czwartek, 23 czerwca 2011

"Hidalgo"

Smutek, smutek, smutek. Zwłaszcza odkąd zaczęłam uczyć się ekonomii - towarzyszy mi smutek. Zdarza się, że przekracza jakiś krytyczny w danym czasie poziom. Wiem, że w tym miejscu ktoś mógłby rzucić: "Życia nie znasz. Przed Tobą prawdziwe ludzkie dramaty". Jako że trochę miałby rację, a trochę nie, mogę to na razie pominąć. Dzisiaj przekroczyłam krytyczny poziom smutku i zaśmiałam się w "nieodpowiednim" momencie, kiedy nagrywałam rozmowę o śmierci z profesorem bioetyki. Wypowiedział mniej więcej takie zdanie: "Lekarze mogliby powiedzieć, że przecież niedługo i tak umrzesz, to już dociągniesz [w bólu i cierpieniu]".
Przypominacie sobie różne motywy krążące w kulturze, mówiące nam o tym, że najważniejsze jest to jak się żyje? To podejście, które na tzw. Zachodzie obecne jest od całkiem niedawna. I znowu będzie o filmie.

Był taki wyścig, który w zasadzie nigdy nie istniał, ale jest wystarczająco interesujący, by się nim zająć i wyjaśnić, o co właściwie chodzi. Dzięki niemu można sprawdzić między innymi i to, jak bardzo w ciągu 100 lat zmieniło się Hollywood, które od jakiegoś czasu w sposób nachalny potrafi pokazywać apele o ochronę przyrody, czy poszanowanie innych kultur.


"Ocean ognia"

Są różne wyścigi: ślimaków, chartów, psich zaprzęgów. Wyścigi konne, motocyklowe, samochodowe, a nawet takie, w których ścigają się ludzie na własnych nogach. Słowo "wyścig" samo w sobie brzmi dosyć niebezpiecznie i zdaje się, że intuicja dobrze nam podpowiada. W zasadzie, o jaki wyścig by nie chodziło, w grę wchodzi nie tylko wygrana czy przegrana, ale właściwie życie. Formuła 1, rajd Paryż-Dakar, Camel Trophy, regaty Sydney-Hobart, 24-godzinny wyścig w Le Mans. Nie chodzi o to, że trup ściele się tam gęsto, ale o to, że na próbę zostaje wystawiona zdolność przetrwania (fizycznego, psychicznego albo też ich obu). Na pustyni, w dżungli, czy też w środku miasta. Wyścigi przyciągają rzesze chcących wystartować w nich śmiałków i jeszcze większe tłumy ich kibiców. Był jednak co najmniej jeden wyścig, który można było obserwować w nielicznych tylko punktach i nie wiadomo było w zasadzie co się dzieje w trakcie jego trwania. To był "Ocean ognia".

Już wieki temu mieli go organizować arabscy szejkowie. Trasa wiodła przez ocean ognia, czyli pustynne tereny Półwyspu Arabskiego. Liczyła sobie 3 tysiące mil (jakieś 5 tysięcy kilometrów). O wygraną walczyło na starcie do 150 koni i jeźdźców, później liczba ta sukcesywnie się zmniejszała - na skutek wypadków oraz morderstw. Do mety docierało niewielu. W straceńczym wyścigu startowali nie tylko najlepsi jeźdźcy i najlepsze konie arabskie pełnej krwi. Jako że struktura społeczna w Arabii była taka a nie inna, mogli w nim uczestniczyć tylko przedstawiciele najlepszych rodów. Nagrodą były oczywiście skrzynie złota. Nie to było jednak dla zwycięzcy najważniejsze. Liczył się ogromny prestiż, który zdobywało się po wygranej w tak niesamowitym współzawodnictwie. Wszystko to wyglądało baśniowo pięknie aż do końca XIX wieku. Wtedy na scenie wyścigu pojawił się Frank Hopkins, amerykański kowboj.

Są różne konie. Piękne araby, szlachetne angliki, malutkie koniki Przewalskiego, wolne jak wiatr mustangi. Kare, bułane, srokate, siwe, gniade, nakrapiane. Nasz bohater był srokatym mustangiem, czyli po naszemu – był łaciatym koniem średniego wzrostu, nie nazbyt silnym, ale też niezbyt słabym. Pochodził z Ameryki Północnej, gdzie wyszkolili go Indianie. Miał na imię Hidalgo. Bardzo zobowiązujące amerykańskie imię, pochodzące jeszcze z czasów świetności imperium Filipa II. Hidalgo oznacza przynależność do hiszpańskiej szlachty. Nasz koń do szlachetnie urodzonych z pewnością się nie zaliczał, a już zupełnie się tak nie zachowywał. Jego właściciel, Frank Hopkins, nauczył go kilku iście magicznych sztuczek, gdy razem występowali w cyrku Billa Cody’ego ("Buffalo Bill's Wild West Show"). Poza tym koń miał swój rozum i potrafił na przykład ukraść swemu panu kapelusz, gdy coś mu się nie podobało. Takiego właśnie sierściucha znamy z filmu "Hidalgo. Ocean ognia" i ze wspomnień Franka Hopkinsa, bohatera amerykańskiego pogranicza.

Pod koniec XIX i na początku XX wieku na rynku wydawniczym USA zaroiło się od wspomnień legend Dzikiego Zachodu. Zwykle opowieści spisane przez kowbojów i rewolwerowców były przekłamane. Nie inaczej było w przypadku Franka Hopkinsa. Prawdą jest tylko to, że urodził się w połowie XIX wieku i że bardzo wcześnie zaczął jeździć konno na posyłki: najpierw dla armii walczącej z Indianami, a później w legendarnej poczcie kurierskiej Pony Express. W Stanach Zjednoczonych wygrał kilka wyścigów długodystansowych na różnych koniach. Jego ulubionym wierzchowcem był srokaty, niepozorny mustang. Po zakończeniu pełnej przygód kariery pan Hopkins wszystkie zarobione pieniądze przeznaczył na pomoc Indianom i mustangom. Nie wiadomo czy był potomkiem Indian. Za to jego głos w sprawie ich obrony bardzo się w Ameryce liczył. Frank Hopkins zmarł w 1951 roku, dożywszy sędziwego wieku. Przeżył kilku amerykańskich prezydentów i wiele zmian jakie następowały wtedy na świecie i w samych Stanach Zjednoczonych. Dla niego najważniejsze było jednak, iż uratował wiele kochanych mustangów. To między innymi dzięki jego pieniądzom i inicjatywom biegają one jeszcze po amerykańskich parkach narodowych.

W 1889 roku, kiedy Frank Hopkins ze swoim Hidalgo występowali z cyrkiem Billa Cody’ego w Europie, zgłosił się do nich tajemniczy biznesmen z Adenu i zaproponował udział w niezwykłym przedsięwzięciu: w liczącym 5 tysięcy mil, pustynnym "Oceanie ognia". Hopkins wyraził zgodę. Dzisiaj już wiemy, że cała to opowieść jest zmyślona. Kilku historyków porównało wspomnienia kowboja z innymi wzmiankami na temat wyścigu i udowodniło, że nie miał najmniejszych szans by wziąć w nim udział. Tak się jednakże złożyło, że Hidalgo i Frank Hopkins zostali największymi legendami pustynnej rywalizacji, skądinąd równie legendarnej jak oni sami. Wspaniale ukazują to autorzy filmu "Hidalgo. Ocean ognia" z Viggo Mortensenem w roli głównej. Hollywood (dokładniej mówiąc scenarzysta: John Fusco), odłożyło na bok wszystkie spory dotyczące udziału Hopkinsa w wyścigu. Skupiono się na przedstawieniu legendy i na wartościach, które mogła ona ze sobą nieść. Chodzi o szacunek z jakim filmowy Frank Hopkins odnosi się do indiańskiej i arabskiej kultury oraz o wspaniały wątek ratowania zagrożonych masowym odstrzałem przez U.S. Army mustangów. Bowiem w legendzie Frank Hopkins dokonał niemożliwego i wygrał wyścig. Hidalgo przeniósł go przez rozpaloną słońcem arabską pustynię i zapewnił mu ilość złota wystarczającą do wykupienia ogromnych terenów amerykańskiego pogranicza, wystarczających do stworzenia rezerwatu dzikich koni.

Mówi się, że kto dosiada konia, ten dosiada wiatr. Ponoć jeszcze tylko na otwartym oceanie można doświadczyć tego obezwładniającego wręcz poczucia wolności, które daje pędzący koń.

Aleksander Wielki miał swojego Bucefała, marszałek Piłsudski Kasztankę, Rudy Pollard Seabiscuita a Gandalf Cienistogrzywego. Historia świata zna wiele sławnych koni i wielu sławnych jeźdźców. W tej galerii należy także umieścić Franka Hopkinsa i Hidalgo, nawet jeśli ich przygody są prawdą tylko na ekranie.

Każdy wie co nieco o koniach, chociaż większość z nas nigdy żadnego nie dosiądzie, ani nie pozna. Wszystkiego w zasadzie nauczyła nas kultura. Jakie było na przykład moje zdumienie, kiedy odkryłam, że konie nie są płaskie, a dokładniej mówiąc, że mają pękate brzuchy i oprócz tego, że są piękne (nawet jeśli są tylko końmi roboczymi), to są jak beczułki, gdy przyjrzeć im się z przodu. Więcej zyskują z profilu, tak jak zwykł je pokazywać Kossak. Kultura w zasadzie zawłaszczyła sobie wiele tematów i je pozmieniała, więc nie ma się o co złościć. Nie można być zdziwionym, że dobrała się także do "Oceanu ognia", Franka Hopkinsa i Hidalgo. Jeśli stało się to po to, by stworzyć film Joe Johnstona z 2004 roku, to można się tylko z uwiecznienia legendy cieszyć.


1 komentarz: