Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieciństwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieciństwo. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 kwietnia 2013

Zimowanie

W ogrodzie koło ścieżki stał sobie chochoł i rozmawiał z jesiennym wiatrem. Przyszedł do niego Kolczatek. Podniósł nosek i popatrzył na słomianą osobę. Chochoł spojrzał z wysoka, potem ukłonił się miłemu gościowi.
- Czy mógłbym zamieszkać na zimę pod twoim słomianym dachem? - zapytał jeżyk.
- Zamieszkać u mnie? - zdziwił się chochoł. - Nie, u mnie już ktoś mieszka.
Tego się jeżyk nie spodziewał. Kto może mieszkać pod chochołowym dachem?
- Ktoś bardzo piękny - powiedział chochoł. - Jeżeli zgadniesz, kto wie, może i dla ciebie znajdzie się miejsce.
- Ktoś bardzo piękny, mówisz. A jak ubrany?
- Latem ubiera się w czerwoną sukienkę. Ale teraz śpi, więc, proszę cię, mów ciszej.
- W czerwoną sukienkę, w czerwoną sukienkę... - powtarzał Kolczatek zamyślony. - Nie, chyba nie zgadnę. Powiedz coś więcej.
Chochoł pochylił się niżej i szepnął:
- Ona jest podobna do ciebie.
- Do mnie? Nigdy nie noszę czerwonej sukienki. Ani latem, ani zimą.
- Ale masz kolce. I ona też ma kolce.
Jeżyk usiadł i jedną łapką obliczał na pazurkach drugiej:
- Ma kolce, ma czerwoną sukienkę... Nie wiem. Powiedz sam.
Ale chochoł nie chciał zdradzić tajemnicy. Powiedział tylko:
- Przyjdź do mnie w odwiedziny wiosną. Ona się obudzi.
I jeżyk odszedł.
"Przyjdę wiosną i zobaczę, kto mieszka pod chochołowym dachem. Ale gdzie znajdę mieszkanie na zimę?".
Nad stawem stała wierzba, była rozczochrana i trzęsła się na jesiennym wietrze. Trochę ze strachem zapytał ją Kolczatek, czy da mu na zimę mieszkanie pod swoimi konarami.
Wierzba poruszyła ciemnymi włosami i powiedziała:
- U mnie już ktoś mieszka. Widzę, że masz ciekawy nosek i pewnie chciałbyś wiedzieć, kto. Tego ci nie powiem.
- Powiedz chociaż jak wygląda - prosił jeżyk.
- Ma płaszczyk zielony jak trawa. Poza tym umie grać.
- Ma płaszczyk zielony jak trawa i umie grać... - powtórzył jeżyk. - Czy na skrzypeczkach? Bo jeżeli tak, to może to świerszczyk?
Ale wierzba odpowiedziała trochę niecierpliwie, bo wiatr targał ją za włosy.
- Za dużo chciałbyś wiedzieć, mój kolczasty gościu. Przyjdź wiosną. Zobaczysz.
Jeżyk spuścił ciekawy nosek.
- Nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do ogrodu; coraz silniejszy wiatr się zrywa.
W ogrodzie za klombem leżał duży kamień. Z jednej strony siwy mech zwisał mu jak broda.
- Czy nie mógłbym znaleźć u ciebie zimowego mieszkania? - zapytał jeżyk grzecznie.
Kamień, który nigdy w życiu nie ruszał się z miejsca, odzywał się też bardzo niechętnie. Mruknął grubo, tak jakby i głos miał obrośnięty mchem:
- U mnie już ktoś mieszka.
- U ciebie też? Kto?
- Oho, powiem ci głośno, wicher usłyszy, zawoła mróz, zmrożą mojego lokatora.
- Powiedz chociaż, jak wygląda - prosił jeżyk.
- Jak wygląda? Mały, złoty...
- Mały, złoty? I co jeszcze?
Ale kamień nie odpowiedział już nic. Milczał zwyczajem wszystkich kamieni, tylko przez chwilę jeszcze drżała mu na wietrze siwa broda.
Jeżyk odszedł w drugi koniec ogrodu. Rósł tam krzak berberysu. Liści tu było na ziemi dużo, brunatnych, szeleszczących.
- Czy mogę zamieszkać u ciebie, berberysie?
- Dobrze - zgodził się berberys. - Miękko tu będzie, cicho.
Więc jeżyk zagrzebał się w liście, zwinął się w kłębek i zasnął. Spał, spał, aż przyszła wiosna, a z nią wszystkie wesołe wietrzyki. Jeden z nich obudził wierzbę nad stawem, drugi szepnął coś chochołowi do ucha, a trzeci rozwichrzył siwą brodę kamienia. Ostatni dmuchnął w posłanie jeżyka.
Wygrzebał się Kolczatek spod liści i poszedł do chochoła. Ale chochoła nie było przy ścieżce. Stał oparty o płot, słomiany płaszcz miał rozpięty i potargany. Na jego dawnym miejscu czerwona róża otrząsała rosę z pąków.
- Witaj! To ty mieszkałaś całą zimę pod słomianym dachem chochoła. Jesteś piękna!
Róża schyliła głowę. Kropelka rosy z jej płatka spadła jeżykowi na nos.
Pobiegł do wierzby. Nie była już czarna i rozczochrana, nie. Miała piękne, jasnozielone włosy, miękkie i pachnące wiosną.
- Kto mieszkał pod jej korzeniami? - przypomniał sobie jeżyk. - Aha! Ktoś, kto ma płaszczyk zielony i umie grać.
- To ja - odezwała się zielona żabka, która właśnie siedziała pod wierzbą.
- Czy naprawdę umiesz grać? - zapytał jeżyk, przyglądając się jej białej kamizelce i rękawiczkom.
- Umiem. Przyjdź nad staw wieczorem, posłuchasz koncertu.
- Przyjdę. A teraz spieszę się, bo muszę zajrzeć pod kamień.
"Muszę zobaczyć, kto to jest ten >mały, złoty<" - myślał jeżyk.
Przyszedł w samą porę: właśnie spod kamienia wybiegała okrągła kuleczka, błyszcząca w słońcu jak drogocenny kamyczek.
- Stój, stój, kto jesteś, "mały, złoty"?! - wołał jeżyk, bo kuleczka już znikała pod młodą trawką.
- Ja? Żuczek. Jestem żuczek.
Jeżyk chwilę patrzył za nim.
- Wszyscy opuścili swoje zimowe mieszkania. Wiosna! Pójdę do róży, zaproszę żuczka i wieczorem posłuchamy razem koncertu żabek nad stawem.

Helena Bechlerowa (ilustrowała Danuta Przymanowska-Rudzińska), Kolczatek, Nasza Księgarnia 1980


Cykl "Poczytaj mi mamo" był zajeżysty! Na szczęście nie zaginął w akcji. Z okazji dziewięćdziesięciolecia Naszej Księgarni wydano kilka tomów tych opowieści. Oprócz smoków ulegających uprzejmym rycerzom, dębów szumiących o dziejach Polski, czy opisów pracy piekarzy i kominiarzy, są też historyjki o mniejszych i większych dzieciach. I o przyrodzie.

Życzę nam wszystkim pięknej wiosny. W najbliższym czasie.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gizmo

Zapomniałam poprzednio zaktualizować stan orzechowej rozgrywki. Otóż wiewiórki przychodzące "na kradziołę" z lasu na moje osiedle podprowadziły z piwnicy sąsiadów cały zapas orzechów na zimę. Systematycznie, cierpliwie, skutecznie. Kwinto byłby z nich dumny, ale one by się tym pewnie nie przejęły, bo nie znają pojęcia kradzieży ani sprawiedliwości. Mają za to niemal stuprocentowe szanse na przeżycie wyniszczającej pory roku.
Przy okazji - czy leci z nami biolog mogący sprawdzić, jak się ma zabawna strona o wiewiórkach do faktów?


