połowy dnia nie stracić.

Jak się mieszka w górach to się po nich za dużo nie chodzi. To znaczy chodzi się, ale się nie wędruje. Ja, na ten przykład, wychowywałam się w czasach kiedy przełęczami i dolinami biegły już asfaltowe drogi ze śmigającymi po nich cudeńkami Państwowej Komunikacji Samochodowej. Tylko we wczesnym dziecństwie od czasu do czasu dreptałam do szkoły, a i to niedaleko, bo jakieś trzy, czy cztery kilometry. Na Śnieżnicę, na której stoi dom rodzinny albo na Ćwilin podziwiany z okien, chodziłam w ściśle określonym celu. Możliwości ograniczały się do zbierania: borówek, czernic, malin, szyszek, orzechów, grzybów (to zupełnie mi nie wychodziło), bądź drzewa. Od kilku lat w zestawie jest też wychodzenie z psem na spacer i oprowadzanie znajomych. I to lubię najbardziej, co jest dziwne, bo ciężko mnie w góry wyciągnąć, jeśli to nie jest Ćwilin lub Śnieżnica.

Widok na Ćwilin

W podstawówce i liceum, czyli w ciągu kilkunastu lat, poznałam tylko jedną osobę, która lubiła włóczyć się po górach i poszła na kurs przewodników beskidzkich. Może zacnych górołazów było więcej, ale ich po prostu nie zauważyłam. Byłam natomiast - jak wielu innych uczniów - na Rajdzie Górskim imienia profesora Józefa Staniszewskiego (szkoda, że pana profesora znałam tylko z opowieści), gdzie nabrałam podejrzeń, iż wędruje się zupełnie nie po to, by poznawać i podziwiać przyrodę oraz napotkanych ludzi.
Dopiero na studiach spotkałam całe tabuny miłośników górskich wędrówek. Ponoć młodych ludzi rozpiera energia i chęć poznawania świata nie tylko poprzez słuchanie, notowanie i czytanie. Po prawdzie jednak, to musi być coś w uczelnianym powietrzu. Tak czy siak, studentów ciągnie na wycieczki. O tym, że najczęściej są to góry, decyduje już ekonomia. Wynajęcie czegoś na kilka dni w mieście, czy pływanie po Mazurach jest droższe niż górska wędrówka z plecakiem.
Jako szanujący się student poplątałam się po kilku pasmach. Bez przesady, oczywiście.


W czasie jednego ze spotkań w Krakowie oglądałyśmy z koleżanką mapę Polski i typowałyśmy, gdzie mogłybyśmy mieszkać. Jasnym było, że jeszcze gdzieś w świat trzeba ruszyć. "Świat" ograniczyłyśmy do naszego kraju. U mnie przodowały: Gdańsk, Wrocław i Poznań. Z czysto technicznych względów, bo to duże miasta, gdzie łatwiej o pracę i są położone na zachodzie i północy, czyli tam, gdzie byłam co najwyżej przejazdem. Niepraktyczna lista wyglądała inaczej: Beskidy, Podlasie, Bieszczady, Karkonosze.
Kilka lat później, kiedy rozejrzałam się po mapie, pomyślałam, że w każdym zakątku mogłabym zamieszkać. Nie wszystko znam z osobistych wypraw, więcej z literatury i opowieści rodziny i znajomych. (Zachód i północ naszego kraju są mi prawie zupełnie obce. Gdyby nie to, że kilka razy udało mi się sprawdzić co jest nad morzem i na północnym wschodzie, możnaby zaryzykować tezę, iż w Polsce Łódź wyznacza górną granicę występowania Kanapki.) Nareszcie dotarło do mnie, że gdzie by w Polsce nie rzucić beretem jest całkiem ładnie i spokojnie. Co nie przeszkadza mi utwierdzać się w przekonaniu, że jak tylko będzie mnie na to stać, chciałabym osiedlić się w górach. W dzieciństwie tęskniłam za płaskim terenem, gdzie wszystko widać, bo nie zasłaniają tego góry, ale teraz już wiem, że w celu podziwiania widoków na równinie trzeba się na coś wielometrowego wspiąć, bo inaczej zwykły las może przysłonić świat.
To, że nie chadzam po górach bez porządnej przyczyny nie ma nic do chęci osiedlenia się w nich. Dobrze czuję się w towarzystwie wzniesień, które taternicy pewnie wyśmiewają. Ale mnie tam tysiąc metrów nad poziomem morza do szczęścia wystarczy.

Widok z Ćwilina na Lubogoszcz

Przy okazji wesela przyjaciół uczestniczyłam w spotkaniu "na szczycie" górali niskopiennych. Byli przedstawiciele Beskidu Śląskiego, Żywieckiego, Małego, Wyspowego, Niskiego oraz Gór Świętokrzyskich. Poruszano też tematykę wspomnieniową kilku pokoleń i przy tej okazji pojawiły się opowieści o szczytach w Alpach i na Bałkanach. To było nie tylko interesujące, ale przede wszystkim bardzo miłe doświadczenie. Zwłaszcza, że doszliśmy do wniosku, iż nie ma to jak w górach.

W tym roku, dzięki kolejnemu oprowadzaniu, przeszłam się przez Łopień i Mogielicę. Nie byłam tam od czasów rajdu. Zapomniałam, że jeśli chodzi o osiągi czasowe, wycieczka na Mogielicę nie jest podobna do tej na Ćwilin. Za to przypomniałam sobie, jaki fantastyczny jest Wyspowy. To znaczy, niby nie ma w nim niczego wyjątkowego: lasy mieszane, trochę podszczytowych łąk, kamieniste drogi, głęboka ściółka i porządne runo leśne. Na szczęście o tym, czy coś jest specjalne, czy nie, decydujemy sami. Dla mnie Beskid Wyspowy jest wyjątkowy. Zawiera w sobie po malutkiej części z każdego znanego polskiego pasma.
Zaopatrzyłam się nareszcie w jego mapę. Jako szanujący się mapnik zbieram mapy odwiedzanych miast i krajów, ale jakoś tak swoich stron nie miałam. Po co mi to, skoro znam tutejsze ścieżki. Ale ileż to można nie potrafić odpowiedzieć na pytanie, co widzimy tam albo siam za siódmą górą. Teraz już będę wiedziała.

Miałam kiedyś taki świetny pomysł, żeby spędzić noc na szczycie Ćwilina i spojrzeć na to, co zobaczył twórca nazwy "Beskid Wyspowy". Do tej pory nie zrealizowalam planu. Po części dlatego, że nie trzeba budzić się tam o czwartej, czy piątej rano. Wystarczy wyjść z domu zanim rosa zniknie, a i tak będzie się przechodziło przez rzadszą bądź gęstszą mleczną zasłonę mgieł lub chmur i zdąży się spojrzeć na nią z góry. Po części zaś dlatego, że bliscy, dowiadując się o jakże śmiałym założeniu logistycznym, opowiedzieli o dwóch chłopakach, co to poszli udowadniać swą odwagę i noc zaliczyli przypięci paskami do korony drzewa, bo usłyszeli wycie wilków.
Zdarzyło mi się patrzeć z tego szczytu na otoczone białym morzem okoliczne wierzchołki. Rozumiem zachwyty. Ktoś nie byłby pod wrażeniem?
Cóż można więcej powiedzieć - tu jest pięknie.

Widok z Ćwilina na Mogielicę

PS Mój dom nie musi być bukowy.

piątek, 19 października 2012

Rudzielce

Mamy sobie wieś. Bardzo nietypową, zdaje się. Nieprzystającą do obrazu, jaki na temat "wieś" wyświetla się w głowach mieszkańców miast i miasteczek.

