niedziela, 24 lutego 2013

Litzmannstadt

Czasem tęsknota za historyczną wielkością, czy cudem gospodarczym, mogąca tłumaczyć fenomen używania przez Polaków niemieckojęzycznych nazw polskich miast, kryje w sobie nazistowską pułapkę.

Może i "Danzig", "Posen", czy "Breslau" brzmią atrakcyjnie, kusząc niczym okręty dumnej Hanzy, wystarczy jednak uświadomić sobie, że takie ich nazwy widnieją na starych mapach. Różnie to przecież w historii bywało. Łódź, chociaż prawa miejskie uzyskała od biorącego kąpiel w balii Władysława Jagiełły, bardzo długo nie odgrywała istotnej roli w dziejach. Obcojęzyczne nazwy miasta nie są więc raczej używane przez Polaków. Oprócz tej jednej jedynej, kojarzącej się z gettem. "Litzmannstadt". Jako miejscowość o tej nazwie Łódź wystąpiła tylko raz w swojej historii, pomiędzy 1940 i 1945 rokiem.


Karla Litzmanna tytułowano Lwem z Brzezin. To od nazwiska tego człowieka Łódź wzięła swe nazistowskie miano.

Szukając informacji o tym, co działo się w okolicach mojej rodzinnej miejscowości, Kasiny Wielkiej, w czasach I i II wojny światowej, natrafiłam na takie nazwisko: Josef Roth Freiherr von Limanowa-Łapanów. To też Lew, tyle że spod Limanowej. W czasie I wojny światowej sprawnie przeprowadził tam atak na rosyjskie pozycje. Tak jak Litzmann był świetnym dowódcą frontowym, sztabowcem i szkoleniowcem. Obu oficerów wyraźnie różni jednak to, że austro-węgierski bohater był opisywany przez swoich zwierzchników mniej więcej jako "miękki", bo przywiązujący wagę do minimalizowania strat po obu stronach, a Brandenburczyk był twardym nacjonalistą, który chciał "oczyszczenia" wielkich Niemiec z wrogich elementów.

Karl Litzmann do wojska wstąpił niedługo po wojnie austriacko-pruskiej, w 1867 roku. Brał udział w wojnie z Francją (1870-1871), w której zasłużył na Żelazny Krzyż. Pod koniec XIX wieku dostał się do sztabu generalnego, gdzie miał okazję pracować z wychowankami Moltkego starszego. Potem szefował akademii wojskowej w Berlinie. Na początku XX wieku był już generałem i mógł przejść na zasłużoną emeryturę. W 1914 roku został z niej ściągnięty, by dowodzić na froncie.

W pierwszych miesiącach wielkiej wojny na froncie wschodnim Niemcy zatrzymali ofensywę rosyjską na Prusy. Co prawda Rosjanom nieco lepiej szło w walce z Cesarstwem Austro-Węgierskim, ale nie udało im się osiągnąć wszystkich wyznaczonych celów. Na listopad i grudzień zaplanowali więc przełamanie frontu mniej więcej pośrodku współczesnej Polski, a także w pobliżu Krakowa. Niemcy i Austriacy uprzedzili jednak Rosjan atakując na terenie dzisiejszego województwa łódzkiego. W walkach zginęło około 200 tysięcy żołnierzy obu stron konfliktu.

Zimą 1914 roku podległe Litzmannowi oddziały zostały w okolicach Łowicza odcięte od reszty sił niemieckich. Generał nakazał marsz w kierunku Brzezin. Tak jak dowódcy sił rosyjskich z tamtego rejonu nie posiadał zbyt wielu informacji o rozmieszczeniu sił przeciwnika. To jeden z czynników, który dopomógł Niemcom. Litzmannowi udało się przebić przez linie rosyjskie, niszcząc przy tym kilka dużych jednostek. Odznaczono go, nazwano Lwem z Brzezin, doceniono wspaniałą wiedzę wojskową sprawdzoną w praktyce. Mógł spocząć na laurach, spisać wspomnienia, cieszyć pokojem. Musiał przecież widzieć, jak wojna okalecza, jaka jest straszna. Ale niewiele humanizmu wyniósł z tej lekcji. Wybrał inną drogę. Po wojnie zaangażował się politycznie. Od 1930 roku był członkiem NSDAP. 19 grudnia 1932 roku jako najstarszy deputowany, a więc marszałek senior, otwierał posiedzenie Reichstagu. Tego samego, dzięki któremu naziści przejęli władzę. Zmarł w 1936 roku, miał więc jeszcze okazję słyszeć o "sukcesach" w postaci ustaw norymberskich, obalania kolejnych postanowień traktatu wersalskiego, dążenia do konfliktu. Wszystko, co do tamtej pory wcielili w życie Hitler i jego zwolennicy, było zgodne z przekonaniami Litzmanna.

Zatem w 1940 roku rozbudowujący Rzeszę na wschód Niemcy złożyli generałowi piękny - swym zdaniem - hołd, nadając dużemu miastu, bliskiemu miejsca jego zwycięstwa, nazwę Litzmannstadt.


Różne były wojenne i powojenne tłumaczenia. Za wyjaśnianie brali się psycholodzy, artyści, naukowcy, politycy, historycy i inni. Był eksperyment więzienny Zimbardo, sprawdzanie granic posłuszeństwa przez Milgrama, były i inne badania. Większość Niemców, Austriaków i obywateli innych krajów, współpracujących ze zbrodniczym systemem, tłumaczyła się tym, że nie wiedziała a nawet jeśli wiedziała to przecież trzeba było wykonać rozkaz, panował pruski dryl, karą za sprzeciw była śmierć, na tym polegała ich praca, inni też tak robili...

Mimo wszystko dość łatwo przyjąć wyjaśnienia o wykonywaniu rozkazów, niewiedzy, strachu. Nie przypominam sobie z czasów szkolnych żadnego podręcznika, w którym mowa byłaby o tzw. dobrym Niemcu. A jeszcze o żołnierzu? Kto to słyszał! Przecież żołnierze (ale nie tylko - urzędnicy też) składali przysięgę na wierność Hitlerowi, a nie państwu, czy porządkowi prawnemu. Tak dosyć zwyczajnie, pojedynczo i całymi oddziałami, składali tę z gruntu podejrzaną przysięgę. Na początku próbowali ominąć rytuał, ale co to były za próby, skoro jednak się ugięli. Dalej było już z górki. W każdym razie - o Wilmie Hosenfeldzie i owszem, wiedziałam, dzięki filmom, ale to jeden przykład. Trochę mało jak na kilkanaście milionów niemieckich żołnierzy i kilkadziesiąt milionów cywilów.

Timothy Snyder w jednym ze swoich tekstów napisał o tym, że to było wtedy normalne. Tak jak teraz dla nas normalne są pokój i demokracja, tak wtedy dla części Europy normalne były autorytaryzm, nacjonalizm, rasizm. W Niemczech normalny stał się nazizm.

Kiedy czytałam wspomnienia Philippa von Boeselagera o tym, jak brał udział w spisku 20 lipca, nie mogłam uwierzyć, że żyjąc do 2008 roku cały czas uważał, że w czasie wojny postępował słusznie i bronił swoich wyborów życiowych w standardowy sposób (taki był rozkaz, pruska kultura wojskowa itp.). Czuł się aż tak normalnie, że będąc oficerem Wehrmachtu zauważającym zbrodnie na terenach podbitych napisał w tej sprawie list do zwierzchników i uznał, że zrobił wszystko, co mógł w tej sprawie. Zaangażował się też w spisek mający na celu pozbawienie Hitlera życia. Należy jednak pamiętać, co było celem tego spisku. Nie radykalna zmiana systemu i przerwanie łańcucha okrucieństwa. Celem była zmiana przywództwa, ponieważ doprowadzenie do władzy wojskowych mogło poskutkować wygraną przynajmniej na froncie wschodnim.

Prosta odpowiedź jest taka, że Niemcom żyło się wtedy lepiej. Z nazwiskiem Hitlera wiązali zakończenie kryzysu gospodarczego. Jak mogli sprzeciwiać się czemuś, co przyniosło pracę, stabilizację, rozwój ekonomiczny i co sprawiło, że poczuli się silnym narodem? No i jeszcze te podboje, które aż do Stalingradu kojarzyły się niemalże z wielką przygodą.

