Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ostatni brzeg. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ostatni brzeg. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 sierpnia 2011

"Ostatni brzeg"

Kanada, lata sześćdziesiąte XX wieku. Niedawno skończyła się II wojna światowa. Szkoła na przedmieściu. Jedenastoletni a może trochę starszy chłopiec: Max Gluck. Tak nazywał się chyba zresztą ten serial - "Max Gluck" (z umlautem nad "u"). Opowiadał o zróżnicowanym środowisku kulturowym, narodowościowym, wyznaniowym, materialnym i politycznym Kanady. Był odcinek, w którym dzieci wysyłały do parlamentu propozycje nowej flagi państwowej (taki konkurs rzeczywiście miał miejsce i to jemu zawdzięczamy identyfikowanie Kanady z pięknym liściem klonu na białym tle, ograniczonym dwoma pasami czerwieni). W innym odcinku dzieci przygotowywały prace dotyczące wojny nuklearnej. Miały to być modele schronów. W trakcie przygotowań do wykonania zadania zdarzyło się, że tytułowy bohater spotkał na swej drodze kogoś, kto opowiedział mu o koszmarze Hiroszimy i Nagasaki. Chłopak zaczął szukać opracowań dotyczących broni jądrowej i na tej podstawie przedstawił na lekcji makietę ruin szkoły. Opisał, jak wygląda wybuch bomby, co stanie się i w jakim promieniu w ciągu sekundy, minuty, godziny, tygodnia po katastrofie. Potem przedstawił dane mówiące o tym, jakie są szanse przeżycia w prowizorycznych schronach - tych, których makiety pokazywali wcześniej jego koledzy. Klasa słuchała w ciszy. Potem wszyscy rozeszli się do domów - smutni, pokonani. Tak to mniej więcej wyglądało.

Kadr z "Ostatniego brzegu"

Australia, lata pięćdziesiąte XX wieku. Na 6 pozostałych kontynentach nie ma już żywych ludzi. Doszło do konfliktu nuklearnego pomiędzy USA i ZSRR. Chmura atomowa zbliża się do Australii. Rząd wydaje obywatelom tabletki i zastrzyki z trucizną. To film "Ostatni brzeg" z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera (na podstawie świeżej wtedy powieści Nevila Shute'a), z Gregorym Peckiem w roli kapitana okrętu podwodnego z napędem... atomowym.

Jak zachowują się bohaterowie? Różnie. Większość nie panikuje ani nie popada w obłęd. Nie ma też zamieszek, morderstw, kradzieży. Przecież niedługo i tak wszyscy zginą. Wielu ludzi ściąga na wybrzeże. Robią sobie wakacje. Żyją pełnią życia - w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Sami wybiorą moment śmierci najbliższych i swojej. Ale to stanie się dopiero za jakiś czas. Na razie po prostu cieszą się tym, co jest. Tak zapamiętałam ten film. Nawet jeśli w rzeczywistości fabuła wygląda nieco inaczej, to w mojej pamięci przedstawia się jako wspaniała wizja wymierającej, a jednak wielkiej ludzkości, pojmowanej nie jako abstrakcyjny byt, ale jak najbardziej realny zbiór wyjątkowych jednostek.

Zimna wojna i stałe zagrożenie przerodzeniem się jej w wojnę atomową pozostawiło trwały ślad w kulturze. Nie tylko political i science-fiction karmiły się tym tematem. Był on obecny także w kryminałach czy historiach romantycznych. Przecież w latach 1950. mówiło się wręcz o histerii, która ogarniała ludzi żyjących po obu stronach żelaznej kurtyny. W 1962 roku strach spotęgował kryzys kubański. Nic dziwnego, że znalazło to swoje odbicie w wytworach kultury.

Co byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli, że niedługo czeka nas wszystkich śmierć? Każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką i chociaż w tłumie (niekoniecznie w sensie jego fizycznego istnienia) tracimy swą indywidualność, to jednak wiele filmów, książek, opowiadań i komiksów pokazuje, że w tak niezwykłej sytuacji, jaką są ostatnie miesiące, tygodnie, dni i godziny przed wielką katastrofą, jaką byłoby wymarcie człowieka, większość z nas zachowywałyby się całkiem spokojnie i godnie. Oczywiście najpierw doszłoby do histerii (no bo jak to?! wszyscy skazani na śmierć? za nic? zupełnie przypadkiem, bo ktoś nacisnął atomowy guzik?), potem jednak przyszłaby racjonalizacja: przecież to nie tylko ja, wszyscy są skazani, a skoro już to wiemy, to pogódźmy się ze straszną wiadomością i przeżyjmy w spokoju tych kilka tygodni, czy miesięcy. Bez nadziei na ocalenie, ale za to z pewnością maksymalnego wykorzystania tego, co zostało. Ale nie tak, jak wyobrażają to sobie ci, którzy posądzają człowieka o najgorsze. Nie wiem, co na to psychologia i badania naukowe, w każdym razie w wizjach tworzonych przez artystów bylibyśmy życzliwi, godni, szczerzy, nawet lekko uśmiechnięci. A potem przyszłaby ta chwila - jeśli mielibyśmy taką możliwość - kiedy trzeba zdecydować się na samobójstwo bądź czekanie na chorobę popromienną. To byłyby okropne momenty, które każdy przeżywałby sam. Następnie wszystko by się skończyło - w ludzkim sensie. Ziemia nadal kręciłaby się wokół Słońca, a karaluchy myszkowałyby po rozpadających się, zarastających siedzibach wymarłego gatunku.