Coraz mniej dużych zwierząt gospodarskich, coraz mniej pól uprawnych, coraz mniej rzemieślników potrafiących upleść wiklinowy kosz, postawić piec, zrobić podkowę i podkuć konia. Może gdyby to nie była zachodnia Galicja, degradacja zachodziłaby wolniej. Ale tutaj pola są małe, ziemia niezbyt dobra, pomiędzy górami z rzadka znaleźć można płaski teren. Nawet warzywniaki znikają, a to już szalenie niepokojące. Jakby ludziom nie opłacało się już nic hodować. W ciągu ostatnich kilku lat zbocze góry, na którym znajduje się mój dom rodzinny zarosło chwastami i krzakami. Gdzieniegdzie tylko drzewa się przebiły. Tak jakbyśmy mieli wrócić do czasów sprzed osiedlenia, sprzed karczowania i wypalania. Około 1000 lat temu ludzie wyszarpywali puszczy kawałek po kawałku, a teraz przyroda pokojowo to sobie odbiera. Puszczy szybko nie da się przywrócić, to jeszcze nawet porządny las długo nie będzie. To takie nie-wiadomo-co. Kolczaste i nieprzyjemne w dotyku, za to z daleka ładne, bo zielone latem i białe zimą.

Nie rozumiem tego. Wielu rzeczy nie rozumiem. Zwykle dlatego, że mam za mało danych albo jestem zbyt naiwna, czy też może zbyt butna, by dojść do trzymających się kupy wniosków. W tym przypadku problem dotyczy rodzinnych stron, więc niezrozumienie bardzo mnie boli. Z rozmów z - byłymi już właściwie - rolnikami wynika, że "nie opłaca się". Przy rozluźniającym atmosferę alkoholu można też usłyszeć, że "to już nie to samo". Niektórzy wspominają o rozleniwieniu rentami i stosunkowo tanim, łatwym życiem (nie chce się już wstawać o piątej i pracować do zmierzchu). Tata opowiada od czasu do czasu o tym, jak się żyło, kiedy on był mały i średni i jak się żyło, kiedy jego tata był mały, średni i duży. Pomijając fragmenty o tym, że ludzie nie chorowali, byli uczciwi, nie pili... Żyło się bardzo ciężko.

Odpowiedź zwykle jest prosta. Nawet jeśli sprawa jest skomplikowana. Jakiś socjolog albo ekonomista zbadał już zapewne to, o czym teraz piszę. A przynajmniej próbował z którejś strony podejść gadzinę. Poszukam. Jak coś znajdę, dam znać.

Mamy już tło, więc możemy wziąć się za to, co na nim widać. Zwykle widać sikorki. Od późnej jesieni do późnej wiosny. Czasem przyfruną dzięcioły i sójki. Wróbli nie uświadczysz. Sikorki są już przyzwyczajone do przyjmowania pomocy. Jak rano znajdą puste karmniki, podlatują blisko okien i upominają się o swoje. Hitchcock by się takiej sceny nie powstydził. Nieco później zjawiają się koty. Skoro sikorki dostają nie tylko ziarno, ale i tłuszcz w postaci zawieszanych na gałęziach kawałków słoniny to czemu nie uszczknąć by im trochę, prawda? To jednak nie wszystko. W okolicy karmników pojawiły się wiewiórki. Z poprzednich lat nie przypominam sobie rudych przychodzących "na kradziołę". Do tej pory na większość wiewiórek (podobnie jak jeży) natknęłam się w miejskich parkach (ogromna zaleta Łodzi - dużo dużych parków).
Nasze koty domowe mają rozrywkę: siedzą na wewnętrznych parapetach okiennych i w charakterystyczny sposób szczekają i piszczą, nie mogąc dobrać się do tak znamienitej ofiary. Wiewiórki nie przejmują się kotami. Psy bardziej im na wyobraźnię działają, co przecież nie trzyma się kupy, bo to kot może za nimi wbiec na drzewo, a pies nijak tej sztuki dokonać nie może. Tak czy siak, wiewiórki przychodziły przez kilka dni z rzędu. Myślicie, że za jakiś czas na poczęstunek pod karmnik wpadnie długouch albo rogaś?

Jak to jest, że niby przyroda odbiera co swoje, a jednak zwierzęta leśne i polne nie mają wystarczającej ilości jedzenia. Jak bardzo człowiek zmienił tutaj środowisko, skoro nie było fabryk ani wielkich gospodarstw. Proste wytłumaczenie byłoby takie, że zwierzęta dostają jedzenie za darmo, więc po co mają szwendać się gdzie indziej - idą do karmnika. Ale to nie może być tylko cwaniactwo. O dokarmianiu wiedzą też z pewnością jastrzębie i inni nieprzyjaciele. Trudno byłoby nie zauważyć chmary ptaków w odkrytym miejscu. Wiewiórki natomiast, żeby z lasu przybiec do nas na orzechy, pokonują kilkaset metrów drogą, bez osłony. Lisy tu jeszcze stacjonują. Psów na osiedlu też nie brakuje i są raczej zaniedbane - czasem zbierają się w bandy i chodzą do lasu na polowania. Wiewiórka, chociaż mała, to zawsze coś na ząb.

Co by nimi nie powodowało, cieszę się z krótkiej obecności rudzielców pod oknami. Tutaj nie dosięgną ich szare, amerykańskie wiewiórki obecne na Wyspach Brytyjskich i fragmentach Europy kontynentalnej. By tak rzec - nasze wiewióry są lepsze. Bardziej pokojowo do świata nastawione, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza im się zjadać przedstawicieli innych gatunków.
Tematem zagrożenia przez wiewiórkę szarą zainteresowałam się przypadkiem, po zapoznaniu z książką dla dzieci autorstwa Gary'ego Larsona: "There's a hair in my dirt! A worm's story". (Wszystkie pozycje, po jakie na początku sięgałam w bibliotece w Ennistymon miały mało stron i dużo obrazków. Inna wspaniała przygoda z tamtego czasu to "The Last Resort" J. Patricka Lewisa i Roberto Innocenti.) Książeczka Larsona w zabawny i konkretny sposób przekazuje dzieciom - i nie tylko - cenną wiedzę o przyrodzie. Robaków dzięki niej nie polubiłam, ale mam nadzieję, że stałam się chociaż trochę mniej naiwna w kwestii ochrony środowiska. Więcej informacji na temat opowiastki Larsona znajdziecie tutaj: Journey to the Far Side: There's a Hair in my Dirt.

Już mam! A jeśli to wiewiórki z jakiegoś parku? To w parkach rudo-brązowi manipulanci przybierają "słodkie" pozy i stroją minki, żeby dostać od przechodzącego człowieka coś do jedzenia (tylko proszę nie dawać im byle czego). Albo to one odwiedziły kuzyna w parku? Przecież żyjemy w czasach globalizacji. Skoro w zbiornikach statków może do Gdańska przypłynąć gość z drugiego końca świata to czemu podróż futrzaka z miasta na wieś miałaby stanowić problem. Możliwych odpowiedzi jest zatem całkiem niemało. Teraz trzeba jeszcze wybrać tę najbardziej prawdopodobną.

Wiewiórcza gangsterka
-
ilustracja z "There's a hair in my dirt"

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kasina Wielka

Kiedy byłam w czwartej klasie podstawówki pani od historii opowiedziała nam historyjkę o powstaniu Kasiny Wielkiej. Otóż dawno, dawno temu (właściwie nie tak znowu dawno, bo w XIV wieku), żyły sobie dwie kochanki Kazimierza Wielkiego. Obie miały na imię Katarzyna, więc jakże mądry władca, by się nie pomylić, zdrabniał Kasie inaczej. Kiedy panie się zestarzały w nagrodę za ciężką służbę dał im dwa majątki, które od tych zdrobnień nazwano Kasiną i Kasinką. W małopolskim powiecie Limanowa w gminie Mszana Dolna można dzięki temu odnaleźć Kasinę Wielką i Kasinkę Małą.

Niestety, prawdziwe początki obu wiosek są mniej uczuciowe. Zaczęło się zapewne od wyrębu części lasów na węgiel drzewny i smołę, łowiectwa, zbieractwa, a dopiero znacznie później wykarczowano miejsce na pola uprawne. Nie pamiętam już, jakie paniska posiadały moją wioskę, ale na pewno nie było to żadne nazwisko znane z Trylogii. Ważniejsze dla mnie jest to, że owa rodzina przekazała swe kasińskie dobra mnichom, pewnie dominikanom, a ci rządzili bardzo niechrześcijańską ręką. W czasach rabacji ktoś u nas jednak ucierpiał, więc Kasina musiała znowu przejść w ręce prywatne. Jeśli chodzi o historię najnowszą, to opowiadano mi o wymordowaniu żydowskiej rodziny w 1939 roku, zanim do wioski weszli Niemcy. Opisano także historię Żydówki, która uciekła z transportu i szukała u nas schronienia. Wydano ją granatowym policjantom. Poza tym partyzanci, których akurat na tym terenie spokojnie można nazywać bandytami, zabili zarządcę kamieniołomu i zrobili kilka innych rzeczy, za które Niemcy wymordowali kilkudziesięciu mieszkańców okolicznych wiosek. Niektórych rozstrzelali, innych spalili żywcem. Bandyci regularnie napadali też na chłopów i kradli im jedzenie. Ten sarkazm jest całkiem uzasadniony. Niewiele czasu miałam na rozmowy z moimi praprzodkami, ale to zdążyli mi przekazać: partyzantów trzeba się obawiać.

Kasina Wielka to wieś, z której pochodzi Justyna Kowalczyk. No i ja. Mieszkańców naliczyć można około 3 tysiące, numerów domów jest już blisko siedemset. Miejscowość rozciąga się w trzech kierunkach: Skrzydlnej i Wiśniowej, Mszany Dolnej i Rabki, Tymbarku i Limanowej. Jak to w Beskidzie Wyspowym bywa, z jednej wioski można wybrać się na wycieczki na kilka szczytów. W naszym przypadku chodzi o Ćwilin, Śnieżnicę, Czarny Dział, Wierzbanowską Górę i Lubogoszcz. Część Kasiny - ta moja część - leży przy drodze krajowej nr 28, prowadzącej do przejścia granicznego w Medyce. Można się z tego domyślić, że jak na małą miejscowość kopnął nas nie byle jaki zaszczyt świetnego połączenia komunikacyjnego z resztą świata.

W Kasinie Wielkiej nie ma wielkich zakładów przemysłowych, nigdy nie było PGR-u. To typowo galicyjska wieś: chaotycznie rozrośnięta, nie-bogata, z polami poprzecinanymi miedzami i konfliktami. Rozwój następuje dopiero teraz, na skutek zastrzyków gotówki od tych, którzy pracują za granicą.


Jest u nas ładnie, uroczo nawet, chociaż ciężko spotkać stare rudery, walące się co prawda, ale podobające się turystom. Śladem dawnych czasów jest jednak drewniany kościół z XVII wieku. Jest częścią małopolskiego Szlaku Architektury Drewnianej, który ciągnie się aż do Beskidu Niskiego.

Zwykłam mówić, że Łódź jest ładna dwa razy do roku: w środku lata i w środku zimy. Kasina jest ładna przez cały rok. Chociaż to w środku ciężkiej zimy przypomina starą wieś z obrazka - widać tylko światła w oknach i można pomyśleć, że ten skrzący się w czasie pełni śnieg zalega na strzechach drewnianych domów uszczelnionych gliną i słomą.

Zimą, kiedy ludzie częściej przesiadują "po domach", jak wysiądzie się na przystanku PKS i autobus odjedzie, to słychać ciszę. Z rzadka tylko odezwie się las, zaszczeka pies przy budzie, czy rozlegnie się bardziej niepokojący dźwięk watahy dopadającej sarnę czy zająca (jak wiele innych wsi mamy problem z psami wyrzucanymi przez mieszczuchów z aut; ludzie je przygarniają, ale z rzadka karmią, czy głaszczą, przez co dziczeją). W takich chwilach można pomyśleć, że zaraz drogę przebiegnie jeleń czy wilk, ale to mylące. Zwierzętom przecięto szlaki komunikacyjne, wokół każdej góry budując drogi. Przestały pojawiać się niedźwiedzie i wilki, a potem reszta większych leśnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że można u nas spotkać myśliwych i kłusowników, których darzę szczerym uczuciem nienawiści. Polują na sarny, lisy, dziki i zające. Zdarza się bowiem niestety, że zwierzęta przechodzą z góry na górę. Kiedyś nawet, jak byłam mała, helikopter latał nisko i szukał miśka z parku narodowego. Ponoć strażnicy znaleźli go szybciej niż źli ludzie.


Beskid Wyspowy jest mało atrakcyjny turystycznie nie tylko dlatego, że jedną niewysoką górę od drugiej oddzielają przełęcze i godziny marszu, ale też przez to, że ciężko w nim skryć się przed cywilizacją. Na południe i wschód od Kasiny jest z tym łatwiej - w stronę Gorców i Beskidu Niskiego. Żartuję trochę, że u nas nie można się zgubić. Zbyt często słychać hałas ludzi i aut.  Trzeba się niezwykle postarać, by nie dotrzeć do cywilizacji. Prędzej czy później wyjdzie się na jakiś dom a nawet drogę czy spotka się człowieka. Czyli nawet jak się zgubimy, szybko odnajdziemy się w sytuacji. Chyba, że jest noc. Lepiej zakarbować sobie w pamięci, że nocą nie należy się u nas włóczyć. Żart z gubienia kończą się, kiedy ktoś z zewnątrz chce odnaleźć konkretny dom lub człowieka. Spróbujcie kiedyś znaleźć Kapitana Kanapkę w Kasinie Wielkiej. Nie ma nazw ulic, komunikacji miejskiej, ulicznych latarń. Są tylko dość wąskie drogi, domy, którym numery przydziela się w kolejności rejestracji budynków w urzędzie i nazwy osiedli, np. Chęcie, Kubowicze, Kowale. A wieś rozciąga się przecież na kilka kilometrów! Bez podstawowych danych to jak szukanie igły w stogu siana.


Wieczorem ciężko kogoś spotkać, chyba że wraca z lokalnego baru (pozdrawiam serdecznie właścicieli "Baru pod Cyckiem", znajdującego się co prawda we wsi Gruszowiec, ale tylko kilka metrów od granicy z Kasiną). Przy okazji, instynkt dobrze wam podpowiada: do baru na posiadówę przy alkoholu lepiej iść z kimś kogo stali bywalcy znają.
Czas spędza się raczej w domu. Nie ma dostępu do wysokiej kultury, chyba że przez Internet albo na wycieczce w Krakowie. Co zatem jest, oprócz lokalnego baru? Ze trzy inne bary, dwa kościoły, w tym jeden zabytkowy, remiza strażacka (zabawy weselne muszą się przecież gdzieś odbywać), muszla koncertowa (Dni Kasiny, przeglądy orkiestr itp.), ośrodek zdrowia, szkoła podstawowa, gimnazjum, biblioteka, izba pamięci, wyciąg narciarski, część najwyżej położonej linii kolejowej w Polsce (budynek stacji grał Kraków Płaszów w "Liście Schindlera"), klub sportowy, kilka boisk (w tym Orlik), katolicki ośrodek wypoczynkowy, trochę sklepów i gospodarstw agroturystycznych.


Z ciekawostek: pola, domy i części lasów również mają swoje nazwy, tak jak osiedla. Zapotoce, Wspólne, Possana, Z teta izby, Z końca, Spode drogi, Płoscany...
Mówi się u nas po kasińsku. To nie jest gwara. Jak ktoś tęskni za językiem Tetmajera to niech się na Podhale wybierze. My jesteśmy zaliczani do Zagórzan, zdaje się. Język, którym posługujemy się na co dzień, to po prostu niedbała polszczyzna. Z rzadka tylko usłyszeć można coś charakterystycznego, góralskiego. Za to, jako że ludzie już od dawna musieli jeździć za pracą, mamy mieszkańców, którzy dogadają się z góralem podhalańskim, Ślązakiem, czy Kaszubem.
Aha! W Kasinie mówi się "na pole", a nie "na dwór". Nie po to była rabacja, żebyśmy znowu musieli na dwór do jaśnie pana po łaskę chodzić.


Z najważniejszych rzeczy chyba tyle. To, o co mi chodzi, to oczywiście Wasze pieniądze i zainteresowanie. Przyjedźcie kiedyś do Kasiny. Namówcie na wycieczkę swoich znajomych. Dzięki temu rozwinie się baza turystyczna, zakładane będą lokalne biznesy, będzie jeszcze ładniej, bo warto będzie o otoczenie dbać, ludzie przestaną kłócić się o miedze, więcej rodzin będzie wysyłało dzieci do porządnych szkół i na studia... Cały łańcuch pozytywnych zdarzeń!