Gizmo chyba nie mówił ludzkim głosem. Nawet od święta. Swoją drogą to też jesteście przekonani, że gdyby po zjedzeniu kolorowych opłatków zwierzęta z obór, chlewni, kurników, czy też - ogólniej - zagród przemówiły, byłyby to długie wiązanki przekleństw? Gizmo mówi, ale w języku mogwajów. Tak przynajmniej wynika z filmu o gremlinach, jaki obejrzałam ze dwadzieścia lat temu. Obecnie w moim języku funkcjonuje wyrażenie "iść na Playstation", co oznacza odwiedziny u kogoś, kto ma PS3 i pozwala mi mordować Niemców w "Call of Duty" i bandytów oraz potwory w "Borderlands". W tamtym czasie "chodziłam na wideo". Do jednych sąsiadów szłam oglądać kreskówki ze stajni Hanna-Barbera i Warner Bros., a do innych na projekcje filmowe. Jak odwiedzałam kuzynów w mieście na Śląsku to załapywałam się na wyprawę do wypożyczalni kaset wideo, gdzie przeglądaliśmy grube segregatory w poszukiwaniu zajmujących tytułów. To chyba właśnie kuzynom zawdzięczam kilka maratonów, na które składały się: Wojownicze Żółwie Ninja, Gremliny, Terminator, RoboCop, Rambo.

Gizmo reprezentuje wszystko to, co najlepsze w zwierzęciu-towarzyszu człowieka. Ma futro, szybko się uczy, lubi bliskość innych istot, jest dobry, cierpliwy i ciepły. Miodzio! Żeby nie było zbyt słodko ma też ogromny jak stąd do wieczności minus - kiedy się z nim postępuje niezgodnie z instrukcją to powstają coraz gorsze mogwajowe kopie. Ktoś nazwał sposób w jaki rozmnaża się Gizmo? Coś jak pączkowanie. Tym, którzy nie znają filmu opiszę to tak: po zetknięciu z wodą albo jedzeniem o nieodpowiedniej porze z pleców Gizmo wyskakują kulki sierści natychmiast przekształcające się w gremliny. Coraz bardziej nieszanujące swego przodka, coraz bardziej brzydkie, wredne i destrukcyjne chochliki. Każdy kolejny egzemplarz również może się w ten nieatrakcyjny dla człowieka sposób rozmnażać, więc jakby je zostawić samym sobie dosłownie zadeptałyby świat. Na szczęście Gizmo pozostaje taki jak na początku opowieści. No, może jednak nie do końca. Zmuszony okolicznościami z ciapowatej przytulanki przekształca się w gotowego na wszystko wojownika. (Typowe, jakże typowe dla tamtego pokolenia: spędzając długie godziny w klatce w sklepie starego Chińczyka naoglądał się chłopak filmów i myślał, że rzeczywistość wygląda tak jak w telewizji albo na taśmie VHS.) W jednej ze scen Gizmo naśladuje nawet Rambo. Kojarzycie część, w której bohater Stallone przy pomocy łuku i wybuchowej strzały niszczy latający czołg Mi-24? To to. Dzięki własnemu bohaterstwu i pomocy naprawiających swe błędy ludzi, Gizmo przywraca porządek. Gremliny tego nie przeżywają. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Gizmo wzorowali się twórcy zabawki Furby. Kiedyś spotkałam podróbkę albo może nawet oryginał Furbiego w sklepie i długą chwilę przesuwałam mu dłonią przed oczami, bo wtedy mruczał i przestępował z łapki na łapkę. Był wyrazem tęsknoty samotnych ludzi za odrobiną bliskości. Samotnych, którzy nie mogą albo nie chcą pozwolić sobie na zwierzę w domu. Z tego co pamiętam tak tłumaczono fenomen popularności Furbiego, Tamagotchi, a potem psa-robota. Takie uproszczenie. W każdym razie technika posunęła się już na tyle naprzód, że zbudowanie robota w kształcie zwierzęcia to dla konstruktorów pestka. Teraz inżynierowie są na etapie budowania robotów coraz bliższych ludziom, mających za zadanie bawić oraz pomagać. Gizmo jako postać filmowa miał więcej swobody niż Furby. Tyle tylko, iż nie można go przytulić, chyba że zdarzy się cud na miarę purpurowej róży z Kairu.

