Co za rok! Wymieniając te najważniejsze dobre rzeczy i tylko z naszego podwórka: mistrzostwo świata w siatkówce mężczyzn, jakiekolwiek sukcesy w piłce nożnej, świętowanie 25-lecia okrągłego stołu, wybranie polskiego premiera na "prezydenta UE", sprawna zmiana na stanowisku szefa rządu, kolejne wolne, przy czym nieco kłopotliwe technicznie, wybory. Oby tak dalej.
Jak to - mniej więcej - powiedział oficer WP wypowiadając się na temat aktualizacji spisu pojazdów prowadzonego na potrzeby sytuacji wyjątkowych: "Obywatel czasami zapomina, że oprócz praw i przywilejów ma też obowiązki. My dzięki tej akcji chcemy mu o tym przypomnieć".
Na wschód od nas napięcia, kryzysy, wielkie tragedie. Urealniło się niebezpieczeństwo, bo jeśli chodzi o konflikt zbrojny to już nie jest Afganistan czy operacja ONZ w Afryce. Krym i Donbas są znacznie bliżej naszych granic. Zatem to bardzo dobrze, że polskie wojsko przypomniało o swoich potrzebach akurat teraz. Jeszcze żebyśmy sami sobie o znaczeniu uczestnictwa w wyborach przypomnieli, dopóki są wolne. To akurat takie prawo, które powinno być traktowane jako obowiązek.
Czyli to był dobry rok. Widzę, że ogólnie żyje się w Polsce lepiej niż w poprzednich dwudziestu pięciu latach. Nie oznacza to, że wystarczy już zmian i teraz automatycznie będziemy rosnąć w siłę i żyć dostatniej. Wcale nie. Mimo spokoju i słabych dialogów czeka nas jeszcze niejedna reforma a od czasu do czasu średnie bądź mocne zaciskanie pasa. Ale coraz rzadziej narzekam na takie rzeczy jak stosunkowo wysokie ceny, kłótnie polityków, nietrafione sympatie fanów sportu, kolejki do lekarzy. To nie znaczy, że popadłam w zobojętnienie. Oprócz tego, że prowadzę jakże źle kojarzący się konsumpcyjny styl życia, to chodzę na wybory, płacę podatki, przestrzegam prawa, doceniam poprawiający się wygląd przestrzeni publicznej, nie zakłócam innym spokoju, jestem dumna z międzynarodowego uznania jakim cieszy się mój kraj, mam zaufanie do naszej armii, trzymam kciuki za sportowców także wtedy, kiedy nie mają szansy zająć pierwszego miejsca, ale pomimo przeszkód starają się dobrze nas reprezentować, (ba!) nawet od czasu do czasu pomagam ludziom i zwierzętom. Jak można nazwać coś takiego? Hmm... To jest, panie dzieju, przywilej normalności.
Kto pamięta "Joshuę Jonesa" ręka w górę! To dobranocka z tej samej stajni, co "Strażak Sam" (Bumper Films) i w podobnym stylu co "Listonosz Pat". Trójka brytyjskich debeściaków. Joshua pływał barką po jednym z walijskich bądź też angielskich kanałów, wspaniałej pozostałości rewolucji przemysłowej.
O statkach rzecznych dowiedziałam się całkiem wcześnie, kiedy po drugim śniadaniu w barze mlecznym "Flisak" wkroczyłam do sterówki sifa kursującego pomiędzy Wawelem i Tyńcem. Potem było sporo innych flisaków i przede wszystkim XIX-wiecznych berlinek uwiecznionych na kartach różnych książek. Natomiast dzięki studiom miałam okazję obserwować barki z piaskiem albo innym węglem, pokonujące moim zdaniem trudny zakręt pomiędzy Mostem Grunwaldzkim i Dębnickim w Krakowie. Uważam zresztą, że wodę dużo lepiej podziwiać z mostu (najlepiej grając w misie-patysie) albo bulwaru, nie ma potrzeby stykać się z dużą jej ilością osobiście. To przekonanie zupełnie nie kłóci się z innym: wsi/miastu bez wody czegoś brakuje. Rzeka, rzeczka albo inne jezioro są potrzebne i basta!