Mimo, że pokładam wielkie nadzieje w edukacji, to rzeczywistość jest raczej niewesoła. Oczywiste jest, że to może się powtórzyć. Jeśli dojdzie do zbiegu wystarczających okoliczności. Gdyby, na przykład, trudności gospodarcze jakie odczuwamy potrwały dłużej, gdyby się pogłębiły, gdyby zagroził nam głód, ilu z nas odmówiłoby poparcia politykom obiecującym niemal natychmiastową poprawę, tyle tylko, że kosztem - dajmy na to - nieprawdziwych Polaków?


Jakże pocieszające jest to, że wśród Niemców, Austriaków i obywateli krajów kolaborujących z III Rzeszą znajdowali się i tacy, którzy sprzeciwiali się nazizmowi. Możliwe było niepodążanie za tłumem, zdobycie się na pomaganie innym wbrew otoczeniu, podejmowanie ryzyka i przezwyciężanie bierności. Nie było tych ludzi wielu, ale byli. I w wojsku i w cywilu.

Anton Schmid służył jako sierżant w Wehrmachcie. Tak zwany zwykły człowiek, niepochodzący z arystokracji niezawodowy wojskowy, rzemieślnik, który zdawał sobie sprawę z tego, że nie może zbyt wiele. Za to chciał pozostać przyzwoitym człowiekiem. Pod koniec swojego życia służył w Wilnie, gdzie wyrabiał Żydom z getta odpowiednie papiery i wysyłał ich w mniej niebezpieczne rejony, np. do Generalnego Gubernatorstwa. Pomagał też żydowskiej organizacji podziemnej. Za zdradę został stracony w 1942 roku. W czasie procesu Adolfa Eichmanna zrelacjonowano działalność Schmida. Potem uczczono jego pamięć chwilą ciszy. Bardzo wymownej ciszy.

W lipcu 1942 roku Albert Battel, oficer Wehrmachtu, przed wojną prawnik, przekonał swego zwierzchnika, Maxa Liedtke (w cywilu dziennikarza), żeby pracujących dla ich jednostki Żydów z przemyskiego getta wziąć pod opiekę. Nakarmiono ich i zakwaterowano na terenie wojskowym. Zamknięto też most, którym siły SS mogłyby próbować odbić Żydów. Interweniował w tej sprawie sam Himmler, rozkazując przenieść zdrajcę do jednostki frontowej. Wbrew jego intencjom Battel wojnę przeżył i wrócił do ojczyzny. Liedtke miał mniej szczęścia - zmarł w radzieckiej niewoli. Taki los spotkał też znanego z uratowania Władysława Szpilmana Wilhelma Hosenfelda.

Żołnierz, prawnik i przede wszystkim policjant, Klaus Ernst Hornig, dowodząc małym oddziałem porządkowym na wschodzie, nie wykonał rozkazu zastrzelenia rosyjskich jeńców wojennych. Zamknięto go za to w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, gdzie doczekał końca wojny.

Inżynier, a w Wehrmachcie major, Karl Plagge, przez kilka lat ratował przed śmiercią litewskich Żydów. W krytycznych miesiącach transportów do obozów wydał odpowiednie papiery o niezbędności dla wysiłku wojennego III Rzeszy ponad tysiącowi mieszkańców getta w Wilnie. Potem powiadomił ich też o zbliżającej się akcji likwidacyjnej. Do końca wojny udało mu się ocalić kilkaset istnień ludzkich. Sam również przeżył i wrócił do ojczyzny.

Takich wojskowych, o których wiadomo, było ponad stu.

Innym bohaterem był hrabia Helmuth James von Moltke, pochodzący ze znanego arystokratycznego rodu. Życiem zapłacił nie za ratowanie ludzi przed zagładą, czy zamach na wodza. Odpowiedział za intelektualną pracę, z której skorzystali później, między innymi, twórcy wspólnej Europy. A także za przekazywanie aliantom informacji o zbrodniach.
Niezdolny do służby wojskowej pracował w dowództwie Wehrmachtu i w służbach Canarisa. Tam dowiedział się o obozach i Einsatzgruppen. To między innymi on przemycał za granicę ulotki Białej Róży, które później alianci zrzucali nad terytorium Niemiec. W 1940 roku w jego majątku powstał Krąg z Krzyżowej, skupiający dosyć wąską grupę podobnie myślących intelektualistów. Nazwę temu niezwykłemu jak na ówczesne czasy niemieckiemu ugrupowaniu liberalnemu i demokratycznemu nadało Gestapo podczas przesłuchań członków grupy w latach 1944-1945. Przedstawiciele Kręgu uważali, że jeśli Hitler ma upaść, to tylko w wyniku działania niemieckiego społeczeństwa i w imieniu tego społeczeństwa ma być osądzony i skazany. Sam Moltke był pacyfistą i stał na stanowisku, że wojna powinna zostać natychmiast zakończona. Na wszystkich frontach.

Oprócz działalności Oskara Schindlera, Białej Róży, czy Kręgu z Krzyżowej, a więc czegoś przemyślanego i zorganizowanego, były spontaniczne akcje cywili. Margarethe von Trotta w 2003 roku pokazała światu film "Rosenstrasse". Ktoś nazwał go obrazem "niemego buntu". Bunt należał do Niemek z Berlina, których żydowskich mężów z dnia na dzień zamknięto pod strażą. Mieli być "deportowani", ale ich żony-Aryjki w to nie uwierzyły. Mroźną zimą 1943 r., głównie w ciszy - z rzadka tylko wznosząc śmiałe okrzyki - nie ustępując władzom ani na krok, wytrwały przed budynkiem, w którym uwięziono ich mężów. Ugiął się przed nimi sam Joseph Goebbels, faktyczny zarządca stolicy. Trwają spory, czy ugiął się, czy też raczej element uwolnienia od początku wpisany był w jego rozkaz o deportacji ostatnich berlińskich Żydów. Goebbels chciał uczynić przyszłą Germanię "Judenfrei", ale bał się społecznego niezadowolenia i protestów. Dlatego na początku marca 1943 roku, po militarnej i propagandowej porażce jaką była przegrana von Paulusa pod Stalingradem, kazał przetrzymywanych Żydów zwolnić i przywieźć z powrotem kilkudziesięciu innych, wywiezionych już do Oświęcimia. Cichy protest kobiet z Berlina – wśród nich tych z Rosenstrasse – udowodnił ludziom, którzy o nim wiedzieli, że można było wpływać na władze Rzeszy, sprzeciwiać się ich decyzjom. Tamte kobiety nie zgodziły się rozwieść ze swymi ukochanymi, a tylko wtedy, w świetle nazistowskiego ustawodawstwa, można było wysłać ich na wschód. Podobnych do Rosenstrasse miejsc było w czasie tych kilku dni przełomu lutego i marca 1943 roku więcej – protestowało przed nimi około 6 tysięcy ludzi, w różnych częściach miasta. Berlińczycy musieli zauważyć, że coś się dzieje.