Bajka o Gizmo ma morał, a jakże. Jeśli bierzemy coś lub kogoś pod opiekę to i bierzemy odpowiedzialność. Jak coś pójdzie nie tak to nie będzie nawet komu się tłumaczyć i kogo prosić o pomoc. Chodzi więc o to, żeby nic nie poszło nie tak. A poza tym to nie jedzcie na noc.

PS Z tego nie da się zrobić rankingu, mogę tylko podkreślić, że to fenomenalne jak wiele potrafi zmieścić coś tak małego jak serce. W moim przypadku są to: Totoro, Gizmo, niektóre z Ewoków, R2-D2, WALL-E, Claptrap, Sulley z "Potworów i spółki", Kung Fu Panda, Optimus Prime, główni bohaterowie "Epoki lodowcowej", Falkor, Elmo i większość bandy muppetów, Aslan, pingwiny z Madagaskaru, Mufasa, zakochany kundel i pani jego serca, Kalaś i Pafnucek, Toothless, osiołek ze Shreka, Gromit, Teto towarzyszący Nauzyce z Doliny Wiatru, liczni bohaterowie dobranocek i wiele, wiele innych stworów.


sobota, 3 września 2011

Cudowne lata

Kilkanaście lat temu przywiązałam się do Kevina Arnolda, Winnie Cooper i Paula Pfeiffera. To bohaterowie serialu "Cudowne lata" ("Wonder Years",
1988-1993) nadawanego w polskiej telewizji publicznej w połowie lat 90.
W tej produkcji najświetniejsze były trzy rzeczy. Po pierwsze czołówka i piosenka, którą w niej umieszczono. Beatlesowskie "With a little help from my friends" w woodstockowym wykonaniu Joe Cockera. W utworze można znaleźć słowa:
What do I do when my love is away.
(Does it worry you to be alone?)
No-no.
How do I feel at the end of the day?
(Are you sad cause you're on your own?)
I can't, don't even say it no mo
(By with a little help from my friends.)
Get high with a little help from my friends.
Gonna to try with a little help from my friends.
Akcja "Cudownych lat" rozgrywa się w latach 60. XX wieku na jednym z amerykańskich przedmieść zamieszkiwanym przez białą klasę średnią. Wojna w Wietnamie, hippisi, Woodstock, narkotyki, miłość, pokój, rewolucja, kłamstwa polityków, afery. Tyle dzieje się w tle, ale najważniejsi pozostają Kevin, Winnie i Paul - dorastający kilkunastolatkowie. To drugi aspekt świadczący o świetności serialu: dobrze zbudowane i zagrane postacie. Co znalazło się na miejscu trzecim? Jedno z najlepszych serialowych zakończeń jakie do tej pory oglądałam.

Dorosły już - żonaty i dzieciaty - Kevin z offu opowiada o dalszych losach głównych bohaterów:
Once upon a time, there was a girl I knew who lived across the street. Brown hair, brown eyes. When she smiled, I smiled. When she cried, I cried. Every single thing that ever happened to me that mattered, in some way, had to do with her. That day, Winnie and I promised each other that, no matter what, that we'd always be together. It was a promise full of passion, and truth, and wisdom. It was the kind of promise that could only come from the hearts of the very young.

The next day Winnie and I came home, back to where we'd started. It was the fourth of July in that little suburban town. Somehow, though, things were different. Our past was here, but our future was somewhere else. And we both knew, sooner or later, we had to go. It was the last July I ever spent in that town. The next year after graduation, I was on my way. So was Paul. He went to Harvard, of course, studied law. He's still allergic to everything. As for my father, well... we patched things up. Hey, we were family, for better or worse. One for all... and all for one.

Winnie left the next summer to study art history in Paris. Still we never forgot our promise. We wrote to each other once a week for the next eight years. I was there to meet her when she came home... with my wife, and my first son, eight months old.

Like I said, things never turn out exactly the way you planned.

Growing up happens in a heartbeat. One day you're in diapers, the next day you're gone. But the memories of childhood stay with you for the long haul. I remember a place, a town, a house, like a lot of houses. A yard like a lot of other yards. On a street like a lot of other streets. And the thing is, after all these years, I still look back... with wonder.