Jedną z najsłynniejszych współczesnych opowieści o barkach i rodzimych wodach zostanie zapewne "O Holendrze w Koninie". Odwiedzając to miasto dowiedziałam się, że ofiarą zaniedbania polskich rzek padł pewien Holender. Przypłynął do Polski używając europejskiego systemu rzek i kanałów. Działo się to w 2011, 2012 i 2013 roku. Czyli to długa historia. Z tym, że przez większość czasu nie było w niej akcji. Głównym bohaterem było czekanie i podziwianie piękniejącego w oczach bulwaru nad Wartą w Koninie. Zaręczam, jest ładny. Cieszy zresztą to, że miejskie władze biorą się za turystyczne wykorzystanie otoczenia rzek. W Warszawie zachęcająco zaczyna to wyglądać, w Bydgoszczy, Toruniu, Krakowie i pewnie gdzieś jeszcze, ale albo nie pamiętam, albo jeszcze mnie tam nie było.
Konin, bulwar, Holender: pan był umówiony w mieście koni, gdzie barkę transportową miano mu przerobić na wycieczkową. Dostępne źródła mówiły, że zaplanowanym przez niego szlakiem da się bez problemu przepłynąć. Nasz bohater zapoznał się jednak z mieliznami, udowodniając sobie i innym, że mapy rzek mamy nieaktualne. Są w Polsce inne, lepiej przygotowane szlaki wodne (pozdrawiamy z tego miejsca Kanał Augustowski i inne drogi na północnym-wschodzie), ale jemu akurat trafiła się Warta. W 2011 roku wpłynął do Polski a w marcu 2013 roku wydostał się z niej. Barkę wyremontowano i zaadaptowano na mały wycieczkowiec w ciągu kilku miesięcy. Resztę czasu Holender spędził na mieliznach i przy konińskim bulwarze (ponad rok), czym zadziwił władze, nieprzygotowane na takie oczywiste przypadki jak zameldowanie kogoś na obiekcie pływającym, umożliwienie dostępu do prądu, zapewnienie wywozu śmieci. O tych kłopotach donosiły lokalne media. Mieszkańcy współczując przymusowemu gościowi cieszyli się równocześnie z nietypowej atrakcji.
Jeden z pomysłów na rozruszanie turystyki w tamtym regionie to Wielka Pętla Wielkopolski, kilkusetkilometrowa wodna atrakcja nie tylko dla kajakarzy. Przypadek Holendra jej nie skreśla. Pokazuje tylko, że przygotowanie szlaków, infrastruktury i urzędniczej mentalności wymaga jeszcze dużo czasu, pracy i pieniędzy.
W dalszym ciągu gorąco polecam spędzanie urlopów i wakacji w Polsce (podlasizm) i w związku z tym zapraszam również do powiatu konińskiego. Ani to góry, ani Bałtyk, ani Mazury, ale swój urok region ma. I dużo wody też ma. Tylko Holendra brakuje, ale tylko fizycznie, bo jeśli chodzi o opowieści to przeszedł już do legendy. Trudno pytając koninian o rzekę, czy turystykę nie natknąć się w odpowiedziach na "Holendra".
Konińskie to coś jak łódzkie, tylko że wiosła w czym zamoczyć jest.
Właścicielowi barki z Holandii polscy żeglarze życzyli stopy wody pod kilem. Nie zraził się do Polski, tak zapewniał na zakończenie swojej wielkiej wyprawy. Trudno powiedzieć, czy zrealizował zamiar pływania z wycieczkami po rzekach i kanałach Holandii, Francji, Niemiec, Czech i Polski. Jego strona na razie milczy. Pozostaje legenda, no i pogodna, nie znająca Warty piosenka z bajki o kolorowej barce Joshuy Jonesa:
Some people live in the country some people live in the city or town some people live at the top of a tower block some people live much nearer the ground
but Joshua Jones can live wherever he goes his boat will take him to all the nicest places he knows
Some people work in an office some people like to work outdoors some people work in a great big building some people work on a factory floor
but Joshua Jones can work wherever he goes down by the waterside or any place the water goes
"Schneller! Schneller!", "Achtung: Minen", "Hände hoch!", "Wojna? Nie, to inni, ja byłem wtedy na wczasach na Lazurowym Wybrzeżu" itp.
Mimo kilku lat nauki języka niemieckiego nadal kojarzę go tak a nie inaczej. Jestem też z tych, dla których nazwy "Junkers", "I.G. Farben", czy "ThyssenKrupp" brzmią źle. I chociaż naprawdę próbuję się zmienić to smutnieję kiedy widzę "19:33" na wyświetlaczu zegara.
Jakiś błąd w systemie, na szczęście nieszkodliwy.
Guttentag to inaczej Dobrodzień.
Jedzie sobie człowiek przez opolskie, niczego nie podejrzewa, a tu, panie dzieju, niemiecki na tablicy z nazwą miejscowości wyskakuje. Pod wersją polską, oczywiście. To ci dopiero!
Przez prawie 50 lat po II wojnie udało się wszczepić w wielu Polakach przekonanie, że gdyby nie ZSRR to Niemcy wróciliby na ziemie odzyskane. Propaganda niespecjalnie musiała się wysilać, politycy z Zachodu sami się podkładali. Nawet w nowych czasach. Nie powiem, że doskonale, ale pamiętam nerwówkę związaną ze zjednoczeniem Niemiec. Enerdefen wcale nie był taki znowu prędki, żeby granicę potwierdzać.
Było, minęło. Nigdy wcześniej w historii nie było tak bezpiecznie jak teraz. Pozostają szczegóły, np. polscy dyplomaci zabiegają o polską pisownię imion, nazwisk i nazw na Litwie, a Kaszubi nie są podejrzewani o dążenie do autonomii w związku z używaniem dwujęzycznych nazw na swoim historycznym terytorium.
Nie mam pojęcia, co czują Litwini patrząc na polskie znaczki przypominające dawny zabór, ale wiem co czuję ja, kiedy patrzę na "Guttentag". Czuję się dziwnie. Tak to jest jak emocje biorą górę nad rozsądkiem. Powoli wracam już jednak do równowagi po tym wstrząsie. Mam taki sprytny plan, żeby przyzwyczaić się do polsko-niemieckich tablic.
Poza tym, kto powiedział, że za 20-30 lat pod niemieckimi nazwami na tablicach w byłej NRD nie pojawią się polskie? Taki chichot historii.
Rzucę co jakiś czas czujne spojrzenie na sąsiada, ale nie muszę stać na straży granicy na Odrze i Nysie. Ona sobie doskonale radzi bez emocji.
We wspaniałych, dawnych czasach, kiedy to pisarze zajmowali się pisaniem dobrych książek, a nie złą polityką, przeczytałam zbiór opowiadań "Noteka 2015" Konrada T. Lewandowskiego. Znacie zapewne anegdotkę o tym, jak to w czasach PRL-u ludzie chcieli, żeby Polska zaatakowała Stany Zjednoczone. Polacy poddaliby się i weszli do amerykańskiego snu. Mniej więcej. Coś podobnego rozgrywa się w "Notece": w absurdalnym świecie niedalekiej przyszłości USA toczą wojnę z Polską. W tej wersji jednak mocarstwo nie daje sobie rady. Korpus ekspedycyjny ulega polskiej pomysłowości, czyli prostym i bardzo skutecznym rozwiązaniom.
W tytule wpisu znajdują się nazwy produkowanego i projektowanego w latach 30. XX wieku sprzętu dla Wojska Polskiego '39.
Oprócz literek i cyferek samolotom, okrętom, czołgom, czy armatom trafiają się przydomki. Nie jest to oczywiście tylko polska specyfika, ale akurat tamte nazwy zupełnie subiektywnie uważam za najlepsze. Królowały wśród nich fauna, flora, zjawiska atmosferyczne i inni ("Mors" nie pochodzi od nazwy zwierzęcia). Po Bałtyku pływały sobie, na ten przykład: "Orzeł", "Sęp", "Gryf", "Burza", "Wicher", "Grom", "Błyskawica". W powietrze wzbijały się "Karasie", "Łosie" i "Mewy". ("Misiów", "Wilków" oraz "Jastrzębi" na niebie zabrakło.) Armii dostarczono różne armaty ze Starachowic (każdą można by było nazwać "Star"), karabiny przeciwpancerne "Ur" (projekt był tak tajny, że aż od Urugwaju jego skrót zapożyczono) i inne konstrukcje inżyniera Maroszka, a także pistolety maszynowe "Mors". Wszystko to jednak za późno i w zbyt małej ilości.
Sakramencko cudownie byłoby sprać Niemców i Austriaków na początku września 1939 roku, prawda? Oj, jak wspaniale! Ile nie startych z powierzchni ziemi istnień ludzkich. Ile szans powolnego, ale jednak - postępu. Ile dobrych możliwości!
Niezdrowe jest karmienie nienawiści bezsilnością wobec faktu, że niemieckich, austriackich i innych zbrodniarzy jednak nie powywieszano na latarniach i drzewach przy głównych traktach. Lepiej kanalizować to w inny sposób. Kulturalny.
Na temat alternatyw września '39 są książki, opowiadania, chyba komiks też już powstał. Przydałby się jeszcze pełnometrażowy film. Coś podobnego do animacji powstającej w Platige Image, tyle że "Hardkor 44" oparty jest na motywach z powstania warszawskiego, a ja chciałabym, żeby zrobiono coś o kampanii wrześniowej inaczej. (Od Tomasza Bagińskiego i jego współpracowników na pewno warto byłoby pożyczyć obraz nazistów jako bezdusznych maszyn.) Wcale nie wielka produkcja, bo nie za bardzo potrafimy coś takiego zrobić. Wystarczy średni rozmach, za to ogromny budżet od sponsorów, pozwalający na wybór najlepszych artystów, techników, materiałów, na dopracowanie każdego detalu.
Co by było, gdyby przyspieszono wprowadzenie do uzbrojenia konstrukcji, nad którymi i tak pracowano? Gdyby dyplomaci, politycy, kolejarze, robotnicy i żołnierze tak poustawiali klocki, że Czesi mieliby we wrześniu jeszcze tyle chęci, sił i możliwości, by Polsce pomóc. Gdyby wcześniej nastąpiła zmiana myślenia w najwyższym dowództwie. Porządna mobilizacja i nieoglądanie się na sojuszników też by nie zaszkodziły. No i kupa pieniędzy. Ta kupa pieniędzy dla konstruktorów, oblatywaczy, pracowników ośrodków doświadczalnych, szkoleniowców i fabryk w zasadzie by wystarczyła. Jednostki zostałyby zalane "Jastrzębiami", "Misiami", "Morsami", "Starami", lekkimi czołgami z rodziny 7TP i wieloma innymi maszynowymi przyjaciółmi, z których żołnierze potrafiliby korzystać. III Rzesza mogłaby wtedy Polskę pocałować w d..., przeprosić za najście, po czym się rozpaść. Piękny obraz.
Nieważne, że to się nie wydarzyło i nie mogło wydarzyć. Ważne, że wyobraźnia to potęga.
Jak dobrze, że dzień był słoneczny. Inaczej mogło być smutno.
Obrzucanie się błotem przez polityków, wyszukiwanie spisków i zamachów, dzielenie obywateli na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków, małość, miałkość, decyzyjna stagnacja. A poza limuzynami i gabinetami kryzys, brak perspektyw, nierozwiązane na poziomie centralnym i lokalnym sprawy ważne w codziennym życiu zwykłych ludzi.
Złośliwie możnaby napisać, że nie potrafimy się cieszyć. Głosować też nie potrafimy, demokracji dopiero się uczymy, jesteśmy bierni, pełni kompleksów, niewyrobieni kulturowo, oddajemy Polskę i polskość skrajnej prawicy... Jak my sobie w ogóle radzimy?
Cud!
Ileż to jednak można być smutnym, złym, zgryźliwym, sarkastycznym i ironicznym.
Może być całkiem normalnie. Naprawdę. Z problemami, ale rozwiązywanymi. Z powagą, ale przełamywaną humorem. Z przywiązaniem do swojej ojczyzny, ale i otwartością na świat. Nie trzeba daleko szukać przykładów. Na południowy zachód od Polski przycupnęło coś na kształt raju.
Nie ma to jak idąc przez las wejść w deszcz kolorowych liści... Przyglądać się baraszkującemu w głębokiej ściółce psu... Albo ze szczytu góry podziwiać panoramę, na którą składają się: spora część Beskidu Wyspowego, odległe wierzchołki Pienin, Tatr i Babiej Góry.
Jakiś miłośnik przyrody, zapewne wierszokleta, budząc się o poranku na szczycie Ćwilina i patrząc na zalegające pomiędzy najbliższymi wzniesieniami mgły pomyślał, że znajduje się na wyspie. Poruszony romantyk nazwał tę część Karpat Beskidem Wyspowym. W rzeczywistości był to zapewne ktoś, kto przyszedł mierzyć i opisywać, więc wersja o profesorze UJ wydaje się bardziej wiarygodna.
W Wyspowym nieźle trzeba się nasapać, żeby piękno w pełni docenić. Szczyty oddzielone są od siebie kilkoma kilometrami w dół i w górę. Może to i romantyczne, ale męczące i mało wydajne. Ciężko też o samotność, bo co i rusz jakaś wioska, uczęszczana droga, wyrąb lasu. Sytuację ratuje zejście ze szlaku, bo ścieżek jest dosyć. W takim przypadku jednak trzeba dobrze znać daną górę, żeby na kluczeniu po lasach połowy dnia nie stracić.
Jak się mieszka w górach to się po nich za dużo nie chodzi. To znaczy chodzi się, ale się nie wędruje. Ja, na ten przykład, wychowywałam się w czasach kiedy przełęczami i dolinami biegły już asfaltowe drogi ze śmigającymi po nich cudeńkami Państwowej Komunikacji Samochodowej. Tylko we wczesnym dziecństwie od czasu do czasu dreptałam do szkoły, a i to niedaleko, bo jakieś trzy, czy cztery kilometry. Na Śnieżnicę, na której stoi dom rodzinny albo na Ćwilin podziwiany z okien, chodziłam w ściśle określonym celu. Możliwości ograniczały się do zbierania: borówek, czernic, malin, szyszek, orzechów, grzybów (to zupełnie mi nie wychodziło), bądź drzewa. Od kilku lat w zestawie jest też wychodzenie z psem na spacer i oprowadzanie znajomych. I to lubię najbardziej, co jest dziwne, bo ciężko mnie w góry wyciągnąć, jeśli to nie jest Ćwilin lub Śnieżnica.
Widok na Ćwilin
W podstawówce i liceum, czyli w ciągu kilkunastu lat, poznałam tylko jedną osobę, która lubiła włóczyć się po górach i poszła na kurs przewodników beskidzkich. Może zacnych górołazów było więcej, ale ich po prostu nie zauważyłam. Byłam natomiast - jak wielu innych uczniów - na Rajdzie Górskim imienia profesora Józefa Staniszewskiego (szkoda, że pana profesora znałam tylko z opowieści), gdzie nabrałam podejrzeń, iż wędruje się zupełnie nie po to, by poznawać i podziwiać przyrodę oraz napotkanych ludzi.
Dopiero na studiach spotkałam całe tabuny miłośników górskich wędrówek. Ponoć młodych ludzi rozpiera energia i chęć poznawania świata nie tylko poprzez słuchanie, notowanie i czytanie. Po prawdzie jednak, to musi być coś w uczelnianym powietrzu. Tak czy siak, studentów ciągnie na wycieczki. O tym, że najczęściej są to góry, decyduje już ekonomia. Wynajęcie czegoś na kilka dni w mieście, czy pływanie po Mazurach jest droższe niż górska wędrówka z plecakiem.
Jako szanujący się student poplątałam się po kilku pasmach. Bez przesady, oczywiście.
W czasie jednego ze spotkań w Krakowie oglądałyśmy z koleżanką mapę Polski i typowałyśmy, gdzie mogłybyśmy mieszkać. Jasnym było, że jeszcze gdzieś w świat trzeba ruszyć. "Świat" ograniczyłyśmy do naszego kraju. U mnie przodowały: Gdańsk, Wrocław i Poznań. Z czysto technicznych względów, bo to duże miasta, gdzie łatwiej o pracę i są położone na zachodzie i północy, czyli tam, gdzie byłam co najwyżej przejazdem. Niepraktyczna lista wyglądała inaczej: Beskidy, Podlasie, Bieszczady, Karkonosze.
Kilka lat później, kiedy rozejrzałam się po mapie, pomyślałam, że w każdym zakątku mogłabym zamieszkać. Nie wszystko znam z osobistych wypraw, więcej z literatury i opowieści rodziny i znajomych. (Zachód i północ naszego kraju są mi prawie zupełnie obce. Gdyby nie to, że kilka razy udało mi się sprawdzić co jest nad morzem i na północnym wschodzie, możnaby zaryzykować tezę, iż w Polsce Łódź wyznacza górną granicę występowania Kanapki.) Nareszcie dotarło do mnie, że gdzie by w Polsce nie rzucić beretem jest całkiem ładnie i spokojnie. Co nie przeszkadza mi utwierdzać się w przekonaniu, że jak tylko będzie mnie na to stać, chciałabym osiedlić się w górach. W dzieciństwie tęskniłam za płaskim terenem, gdzie wszystko widać, bo nie zasłaniają tego góry, ale teraz już wiem, że w celu podziwiania widoków na równinie trzeba się na coś wielometrowego wspiąć, bo inaczej zwykły las może przysłonić świat.
To, że nie chadzam po górach bez porządnej przyczyny nie ma nic do chęci osiedlenia się w nich. Dobrze czuję się w towarzystwie wzniesień, które taternicy pewnie wyśmiewają. Ale mnie tam tysiąc metrów nad poziomem morza do szczęścia wystarczy.
Widok z Ćwilina na Lubogoszcz
Przy okazji wesela przyjaciół uczestniczyłam w spotkaniu "na szczycie" górali niskopiennych. Byli przedstawiciele Beskidu Śląskiego, Żywieckiego, Małego, Wyspowego, Niskiego oraz Gór Świętokrzyskich. Poruszano też tematykę wspomnieniową kilku pokoleń i przy tej okazji pojawiły się opowieści o szczytach w Alpach i na Bałkanach. To było nie tylko interesujące, ale przede wszystkim bardzo miłe doświadczenie. Zwłaszcza, że doszliśmy do wniosku, iż nie ma to jak w górach.
W tym roku, dzięki kolejnemu oprowadzaniu, przeszłam się przez Łopień i Mogielicę. Nie byłam tam od czasów rajdu. Zapomniałam, że jeśli chodzi o osiągi czasowe, wycieczka na Mogielicę nie jest podobna do tej na Ćwilin. Za to przypomniałam sobie, jaki fantastyczny jest Wyspowy. To znaczy, niby nie ma w nim niczego wyjątkowego: lasy mieszane, trochę podszczytowych łąk, kamieniste drogi, głęboka ściółka i porządne runo leśne. Na szczęście o tym, czy coś jest specjalne, czy nie, decydujemy sami. Dla mnie Beskid Wyspowy jest wyjątkowy. Zawiera w sobie po malutkiej części z każdego znanego polskiego pasma.
Zaopatrzyłam się nareszcie w jego mapę. Jako szanujący się mapnik zbieram mapy odwiedzanych miast i krajów, ale jakoś tak swoich stron nie miałam. Po co mi to, skoro znam tutejsze ścieżki. Ale ileż to można nie potrafić odpowiedzieć na pytanie, co widzimy tam albo siam za siódmą górą. Teraz już będę wiedziała.
Miałam kiedyś taki świetny pomysł, żeby spędzić noc na szczycie Ćwilina i spojrzeć na to, co zobaczył twórca nazwy "Beskid Wyspowy". Do tej pory nie zrealizowalam planu. Po części dlatego, że nie trzeba budzić się tam o czwartej, czy piątej rano. Wystarczy wyjść z domu zanim rosa zniknie, a i tak będzie się przechodziło przez rzadszą bądź gęstszą mleczną zasłonę mgieł lub chmur i zdąży się spojrzeć na nią z góry. Po części zaś dlatego, że bliscy, dowiadując się o jakże śmiałym założeniu logistycznym, opowiedzieli o dwóch chłopakach, co to poszli udowadniać swą odwagę i noc zaliczyli przypięci paskami do korony drzewa, bo usłyszeli wycie wilków.
Zdarzyło mi się patrzeć z tego szczytu na otoczone białym morzem okoliczne wierzchołki. Rozumiem zachwyty. Ktoś nie byłby pod wrażeniem?
Cóż można więcej powiedzieć - tu jest pięknie.
W niedzielę, 1 sierpnia, podczas uroczystości upamiętniających Powstanie Warszawskie, doszło do przykrego incydentu. Chodzi o fragment związany ze złożeniem wieńców pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach. Kiedy udawali się tam Władysław Bartoszewski (były więzień obozu w Oświęcimiu, żołnierz AK, działacz Żegoty, powstaniec warszawski; czynny polityk) i Bronisław Komorowski (były działacz opozycji demokratycznej; prezydent-elekt) rozległo się nieprzyjazne buczenie (według relacji na stronie Wyborczej). Inne powitanie przygotowano Jarosławowi Kaczyńskiemu i Antoniemu Macierewiczowi - rozległy się oklaski, skandowano: "Jarek, Jarek". Zachowywała się tak mała grupa osób, ale to ona właśnie zdominowała resztę, która posłuchała porządkowych i oddała hołd ofiarom Powstania w milczeniu. Przykład na to, że aktywna mniejszość może dosyć łatwo zdominować bierną większość.
Jest coś, co łączy niedzielny incydent z tym, co wydarzyło się w tym tygodniu pod Pałacem Prezydenckim (niedopuszczenie do usunięcia krzyża postawionego tam przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej). To skandowanie imienia "Jarek".
We wczesnej młodości zastanawiałam się nad tym, czy politycy mają kontakt z rzeczywistością, z życiem "zwyczajnych ludzi". Ponoć George H. W. Bush był bardzo zaskoczony, gdy w kilka dni po opuszczeniu Białego Domu w 1993 roku poszedł na zakupy. Powodem jego zdziwienia był skaner ułatwiający kasjerowi pracę.
Wcale nie trzeba malować trawy na zielono i odwracać śniegu białą stroną do góry, żeby polityk nie wiedział, na jakim świecie żyje. Ci ludzie - a przynajmniej najważniejsi z nich - pracują po kilkanaście godzin na dobę, głównie w gabinetach, restauracjach, kawiarniach, salach posiedzeń. Świat poznają dzięki telewizji, gazetom, Internetowi; oglądają go zza szyb uprzywilejowanych w ruchu limuzyn. Mają do przeczytania setki ważnych stron dziennie, a to i tak ściśle wyselekcjonowane przez współpracowników materiały. Barack Obama, przy okazji wizyty w jednym z wydań popularnego talk-show ("The View"), wspomniał o tym, że nie ma własnych problemów odkąd został prezydentem i codziennie czyta dramatyczne listy przysyłane przez ludzi wyrzucanych z pracy, pozbawianych przez banki majątku itp. Jednak jak wiele by tych listów nie przeczytał, nie da się ukryć, że prezydent Obama ma niewielkie pojęcie o tym, jak to jest być "zwykłym Amerykaninem".
Chciałoby się ideału: mądrych, odpowiedzialnych, wszystko-wiedzących polityków, którzy podejmują dobre dla nas decyzje. Kraj rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. Możemy złorzeczyć politykom i uważać ich wszystkich za drani, ale z drugiej strony nie potrafimy pozbyć się tęsknoty za marzeniem i wciąż pokładamy w kimś nadzieję na lepsze jutro. Bo może to właśnie ten człowiek i tym razem?
Przypominam sobie pewien film political-fiction, oglądany już pod koniec okresu, kiedy to magnetowid (u sąsiadów czy rodziny) i wprost cudownie pachnąca plastikiem kaseta video były najcenniejszymi rzeczami na świecie. Na jedno z miast ZSRR spada wystrzelona przez terrorystów rakieta z głowicą jądrową. W odpowiedzi zaczyna działać automatyczny system, który został zaprogramowany na atak z USA. Waszyngton zostaje zniszczony. Prezydenta wieziono już wtedy gdzieś dalej, ale niestety fala uderzeniowa strąciła śmigłowiec i głowę państwa uznaje się za zmarłą. Prawie cały gabinet wyparował w stolicy. Władzę przejmuje najmniej ważny, mało rozgarnięty sekretarz (zdaje się, że do spraw rolnictwa). Po zaprzysiężeniu na pokładzie Air Force One nowy prezydent zamyka się w gabinecie, klęka i prosi Boga o rozwagę przy pełnieniu dziejowej misji. Kiedy wychodzi jest już innym człowiekiem. Nie reaguje na raporty mówiące, że można jeszcze zatrzymać atomowe szaleństwo całkowitego zniszczenia. Kreml prosi przecież o kontakt i proponuje układ "miasto za miasto". Na nic zdają się ostrzeżenia "gołębi". Prezydent jest "jastrzębiem" i chce zniszczyć jak najwięcej figurek na mapie. Nie ma pojęcia, co dzieje się na dole. Wszystko czym dysponuje, to wojskowe raporty i odgrywający role jak z greckiej tragedii doradcy. Dlaczego do prezydenta nie dociera sens tego, co się stało? Dlaczego nie bierze pod uwagę możliwości dogadania się z "czerwonymi"? Ponieważ wypełnia dziejową misję. On "wie" więcej niż jego doradcy, został "wybrany" przez siłę wyższą, nie może się mylić.
Na szczęście cała ta historia kończyła się pozytywnie dla ludzkości (z wyłączeniem obszarów Waszyngtonu i - zdaje się - Krasnojarska).
Zapamiętałam dobrze tę scenę modlitwy i przeobrażenia prezydenta: stanowi ostrzeżenie, do czego może doprowadzić - dobra w zasadzie - wola.
Dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów z 4 lipca 2010 roku pomyślałam, że może jednak lepszym prezydentem byłby Jarosław Kaczyński: stary wyga, oddany państwu, prawnik. Potem obejrzałam kilka spotkań, przeczytałam wywiady, no i zapoznałam się z relacją spod pomnika Gloria Victis. Jarosław Kaczyński (ani tym bardziej Antoni Macierewicz) nie stanął przed tymi ludźmi i nie poprosił ich o ciszę. Nie pojechał też pod Pałac uspokajać nastrojów. Pewnie, że nie jest to jego obowiązkiem, ale powinnością - już tak. Tyle tylko, że Jarosław Kaczyński wpadł w koleiny wypełniania dziejowej misji. Zapewne powierzyli mu ją: Bóg i Ojczyzna. Najprawdopodobniej wydaje mu się również, że otrzymał jakiś "testament" (moralny, polityczny) od zmarłego brata. I tak będzie pełnił tę swoją misję, nie zważając na okoliczności, na otaczającą go rzeczywistość. Pomagać mu w tym będą "obrońcy" krzyża i ci, którzy przy każdej okazji wykrzykują jego imię. Jastrzębie. Po osobistej tragedii coś takiego łatwiej może uderzyć do głowy.
To smutne.
Wypadek to niestety tylko wypadek, krzyż to tylko krzyż, a polityk to tylko polityk. Nic więcej.
Po katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku przez kilka tygodni - w ramach porannego czytania prasy - otwierałam w przeglądarce dwa okna: w jednym stronę "Naszego Dziennika" a w drugim "Gazety Wyborczej". To był prawdziwy szok, jakby odkrywało się dwa światy równoległe z opowiadań science-fiction (takie "Continuum Małgosi"). W dodatku było to bardzo smutne doświadczenie.
Mam nadzieję, że cały czas rozwijam się intelektualnie. W związku z tym swoim rozwojem coraz ciężej jest mi jednak przyjmować wizje rzeczywistości odmienne od mojej. Na przykład, nie wyobrażam sobie siebie w rozmowie, jaką Tomasz Kwaśniewski (Wyborcza) przeprowadził ze swoim prawicowym kolegą (Pranie.pl, Duży Format, 24.06.2010).
Nie chcę nawoływać do nienawiści i nie chcę stosować przemocy. Jak mam w takim razie reagować, gdy ktoś przy mnie mówi, że to nie była katastrofa tylko zbrodnia na najbardziej wartościowych sługach Polski i że to hańba, iż zadecydowano o usunięciu krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego? I te sprawy językowe: "Katyń", zamiast "Smoleńsk"; "bohaterowie", zamiast "ofiary".
Większość moich prawicowych znajomych nie widziała nic dziwnego w tym, że kilka lat temu sąd rozpatrywał sprawę człowieka, który miał obrazić najwyższy urząd w państwie. Sama też dałam wpuścić się w te maliny zastosowania obowiązującego prawa. Na szczęście jakiś czas temu zmieniłam zdanie. Staram się odróżniać coś za co można się obrazić, od tego czym może zająć się sąd (zniesławienie). Teraz niezmiernie dziwi mnie, iż ci sami ludzie, nawołujący wcześniej do zamknięcia za kratkami człowieka, który śmiał powiedzieć coś niezbyt pięknego o prezydencie Lechu Kaczyńskim, są zadowoleni z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, insynuującego, że w związku z katastrofą Tupolewa prezydent-elekt i szef polskiego rządu mają nieczyste sumienia i powinni zniknąć ze sceny politycznej (gdyby oczywiście w Polsce była demokracja, a nie tylko - jego zdaniem - jej fasada). W związku z katastrofą samo w sobie ciekawe jest zaś to, że o spisku, złych Rosjanach i strasznym polskim rządzie mówią rodziny ofiar związanych z prawicą. Albo po prostu tylko ich głosy cytują media.
W wielu opracowaniach dotyczących liberalizmu pojawia się troska o to, jak poradzi on sobie z tym, że ma wrogów. Ile naprężeń wytrzyma społeczeństwo, które priorytet daje wolności, indywidualizmowi, tolerancji, różnorodności i pokojowemu współistnieniu?
Pamiętam, iż była to jedna z rzeczy najbardziej denerwujących mnie przy okazji oglądania filmów i nauki historii (zwłaszcza tej XX-wiecznej: czemu na przykład po pokonaniu III Rzeszy alianci nie wymordowali wszystkich nazistów?). W filmach wojennych, czy sensacyjnych pojawia się słynne zdanie: "MY nie jesteśmy tacy jak ONI", nie jesteśmy jak ci źli, jesteśmy od nich lepsi. To bycie teoretycznie lepszym jest gorzką do połknięcia pigułką.
Na szczęście w odwodzie zawsze pozostaje Brudny Harry.