John Rabe zapisał się do NSDAP w dobrej wierze. Jako przedstawiciel Siemensa na Dalekim Wschodzie nie wiedział, co dokładnie działo się w Europie. Wierzył w to, co było napisane w programie partii i o czym informowała propaganda. A zarówno w programie, jak i propagandzie przywiązywano wielką wagę do ekonomii. Pisano o obowiązku pracy (i jej zapewnienia przez państwo), zakończeniu kryzysu, budowie państwa socjalnego, nacjonalizacji przemysłu. Była mowa o potrzebie wycofania się z ustaleń wersalskich, budowie wielkich Niemiec i rasizmie, jednak z daleka najważniejsze wydawało się podniesienie standardu życia Niemców. Jako solidnemu biznesmenowi Rabemu musiało to odpowiadać.
W 1937 roku do Nankinu, w którym przebywał, zbliżała się japońska ofensywa. Ostatni obcokrajowcy jacy zostali w tym mieście zaczęli tworzyć strefy bezpieczeństwa dla chińskich cywili. Poprosili Rabego, by jako reprezentant sojusznika Imperium Japońskiego został szefem tego przedsięwzięcia. Dziwnie to brzmi dla Europejczyka, ale John Rabe pomógł uratować ponad 200 tysięcy Chińczyków dzięki odznace NSDAP i flagom ze swastyką.
Rabe, razem z pozostałymi obcokrajowcami, dokumentował też masakrę nankińską. W związku z tym, co zobaczył, napisał do Hitlera z prośbą o interwencję u sojuszników, aby japońscy generałowie poskromili swoich żołnierzy. List pozostał bez odpowiedzi.
Po powrocie do Niemiec w 1938 roku Rabego odwiedzili gestapowcy. Zabronili mu opowiadać o tym, co działo się na wschodzie, odebrali pamiętniki.
Po wojnie cichemu bohaterowi groziła wywózka na Syberię, ale na szczęście przejęli go Anglicy i to w ich strefie pozytywnie przeszedł proces denazyfikacji. Paczki z pomocą, w związku ze złą sytuacją materialną w jakiej znalazła się jego rodzina, przesyłali mu wdzięczni Chińczycy.


Czasem niemiecka kinematografia pokazuje cierpienia Niemców z czasów II wojny światowej i okresu powojennego. Wysiedlenia, ucieczki, wypędzenia, gwałty, rabunki, bombardowania ("Anonyma - kobieta w Berlinie", 2008, Max Färberböck; "Drezno", 2006, Roland Suso Richter; "Ucieczka", 2007, Kai Wessel). Trudno przyjąć tę perspektywę Niemców-ofiar. Powojenna kinematografia polska i światowa przyzwyczaiła Polaków do widoku dobrych aliantów i złych - zwykle głupich - Niemców. Chociaż i ona zaskakuje, na przykład ukazując oficerów Wehrmachtu ze spisku 20 lipca jako rycerzy bez skazy ("Walkiria", 2008, Bryan Singer).

W filmach pokazuje się też Niemców otwarcie występujących przeciwko III Rzeszy. Zastanawiałam się nad tym, czy dzięki obrazom o cierpieniach czy sprzeciwie nasi sąsiedzi próbują wybielać swoją historię. Może tak być. Co więcej, oni to mogą robić nawet poprzez filmy o Hitlerze. Dlatego oglądając "Upadek" warto pamiętać, że wśród przedstawionych na ekranie bohaterów niewielu było takich, którzy nie mieli zbrodni na sumieniu. Ale z drugiej strony, czemu Niemcy mieliby nie pokazywać wypędzonych, skrzywdzonych, tych, którzy o niczym nie wiedzieli, opozycjonistów? Mają na to pieniądze, pomysły i najwyraźniej również zwykłą potrzebę tworzenia takich filmów. Reżyser "Sophie Scholl - ostatnie dni" z 2005 roku, Marc Rothemund, wspomniał w jednym z wywiadów, że zainteresował go przypadek jego własnej babci, która nie była zbrodniarką, ale jako mistrzyni olimpijska w pięcioboju była sponsorowana przez nazistów i w spokoju przeżyła wojnę: "Dlatego tak ważną postacią jest w >Sophie Scholl< urzędnik, który przesłuchuje Sophie. Dzięki jego postaci dowiedziałem się sporo o moich dziadkach. Interesowało mnie, w jaki sposób zostawało się wtedy nazistą. Nie mordercą, lecz po prostu oportunistą".



W jednym z listów do żony Helmuth James von Moltke napisał:
Czy mogę wiedząc o tym, spokojnie siedzieć przy stole i pić herbatę w moim przytulnym mieszkaniu? Czy nie staję się przez to współwinny? Co ja powiem, gdy kiedyś zapytają mnie: a co ty wtedy robiłeś?


Jeśli już łodzianie mają potrzebę wyróżnienia się, to niech nazywają swoje miasto "polskim Manchesterem", "Boat City" albo siedzibą "Lodzermenschów". A nazwę "Litzmannstadt" niech przykryje archiwalny kurz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz