czwartek, 21 października 2010

"Harvey"

Ja i mój królik
Lekko zalkoholizowany, nieśmiały, biały, wysoki, przystojny... królik. Ma przyjemną białą sierść, różowy nosek i takież same podbicia łapek, śmiesznie rusza wąsami i kitką. Skąd wiem, jak wygląda i czy jest przystojny? Ponieważ zagrał z Jamesem Stewartem w filmie pod tym właśnie tytułem. Harvey był najlepszym przyjacielem głównego bohatera opowieści o przyjaźni, alkoholu, psychologii i psychiatrach. Film pochodzi z 1950 roku. Już dźwięk i kolor, ale jeszcze nie obraz panoramiczny. Wyścig pomiędzy Hollywood a telewizją (którego kolejnej odsłonie zawdzięczamy wspaniałe seriale ostatnich 10, 20 lat) miał się dopiero rozpocząć.

Jak pokazać niewidzialnego królika w czasach przed powstaniem Industrial Light & Magic? Przekonajcie się sami. Niezłą zabawą jest szukanie "sztucznych" scen, czyli takich, w których współczesny widz od razu zauważa niedoróbki techniczne obrazu, jednak - co ciekawe - jest ich mniej niż w wielu współczesnych filmach. Od ponad stu lat, od wczesnej fazy rozwoju kina wiadomo, że im mniej wydumanych sztuczek się stosuje, na tym mniej wpadek się naraża. Na przykład wielki królik w "Harvey'u" pojawia się w całej swej okazałości chyba tylko raz.

Nie twierdzę, że zanim do pracy w filmie zaprzęgnięto komputery, to efekty specjalne były proste. Było wręcz odwrotnie: tworzono skomplikowane mechanizmy i używano trudnych tricków, by oszukać oko kinowego widza. O co więc chodzi z tym "wydumaniem"? Właściwie trudno mi to wytłumaczyć bez pomocy odpowiednich fragmentów filmowych. Spróbujcie się jednak zastanowić, czy nie jest tak, że szybciej "starzeją się" (są niewygodne do oglądania po kilku latach, przeszkadzają, rozpraszają, denerwują) efekty w takich obrazach, jak "Gwiezdne wrota", czy "Park Jurajski", niż w czymś takim, jak "Metropolis", czy właśnie "Harvey".

Georges Melies już w 1901 roku nakręcił film o podróży na Księżyc (okazał się serowy ten Księżyc, co potwierdziła kolejna wyprawa, tym razem w wykonaniu Wallace'a i Gromita). Z ciekawostek, to jeszcze przed I wojną światową reżyser polskiego pochodzenia, Władysław Starewicz, tworzył filmy przy pomocy żuków. Nie sztucznych, tylko prawdziwych owadów, które zabijał i lekko udoskonalał drutem, tak by odnóża mogły się poruszać. Taka była jedna ze ścieżek rozwoju animacji.

Na szczęście Harvey nie musiał zostać ubity. To człowiek w kostiumie królika.
Jeśli chcemy to do czegoś porównać, w odwodzie mamy "Donniego Darko", ale w Donnie'm królik wypadł znacznie gorzej niż w "Harvey'u".

Ech, taki przystojniak. Ciekawe, czy jeszcze można go spotkać. Jamesa Stewarta niestety nie. Zmarł w 1997 roku, po prawie 90 latach życia, w czasie którego wystąpił w kilkudziesięciu doskonałych filmach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz